„ONI” 04.02.2019