„ODNAJDĘ CIĘ” 11.02.2019 godz. 18:45
„AUTSAJDER” 11.02.2019 godz. 20:30
„ETER” 12.02.2019 godz. 18:00
„KAMERDYNER” 12.02.2019 godz. 20:00
„7 UCZUĆ” 13.02.2019 godz. 18:00
„KLER” 13.02.2019 godz. 20:00
„ODNAJDĘ CIĘ”
Reżyseria: Beata Dzianowicz
O FILMIE:
Trzymający w napięciu thriller sensacyjny, który zadowoli wszystkich miłośników skandynawskich kryminałów oraz sympatyków kina, w którym od lat niepodzielnie rządzi Liam Neeson. Historia policjantki, która uwikłana w pogoń za mordercą, sama staje się celem jego wyrachowanych ataków. Czy zdoła ocalić siebie i bliskich zanim będzie za późno? Film „Odnajdę cię” jest debiutem fabularnym cenionej dokumentalistki Beaty Dzianowicz, której „Latawce” otrzymały Grand Prix sekcji Tygodnia Krytyki na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Locarno. Za zdjęcia do produkcji odpowiada światowej sławy operator, Jacek Petrycki – laureat Konkursu Filmów Polskich Camerimage. W obsadzie filmu, w rolach głównych wystąpili: nominowana do Polskiej Nagrody Filmowej – Orzeł – Ewa Kaim oraz Dariusz Chojnacki, Mirosław Haniszewski, Michał Żurawski i Piotr Stramowski. Film „Odnajdę cię” znalazł się w Konkursie Głównym tegorocznego festiwalu Młodzi i Film.
Trwa policyjna obława na żołnierza (Dariusz Chojnacki), który ma na sumieniu niemal wszystkich członków swojego oddziału. Przestępcę udaje się zwabić w pułapkę, ale doświadczona policjantka Justa (Ewa Kaim) popełnia prosty błąd i ścigany wymyka się obławie. W konsekwencji uchybień, kobieta zostaje wysłana na przymusowy urlop. Ambicja dyktuje jej jednak inne rozwiązanie. Zamiast zająć się narastającymi problemami we własnej rodzinie, porzuca wszystko i wraca do miasteczka swojego dzieciństwa, gdzie dorastał również jej przeciwnik. Podczas gdy Justa szuka tropów, mogących doprowadzić ją do kryjówki przestępcy, ten dociera do jej bliskich i porywa córkę policjantki – Lenę.
Fabularny debiut dokumentalistki Beaty Dzianowicz ma – jeśli wierzyć materiałom promocyjnym – przypominać wciąż modne skandynawskie kryminały. Rzeczywiście, energiczna, samotna i nieprzebierająca w środkach główna bohaterka, policjantka Justa (Ewa Kaim) wydaje się wzorowana na charyzmatycznej Lisbeth Salander z trylogii Stiega Larssona.
W fabułę wpleciony też został, często wykorzystywany przez Skandynawów, wątek znęcania się nad dzieckiem – porwanym i zamkniętym w jakimś lochu, nie wiadomo gdzie. Trwa wyścig z czasem. Czy uda się małoletnią ofiarę odnaleźć i uratować?
Generalnie zresztą, sceny akcji wypadają w filmie najsłabiej, zaś sensacyjna fabuła jest tyleż schematyczna, co niejasna i pełna dziur. Ma ona związek z jakimiś ciemnymi sprawkami polskiego oddziału wojskowego, który stacjonował ongiś w Afganistanie. Ale doprawdy ciężko dociec, jakie motywy kierują głównym szwarccharakterem. Ba! Nawet dobrze nie wiadomo, czy to jemu należy się palma pierwszeństwa w łajdactwie, czy może jednak temu drugiemu – świadkowi koronnemu granemu przez Piotra Stramowskiego.
Czyli co? Kolejna nieudana próba stworzenia w Polsce kina gatunkowego? Na szczęście, nie do końca. Temperament doświadczonej dokumentalistki maskuje bowiem braki początkującej realizatorki fabuł. „Odnajdę cię” ma dobre tempo, surowe, konsekwentnie szaroniebieskie zdjęcia z ręki weterana dokumentu Jacka Petryckiego, a także jazzującą muzykę Mariusza Goli, która unika klisz „ilustracji z suspensem”.
Przede wszystkim jednak film niesie energia Ewy Kaim odtwarzającej rolę Justy. Aktorka praktycznie nie schodzi z ekranu, nie traci też ani na chwilę animuszu i determinacji. Choć do działań ekstremalnych pchnie ją walka o córkę, daleko Juście do stereotypu zatroskanej mamusi.
To raczej latynoska lwica, która rzuci się do gardła każdemu, kto zbliży się do jej młodych albo będzie próbował ją zdominować. W jednej ze scen nokautuje bez ostrzeżenia wiarołomnego męża, który zaczął kłamać i kombinować. Bojowość, jaka napędza kreację Kaim, powoduje, że akceptujemy nawet te epizody, w których bohaterka zdecydowanie przekracza granice – choćby wtedy, gdy dobija łomem jednego z niegodziwców.
Dobrze też wypadają sceny między Justą a jej przełożonym, Daro (Michał Żurawski) – trochę kumplem, trochę szefem, a trochę kochankiem (ale na seks, jak to w polskim kinie, nie ma czasu, bo służba wzywa). Państwo nie cackają się ze sobą, skaczą między nimi iskry erotycznej fascynacji i zawodowej rywalizacji. Kwestia seksizmu w służbach mundurowych w filmie się nie pojawia, co można uznać za unik. Albo za znak, że równouprawnienie jest bliżej niż nam się wydaje. Zresztą, sam bym nigdy nie pozwolił sobie w obecności Justy na choćby drobny seksistowski żarcik.
Trochę więc szkoda, że ten – niespotykany dotąd w polskim kinie – portret kobiety, która w pewnym momencie gotowa jest powystrzelać cały świat, służy szkolnej i niemrawej „kryminałce” z wojskowymi psycholami w tle. Korzyści komercyjne są z tego niewielkie, brakuje natomiast czasu i miejsca na o wiele ciekawszą kwestię – gdzie można znaleźć polskie Lisbeth Salander i jak sobie dają radę w rodzimych realiach?
Bartosz Żurawiecki, Odnajdę cię, „Kino” 2018, nr 08, s. 86
„AUTSAJDER”
Reżyseria: Adam Sikora
O FILMIE:
Inspirowany prawdziwymi wydarzeniami poruszający film o studencie malarstwa, którego życie zmienia się nieodwracalnie, kiedy przez przypadek wpadnie w tryby przerażającej totalitarnej machiny. „Autsajder” został wyreżyserowany przez Adama Sikorę – wielokrotnie nagradzanego reżysera i autora zdjęć do takich produkcji jak: „Ach śpij kochanie”, „Młyn i krzyż” oraz „Essential killing”. Obok odgrywającego główną rolę Łukasza Sikory, pośród bogatej obsady zobaczymy takie osobowości polskiego kina jak: osławiony rolą w głośnej „Symetrii” – Mariusz Jakus, Marek Kalita, Cezary Łukaszewicz, Tomasz Sapryk, Mariusz Bonaszewski, czy Dorota Pomykała.
Franek to młody idealista. Jest zakochany w muzyce, malarstwie i pewnej dziewczynie. Mimo wiszącego w powietrzu ogromnego napięcia związanego z wprowadzeniem stanu wojennego i dramatycznymi wydarzeniami w kopalni „Wujek”, mówi, że polityka kompletnie go nie interesuje. Wszystko się jednak zmieni. Odwiedza go bowiem dobry znajomy – Beno i prosi o przechowanie tajemniczej teczki. Kiedy kolejnego wieczora Franek wraca od swojej dziewczyny po rozpoczęciu godziny milicyjnej, zatrzymuje go patrol. Chłopak szybko zostaje oskarżony o współpracę z opozycją, a znaleziona w jego mieszkaniu teczka z ulotkami staje się niezbitym dowodem. Sprawę przejmuje Służba Bezpieczeństwa. Cała jego wrażliwość i ideały zostają poddane najwyższej próbie.
Film Sikory zbudowany jest na modłę historii inicjacyjnej. Wiadomo, że jeśli rzecz dzieje się tuż po 13 grudnia 1981 roku, a główny bohater, student ASP, deklaruje brak zainteresowania polityką, to polityka wcześniej czy później musi go dopaść. Stanie się to podczas godziny milicyjnej, kiedy Franek złapany na ulicy przez patrol zostaje wzięty za twórcę wywrotowych graffiti i trafia do aresztu. W ten sposób rozpoczyna się długa więzienna odyseja, podczas której wrażliwy chłopiec, zainteresowany dotychczas wyłącznie muzyką, malarstwem i miłością, poznaje działanie komunistycznego reżimu od najbardziej brutalnej strony. Dodajmy, że rzecz dzieje się na Śląsku, tuż po pacyfikacji kopalni „Wujek”. Dla Franka towarzyszami niedoli są więc nie tylko kryminaliści – za ścianą siedzą bowiem aresztowani górnicy, a po kolejnej przeprowadzce kompanami z celi staną się działacze opozycji, którzy na dobre przeorają uśpioną świadomość bohatera.Sikora miał dobrą intuicję, by polityczne dojrzewanie naiwnego „studenciaka” wyrazić atmosferą rodem z thrillera.
Niekończące się przesłuchania, upokarzające kontrole osobiste, tortury „dentystyczne”, przymusowe karmienie rurą, długie godziny spędzone w karcerze – przechodząc przez to wszystko zastanawiamy się, co jeszcze wymyśli morderczy aparat władzy. Nie mniejsze poczucie zagrożenia buduje ożywiona na ekranie biurokratyczna machina systemu. Odczytywaniu wyroku towarzyszy upiorny terkot maszyny do pisania. Staroświecka kalka do papieru czy mucha przechadzająca się po wydruku zamrażają uwagę na pozornie nieistotnych szczegółach. Ich autentyczną grozę niweluje jednak łopatologicznie podany przekaz: patrzcie, drogie dziatki, jak złudne bywa wszelkie autsajderstwo – fonetyczne spolszczenie ma tu wydźwięk ironiczny, bo w Polsce bycie „autsajderem” zawsze było podejrzanym luksusem. Franek, mimo prób złamania go przez SB, ale też na przekór tej większości, która „myśli tylko o tym, jak się nażreć”, próbuje być człowiekiem przyzwoitym, choć cena okaże się bardzo wysoka.
Oczywiście, trudno byłoby z tą zacną postawą się spierać, jednakże dydaktyczny ton, który przebija z filmu Sikory, okazuje się koniec końców przeciwskuteczny. „Autsajder” zamiast poruszać, dostarcza przede wszystkim lekcji poglądowej, a przecież nie tego szuka w kinie dzisiejszy rówieśnik Franka.
Autor filmu, znany głównie jako wybitny operator, nie kryje osobistych związków z opowiedzianą historią, ale tym razem zdjęcia powierzył młodszemu o pokolenie Tomaszowi Woźniczce. Przygnębiająca szaruga minionej epoki zderzona zostaje z radosną zmysłowością „czasu wyobrażonego”, w którym młodzi bohaterowie pławią się w politycznej niewinności. Łukasz Sikora, prywatnie syn reżysera, wypada bardzo przekonująco w roli człowieka, który wyrasta z chorobliwego pięknoduchostwa.
Solidnie wykonana praca rekonstrukcyjna (te wszystkie swetry z owczej wełny, herbata parzona w szklance i Lista Przebojów Trójki z jakże wymowną piosenką „Dorosłe dzieci” zespołu Turbo) przenosi nas do ery coraz bardziej odległej i coraz bardziej zmitologizowanej. Warto także dodać, że w postać matki bohatera wciela się Dorota Pomykała, która w 1989 roku zagrała główną rolę w filmie „Chce mi się wyć” Jacka Skalskiego, uchodzącym po dziś dzień za jeden z najbardziej intrygujących obrazów na temat stanu wojennego.
Dlaczego więc, mimo tych wszystkich atutów, film Sikory rozmija się ze swoim widzem? W filmie fabularnym realizował on dotychczas projekty raczej niszowe, krążąc między kinem eksperymentującym („Wydalony”) a społecznie zaangażowanymi przypowieściami („Ewa”). Ze względu na silny ładunek emocjonalny i sugestywne realia „Autsajder” mógłby być pierwszym w jego dorobku tytułem atrakcyjnym dla szerszej publiczności. Jako że wchodzi do kin dokładnie w rocznicę ogłoszenia stanu wojennego, byłby też idealnym narzędziem do „odpominania” tamtych zdarzeń. Jeśli tak się nie stanie, to nie dlatego, że „młodzież nie rozumie pokolenia styropianu”, ale że jest wręcz odwrotnie: to pokolenie styropianu uporczywie nie chce zrozumieć dzisiejszych młodych.
Anita Piotrowska, Autsajder, „Kino” 2018, nr 12, s. 84-85
„ETER”
Reżyseria: Krzysztof Zanussi
O FILMIE:
Akcja „Eteru” rozgrywa się na początku XX wieku, na Podolu. Lekarz (Jacek Poniedziałek) pasjonuje się eterem – substancją uśmierzającą ból i odbierającą świadomość, tajemniczą i śmiertelnie niebezpieczną. Gdy ofiarą jej działania pada młoda dziewczyna, lekarz zostaje skazany na śmierć. Niespodziewanie udaje mu się uniknąć stryczka. Doktor znajduje pracę w zaborze austriackim, w wojskowej twierdzy dowodzonej przez komendanta (Andrzej Chyra). Poza oficjalną praktyką, na własną rękę ponownie zaczyna prowadzić coraz dziwniejsze eksperymenty – na żywych i na umarłych. Obsesyjnie doskonali swoją wiedzę o eterze pozwalającym manipulować bólem, pożądaniem i wolą poddanych mu ludzi. Jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za próbę zawładnięcia ludzkim umysłem?Krzysztof Zanussi z filmu na film się radykalizuje. Wydawało się, że w „Obcym ciele” osiągnął szczyt moralizatorskiej dosadności i konserwatywnej krytyki zlaicyzowanego społeczeństwa. Jednak „Eter” zawstydzi wszystkich, którzy uważali jego poprzednie dzieło za niezbyt delikatne.
Choć tym razem nie ma wymachujących pejczem perwersyjnych korposzczurzyc, a zło przybrało poczciwą twarz Jacka Poniedziałka, aksjologiczna analiza sposobu urządzenia świata nie pozostawia złudzeń. Zanussi nie ma już ochoty na zadawanie pytań o naturę rzeczywistości, człowieczeństwa, duszy czy Boga. Przyszedł czas na dawanie odpowiedzi.
W jego sposobie operowania wielkimi kwantyfikatorami i wyjątkowo szerokim geście artystycznym byłoby nawet coś intrygującego, a nawet prawdziwie prowokacyjnego, gdyby całość nie rozmyła się w zanadto rozwleczonej fabule, brudnoszarej estetyce i zupełnie nieangażującej intrydze.
„Eterowi” brakuje bowiem drapieżności, którą miało – jakkolwiek by ten film oceniać – „Obce ciało”, wzbudzające przynajmniej irytację. Najnowsze dzieło Zanussiego już tylko nudzi, a w swoich najlepszych momentach co najwyżej zadziwia bezceremonialną deklaratywnością.
Ale całość zaczyna się intrygująco – bo próbą uwiedzenia, morderstwem i szafotem. Rzecz dzieje się na początku XX wieku na Podolu. Naukowiec badający właściwości eteru podaje młodej kobiecie zbyt dużą dawkę substancji. Nie udaje mu się uciec, więc trafia pod sąd, a stamtąd na szubienicę. Od śmierci wybawia go dostarczona w ostatniej chwili rewizja wyroku.
Dostaje nowe życie, które postanawia poświęcić na dalsze badania nad eterem. Bo ponad wszystko mężczyzna pragnie władzy nad ludźmi, a tę daje mu właśnie lotna substancja. Udaje mu się zbiec z zesłania, skąd trafia do austriackiej jednostki wojskowej; jako lekarz ma tutaj opiekować się rannymi. Po krótkich negocjacjach wraz z etatem dostaje małe laboratorium, gdzie może przybliżać się do władzy nad światem.
Niestety, dalej nie jest już tak emocjonująco. Uwodzenie ustępuje miejsca obwąchiwaniu pach żołdaków, morderstwo – żmudnym badaniom chemicznym, a szafot – wysyłaniu gołębi pocztowych. Zanussi próbuje budować jakiś szczątkowy fabularny stelaż, ale czuć z daleka, że interesuje go coś zupełnie innego.
Nie przejmuje się bowiem dramaturgią, zwrotami akcji czy narracją. Snuje historię tajemniczego doktora tylko po to, by na jego przykładzie skonfrontować dobro ze złem, a przy tym Boga z nauką, sumienie z pychą, moralność z władzą, a wiarę z racjonalnością. Nie dba o jakiekolwiek etyczne półcienie czy moralne dylematy.
Nie wierząc w inteligencję widza lub też troskając się o czystość jego duszy, nie pozostawia miejsca na wątpliwości. Kreuje postać antypatycznego, przeżartego egoizmem i ateizmem doktora, by ostrzec przed powszedniością zła, które jest skutkiem porzucenia metafizyki na rzecz fizyki.
Główny bohater stanowi wariację na temat postaci faustycznej – tak zapatrzonej w szkiełko i oko, że niedostrzegającej czucia i wiary. W jego losach nie ma jednak dramatu, nie ma nawet kontrowersji – jest za to łopatologiczne, twardogłowe moralizatorstwo.
A nawet nie. Bo żeby mówić o moralizatorstwie, trzeba dać ludziom wolną wolę decydowania. Zanussi odbiera ją widzom i nawet nie ma ochoty rozważać, co jest dobre, a co złe. Chodzi mu jedynie o dowiedzenie, że racjonalnie usposobiona kultura podała w wątpliwość to, co według niego nie podlega dyskusji – istnienie Boga i szatana, którego wyrugowano ze współczesnego dyskursu skuteczniej niż Wszechmogącego. W tym tkwi radykalizm autorskiego gestu reżysera – nie daje szansy na dyskusję nad ontologią świata. Dla Zanussiego samo wątpienie jest grzeszne, gdyż otwiera na działanie złego.
Byłoby nawet coś kuszącego w tej bezkompromisowości, gdyby tylko Zanussi ulepił swoją fabułę z innej materii. Główny konflikt, na którym oparł opowieść, zasadza się na przeciwstawieniu Boga i nauki – tę traktuje zbiorczo jako pyszne wojowanie z instancją wyższą, bezprawne wynoszenie się ponad stworzyciela. Dlatego umieścił fabułę w czasie, gdy nauka błądziła, a jej potknięcia z dzisiejszej perspektywy można uznać za kompromitujące. Reżyser z satysfakcją to wykorzystuje, wypunktowując jej niedostatki, jakby mówił: „widzicie, jak bardzo omylna jest nauka?” – w przeciwieństwie oczywiście do Boga, którego prawdy, według Zanussiego, są niepodważalne.
Historyczny sztafaż jest tu oczywiście jedynie fasadą, za którą skrywa się refleksja na tematy uniwersalne – aktualne według twórcy zarówno sto lat temu, jak i dziś. Bo autora „Barw ochronnych” interesuje tylko to, co dogmatycznie pewne i niezmienne, a przede wszystkim nie podlegające dyskusji. A tak niezachwiana pewność może odpychać – tym bardziej, jeżeli odbiera widzowi fundamentalne prawa do polemiki.
Michał Piepiórka, Eter, „Kino” 2018, nr 11, s. 72
„KAMERDYNER”
Reżyseria: Filip Bajon
Festiwal Polskich Filmów Fabularnych Gdynia 2018 r.
Srebrne Lwy
Filip Bajon
Złote Lwy: Najlepsza pierwszoplanowa rola męska
Adam Woronowicz
Najlepsza charakteryzacja
Ewa Drobiec i Mira Wojtczak
Najlepsza muzyka
Antoni Łazarkiewicz
O FILMIE:
„Kamerdyner” to opowiedziana z epickim rozmachem, inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia splątanych losów Polaków, Kaszubów i Niemców na tle burzliwych wydarzeń pierwszej połowy XX stulecia. Mateusz Krol (Sebastian Fabijański), kaszubski chłopiec, po śmierci matki zostaje przygarnięty przez pruską arystokratkę, Gerdę von Krauss (Anna Radwan). Dorasta w pałacu. Rówieśniczką Mateusza jest córka von Kraussów, Marita (Marianna Zydek). Między młodymi rodzi się miłość. Ojcem chrzestnym chłopca jest kaszubski patriota, Bazyli Miotke (Janusz Gajos), który podczas konferencji pokojowej w Wersalu walczy o miejsce Kaszub na mapie Polski, a potem buduje symbol jej gospodarczego sukcesu – Gdynię. Traktat wersalski, który daje Polsce niepodległość, sprawia, że von Kraussowie tracą majątek i wpływy. Wszyscy bohaterowie czują, że świat, który znali, wkrótce się zmieni. Wśród żyjących obok siebie Kaszubów, Polaków i Niemców narasta niechęć i nienawiść. Wybucha II wojna światowa. W Lasach Piaśnickich naziści dokonują mordu na ludności cywilnej – pierwszego ludobójstwa tej wojny.
Już pierwsza scena „Kamerdynera”, kaszubskiej sagi Filipa Bajona – kobieta rodząca pod gołym niebem, na skraju drogi – otwiera cały ciąg skojarzeń, począwszy od prozy Günthera Grassa, a „Blaszanego bębenka” w szczególności, poprzez niemieckie powieści i filmy o upadku Prus Wschodnich (choćby „Łaska śmierci” Volkera Schlöndorffa czy telewizyjna „Ucieczka” Kaia Wesela), a na „Zmierzchu bogów” Viscontiego skończywszy.
Temat Kaszub i Kaszubów nie jest bynajmniej w kinie terra incognita, jakkolwiek przez polskie kino wydaje się traktowany po macoszemu – mieliśmy raptem jeden film, „Kaszebe” (1970) Ryszarda Bera, o zmaganiach Kaszubów z naporem germanizacyjnym.
„Kamerdyner” otwiera zupełnie inną perspektywę, stając się niejako lustrem wobec Grassa i niemieckiego kina: mieszkańcy Kaszub stanowią rodzaj klina między żywiołem germańskim i polskim; jedni z nich ciążą w stronę Niemiec, drudzy w stronę Polski, być może są i tacy, którzy próbują zachować własną, odrębną tożsamość, jakkolwiek czystość przekazu zakłóca anegdota o Antonim Abrahamie – Kaszubie, który, uczestnicząc w konferencji wersalskiej, walnął pięścią w stół i krzyknął: „Nie ma Kaszub bez Polonii, a bez Kaszub Polski”.
Producenci filmu zaprosili do współpracy Filipa Bajona, jednego z niewielu w polskim kinie specjalistów od polsko-niemieckiego pogranicza, także kulturowego, które penetrował w „Magnacie”, „Limuzynie Daimler Benz” czy „Wizji lokalnej 1901”. Dodać do tego należy, że Bajona stać na epicki rozmach – nawet przy skromnych możliwościach (finansowych) naszej kinematografii.
Fabuła filmu obejmuje około 45 lat. Chłopcem, który rodzi się na skraju drogi w 1900 roku jest Mateusz, syn byłej pokojówki hrabiostwa von Krauss, Łucji Kroll, prawdopodobnie bękart hrabiego. Matka umiera przy porodzie, opiekę nad chłopcem przejmują rodzice chrzestni Urszula i Bazyli Miotke (pierwowzorem jego postaci jest zapewne Antoni Abraham, ale także inni działacze kaszubscy i urzędnicy państwowi z okresu międzywojennego), ale hrabina bierze chłopca na wychowanie.
Mateusz dorasta w pałacu, kończy miejscowe gimnazjum, podczas gdy dzieci hrabiostwa otrzymują staranną edukację w Berlinie. Po wyjeździe ukochanej młody Kaszub zostaje kamerdynerem w hrabiowskim pałacu. Brat Marity, Kurt, okazuje się człowiekiem słabego charakteru i homoseksualistą, z czasem dołączy do bojówek SA, by zginąć w trakcie nocy długich noży.
Równolegle z wątkiem sentymentalnym rozwija się wątek polityczno-historyczny. Miotke agituje za polskością Kaszub, a gdy wybucha I wojna światowa, zostaje wcielony do pruskiego wojska, podobnie zresztą jak hrabia Hermann von Krauss. Po wojnie docierają z Berlina echa rewolucji, ale także traktatu wersalskiego, w wyniku którego von Kraussowie tracą połowę majątku, który znalazł się w polskich granicach i został znacjonalizowany.
Miotke zostaje wejherowskim starostą, Mateusz kieruje polskimi tartakami aż do września 1939 roku. Tuż przed wybuchem wojny powstają hitlerowskie listy proskrypcyjne, ludzie, którzy się na nich znajdą, stracą życie w serii egzekucji w lasach wokół Piaśnicy – przedstawiciele polskiej inteligencji, księża i urzędnicy wraz z rodzinami. Finał opowieści następuje w 1945 roku, kiedy na Kaszuby wkracza Armia Czerwona.
Film Filipa Bajona jest skrótem telewizyjnego serialu, który powstał według bardzo obszernego scenariusza (jego wydanie w wersji zbeletryzowanej liczy około 800 stron) – wraz z wszelkimi, niestety, konsekwencjami tego typu działań. Niektóre wątki zostały ledwie zaznaczone, inne rozwinięte w telegraficznym skrócie. Nie wszyscy członkowie doborowej obsady zyskali szansę rozwinięcia swoich postaci, jakkolwiek warto zwrócić uwagę na Adama Woronowicza i Annę Radwan jako von Kraussów czy Janusza Gajosa jako Bazylego Miotke.
Twórcy „Kamerdynera” kreślą z epickim rozmachem obraz epoki, wykorzystując zarówno scenografię i kostiumy, jak i urok kaszubskich krajobrazów. Filip Bajon wie, w jaki sposób przykuć uwagę widza, który nie szuka gwałtownych kulminacji, chce dotknąć minionego świata, poczuć oddech epoki – tym ciekawszej, że bezpowrotnie minionej, choć tak nieodległej. Film kinowy daje przedsmak świetnego, pełnego pietyzmu dla szczegółów widowiska – pytanie tylko, czy nie zginą one na małym ekranie?
Konrad J. Zarębski, Kamerdyner, „Kino” 2018, nr 10
„7 UCZUĆ”
Reżyseria: Marek Koterski
Festiwal Polskich Filmów Fabularnych Gdynia 2018 r.
Nagroda Specjalna: Nagroda Jury Młodzieżowego
Marek Koterski
Nagroda Specjalna: Jury Zdobywca
Marek Koterski
O FILMIE:
Jeden z najpopularniejszych i najczęściej nagradzanych polskich reżyserów powraca z kolejnym rozdziałem opowieści o kultowym już bohaterze, Adasiu Miauczyńskim. Tym razem twórca głośnych filmów: „Dzień Świra”, „Baby są jakieś inne”, „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” i „Nic śmiesznego” do tej roli zaangażował Michała Koterskiego. Na dużym ekranie pojawi się on w towarzystwie najmocniejszej obsady spośród wszystkich dzieł Koterskiego. Marcin Dorociński, Andrzej Chyra, Robert Więckiewicz, Katarzyna Figura, Joanna Kulig, Maja Ostaszewska, Adam Woronowicz, Sonia Bohosiewicz, Tomasz Karolak, Małgorzata Bogdańska, Gabriela Muskała, Łukasz Simlat, Edyta Herbuś, Magdalena Cielecka, Marcin Kwaśny, Ilona Ostrowska i Cezary Pazura to tylko część wielkich nazwisk, które zobaczymy w filmie „7 uczuć”.
„7 uczuć” to najnowszy film Marka Koterskiego oparty na tak zaskakującym i brawurowym pomyśle, że nawet nie chcemy go zdradzać, żeby nie popsuć widzom przyjemności z jego odkrywania i przeżywania. Śmiało możemy natomiast powiedzieć, że czegoś takiego w światowej kinematografii jeszcze nie było! Ta absolutnie wyjątkowa, ważna, mądra, wzruszająca, ale też pełna charakterystycznego dla Marka Koterskiego humoru.
Operatorem filmu „7 uczuć” jest nagrodzony w Gdyni za „Letnie przesilenie” Jerzy Zieliński, który z Markiem Koterskim współpracował przy jego ostatnim filmie „Baby są jakieś inne”. Scenografia to dzieło Przemysława Kowalskiego („Dzień świra”, „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”), zaś kostiumy i charakteryzacja – Justyny Stolarz („Pitbull. Niebezpieczne kobiety”, „Służby specjalne”) i Tomasza Matraszka („Ostatnia rodzina”, „Volta”). Montażem zajmuje się również współpracująca na stałe z Markiem Koterskim – Ewa Smal.
Adaś Miauczyński, jedna z najsłynniejszych postaci w historii współczesnego polskiego kina, pojawia się w filmach Marka Koterskiego od przeszło trzech dekad. Miał już twarz Marka Kondrata, Cezarego Pazury, Andrzeja Chyry i Adama Woronowicza.
Był nieżyjącym reżyserem filmowym, który wspomina przeszłość („Nic śmiesznego”), krytykiem literackim („Ajlawju”), nauczycielem języka polskiego („Dzień świra”) i pracownikiem naukowym („Wszyscy jesteśmy Chrystusami”). Powracał zawsze jako targany nerwicami neurotyk i zakompleksiony inteligent, który nie może się pogodzić z własnym życiem. Nigdy nie był jednak dzieckiem.
Ten stan rzeczy zmienia „7 uczuć”, w którym Marek Koterski wysyła Adasia Miauczyńskiego (syn reżysera, Michał Koterski) na terapię prowadzoną aksamitnym głosem Krystyny Czubówny. Psycholożka, której twarzy nigdy nie poznamy, wysyła z kolei bohatera w podróż do dzieciństwa, bo to właśnie w nim – jak informują otwierające film cytaty z prac Andrzeja Samsona i Wiktora Osiatyńskiego – należy szukać problemów z nieumiejętnością wyrażania emocji.
Adaś wraca więc do domu rodzinnego, gdzie mieszka z wiecznie poirytowaną matką (Maja Ostaszewska) i rządzącym twardą ręką, nadużywającym alkoholu ojcem (Adam Woronowicz), a także do szkoły, w której spotyka przyjaciół z dzieciństwa i obiekt swojego pierwszego zauroczenia (Katarzyna Figura). Pytania najsłynniejszej polskiej lektorki wywołują kolejne retrospekcje, a Adaś coraz głębiej zanurza się w kompleksach wyniesionych z dzieciństwa.
Cały żart polega w „7 uczuciach” na tym, że nastoletni bohaterowie grani są przez zupełnie dorosłych aktorów, którzy wcielają się w uczniów z taką naturalnością, jakby na czas kręcenia filmu ktoś ich zahipnotyzował.
Koterski ma niezwykłą umiejętność prowadzenia aktorów, a atmosfera na planie musiała być doskonała, skoro cała plejada gwiazd (wśród których znajdziemy Marcina Dorocińskiego, Gabrielę Muskałę, Andrzeja Chyrę i Tomasza Karolaka) świetnie wczuła się w klimat PRL-owskiej szkoły. Problem w tym, że początkowe zaciekawienie dobrym pomysłem obsadowym szybko ustępuje miejsca znużeniu.
Jak na film trwający prawie dwie godziny „7 uczuć” ma bowiem niewiele do zaoferowania. Gdy już oswoimy się z widokiem dojrzałych ludzi recytujących szkolne powiedzonka, odpowiadających na pytania nauczycieli i wdających się w boiskowe bójki, zostaje nam niewiele. Mniej więcej od połowy „7 uczuć” jedzie na jałowym biegu – reżyser inscenizuje kolejne scenki i odhacza zapamiętane z dzieciństwa momenty, ale jego film staje się więźniem jednego pomysłu.
Można by bronić „7 uczuć”, odwołując się do – sugerowanego zresztą wprost – terapeutycznego wymiaru filmu. W takim ujęciu zanurzenie widzów w świecie nastoletnich uczniów miałoby pomóc w przepracowaniu własnych traum. Trudno jednak potraktować ten aspekt „7 uczuć” poważnie, bo Koterski zbyt często pudłuje z gagami i zachłystuje się własnym poczuciem humoru.
W najlepszych momentach jego film jest celną satyrą na absurdy systemu edukacji (powracające co chwilę wkuwanie nazw dopływów Nilu), w najgorszych – zestawem żartów z brodą dłuższą od tej, którą nosi Święty Mikołaj. Co gorsza, poszczególne gagi wydają się przeciągnięte, jakby reżyser nie potrafił dobrnąć do puenty.
Trudno byłoby też znaleźć w „7 uczuciach” wyraźną strukturę dramaturgiczną. Początkowo wspomnienia wywoływane są przez pytania i sugestie psycholożki, gdy jednak Adaś trafia do szkoły, Koterski nagle rezygnuje z tego pomysłu. Druga połowa filmu skupia się już tylko na kolejnych scenach z życia nastoletniego Adasia, z których większość nie jest ani specjalnie ciekawa, ani zabawna.
Najmniej przekonującym elementem „7 uczuć” jest jednak finał, w którym teza filmu wyłożona zostaje wprost, bez jakiejkolwiek wiary w inteligencję widza. Trzeci akt sprawia przez to wrażenie dopisanego na szybko ostatniego akapitu wypracowania.
Bo czy naprawdę potrzebujemy trwającego kilka minut monologu, żeby się zorientować, że celem reżysera było przekonanie widzów, jak wielki wpływ na psychikę człowieka może mieć brak odpowiedniej opieki i dobrego traktowania w dzieciństwie? Nie wydaje mi się.
Grzegorz Fortuna Jr, 7 uczuć, „Kino” 2018, nr 10
„KLER”
Reżyseria: Wojtek Smarzowski
Festiwal Polskich Filmów Fabularnych Gdynia 2018 r.
Najlepsza scenografia
Jagna Janicka
Nagroda Publiczności
Wojciech Smarzowski
Nagroda Specjalna: Nagroda Dziennikarzy
Wojciech Smarzowski
Nagroda Specjalna Jury
Wojciech Smarzowski
O FILMIE:
Przed kilkoma laty tragiczne wydarzenia połączyły losy trzech księży katolickich. Teraz, w każdą rocznicę katastrofy, z której cudem uszli z życiem, duchowni spotykają się, by uczcić fakt swojego ocalenia. Na co dzień układa im się bardzo różnie. Lisowski (Jacek Braciak) jest pracownikiem kurii w wielkim mieście i robi karierę, marząc o Watykanie. Problem w tym, że na jego drodze staje arcybiskup Mordowicz (Janusz Gajos), pławiący się w luksusach dostojnik kościelny, używający politycznych wpływów przy budowie największego sanktuarium w Polsce. Drugi z księży, Trybus (Robert Więckiewicz) jest wiejskim proboszczem. Sprawując posługę w miejscu pełnym ubóstwa, coraz częściej ulega ludzkim słabościom. Niezbyt dobrze wiedzie się też Kukule (Arkadiusz Jakubik), który – pomimo swojej żarliwej wiary – właściwie z dnia na dzień traci zaufanie parafian. Wkrótce historie trójki duchownych połączą się po raz kolejny, a wydarzenia, które będą mieć miejsce, nie pozostaną bez wpływu na życie każdego z nich.
O nowym filmie Wojtka Smarzowskiego zdążyło zrobić się głośno na długo przed premierą za sprawą wdzięcznie brzmiącego tytułu „Kler”, który zapalił niektórym czerwone lampki, przestrzegające, że ten reżyser i tytułowa klasa społeczna mogą być połączeniem wybuchowym. Już Krzysztof Zanussi – zadeklarowany katolik – musiał się tłumaczyć, dlaczego komisja, w której zasiadał, rekomendowała film do produkcji.
Napięcie wzrosło, gdy dystrybutor wypuścił (a po chwili usunął) pierwszy zwiastun filmu. Największe wrzenie wzbudziła w nim scena leżących nago w łóżku Joanny Kulig i Roberta Więckiewicza – nie żebyśmy nie widzieli tych aktorów wcześniej bez ubrań, szkopuł w tym, że Więckiewicz gra u Smarzowskiego księdza.
Jak widać – ponad dwadzieścia lat po protestach wokół pokazywania w polskich kinach „Księdza” Antonii Bird – życie seksualne duchownych wciąż pozostaje u nas w sferze tabu. Mimo tego, że w każdej mniejszej i większej miejscowości słychać historie o takich czy innych formach realizowania przez nich swej seksualności.
Donoszą o tym i media. Nie tylko w Poznaniu głośny były przypadek księdza Węcławskiego, który zrzucił koloratkę dla ukochanej i przyjął jej nazwisko (a następnie dokonał apostazji); jeszcze większym echem odbiła się historia molestującego kleryków arcybiskupa Petza.
Okazuje się, że wiedzieć to jednak co innego niż zobaczyć. Kino wciąż potrafi prowokować, bo czyni widzialnym to, do czego zazwyczaj nie mamy dostępu, co możemy sobie jedynie wyobrażać. Powstają więc spory (a czasem wręcz awantury) o to, co można unaocznić, a czego już nie. Jak się zatem okazuje, nagi ksiądz, ksiądz pożądający, ksiądz jako istota seksualna to – przynajmniej w Polsce – naruszenie tabu. A przy okazji świetna reklama.
Aspekt seksualny – niezwykle istotny w „Klerze” – jest jednak tylko jednym z wielu podejmowanych tu wątków. Smarzowski pokazuje także inne praktyki księży, również znane, jednak nie budzące aż tak wielkiego sprzeciwu: alkohol i jazda po pijaku, nepotyzm, wyłudzanie pieniędzy od wiernych, szantaże, korupcja, wspieranie nacjonalistycznych bojówek. Lista przewin jest dłuższa i na jej tle relacja Więckiewicz-Kulig wydaje się rzeczą zupełnie niewinną albo wręcz najczystszą z tych ukazanych w filmie.
Reżyser nie wini kochanków, ale raczej system nakazujący im ukrywać uczucie. Protestanci doszli do tego wniosku już dawno i „Kler” na pewno jest wołaniem o reformę Kościoła. Nie tylko o zniesienie celibatu, lecz także o wzmożenie nad duchowieństwem świeckiej kontroli, o przejrzystość finansów, o ukrócenie nadużyć władzy oraz wpływów – szczególnie na struktury państwowe oraz edukację.
Wszyscy bohaterowie filmu wpływy mają, choć jedni dużo większe niż inni. Wiejski proboszcz (Więckiewicz) może jedynie zbierać na remont kościoła i wszystko przepijać. Ksiądz Kukuła (Arkadiusz Jakubik) odgrywa istotną rolę w kształtowaniu nie tylko umysłów wiernych podczas kazań, ale także losów swych ministrantów. Wysoko postawiony w kurii krakowskiej, marzący o Watykanie Lisowski (Jacek Braciak) może urabiać prasę, biznes, politykę.
To trzej kumple, którzy spotykają się co roku na libacji (śpiewają podczas niej: „Oto wielka tajemnica wiary – złoto i dolary”), by uczcić niegdysiejsze ocalenie z pożaru kościoła. Jest jeszcze arcybiskup krakowski nazwiskiem Mordowicz – sybaryta, polityk, biznesmen – prawdziwy ojciec chrzestny. Wcielający się w niego Janusz Gajos połączył tu cechy kilku znanych sytych polskich hierarchów i zrobił to brawurowo. Nie tylko zresztą on – „Kler” to prawdziwy aktorski koncert.
Film otwiera zdanie z Ewangelii wg św. Mateusza: „Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, ale wewnątrz są drapieżnymi wilkami” i, rzeczywiście, w dużej mierze stanowi on dochodzenie, która z portretowanych postaci tylko się zagubiła, która jest kapłanem prawdziwym, a która przebranym za baranka prawdziwym drapieżnikiem.
To także chyba najbardziej drapieżny film Smarzowskiego – podobnie zresztą jak inne jego dzieła dosadny w swej poetyce, symbolizowanej przez siekierę i kloakę, wódę i ogóra kiszonego (tych dwóch ostatnich rekwizytów jest w filmie sporo). Ale zarazem prawie każdy z portretowanych księży mimo wszystko ma w sobie – jakichkolwiek przewin by się nie dopuszczał – coś sympatycznego i czasem robi coś dobrego.
Smarzowski bardziej niż ludzi oskarża mechanizmy gromadzenia bogactwa, nieprzejrzyste stosunki na linii państwo-Kościół czy stawianie kleru ponad prawem. Nie potępia aktów seksualnych jako takich – te przecież mogą być zarówno piękne, jak i kryminalne; problematyzuje, ale po świecku, trudno byłoby przecież wymagać, aby reżyser opowiadał z punktu widzenia księdza, którym nie jest. Zarazem stara się środowisko, które krytykuje, zrozumieć.
Pokazuje choćby, że w stan kapłański wstępują często ci (np. wychowankowie domu dziecka), którzy bez wsparcia Kościoła – instytucjonalnego, edukacyjnego i finansowego – nigdy nie byliby w stanie się wykształcić, podróżować, prowadzić godnego życia. To wymusza wdzięczność i – niemal mafijną – lojalność. Dlatego zrozumiałe jest, że, jak mówił na konferencji prasowej w Gdyni reżyser, Kościół sam się nie oczyści, impuls musi przyjść z zewnątrz.
Czy takim impulsem może być „Kler”? Obawiam się, że ze względu na konfrontacyjną atmosferę, która wytworzyła się wokół filmu, nie. Tym bardziej, że ten wciągający film, ze świetnie poprowadzoną i wyposażoną w kilka przewrotek narracją, z postaciami z krwi i kości (potu i łez także) oraz przemyślaną strukturą – ma też swoje słabości.
Za takie uznałbym pojawiające się pod koniec filmu wyznania dorosłych już ofiar kleru – nakręcone w innej poetyce (czarno-białe zdjęcia, gadające głowy zwracające się wprost do kamery), zbyt dosłownie manifestujące i tak świetnie zrozumiały przekaz. Dużo lepiej funkcjonują w filmie autentyczne cytaty z wypowiedzi hierarchów, jak ta arcybiskupa Michalika o dziecku szukającym miłości („Ono lgnie, ono szuka. I zagubi się samo, i jeszcze tego drugiego człowieka wciąga.”), a także aluzje do kulturalno-politycznego światka, który – jak doskonale przewidział to Smarzowski – zareagował na „Kler” panicznie: „A ten film ma w ogóle jakieś wartości katolickie?”, „Kto dał na to pieniądze?!”. Oby dyskusja wokół tego wstrząsającego i potrzebnego filmu, nie ograniczyła się tylko do tych pytań.
Adam Kruk, Kler, „Kino” 2018, nr 10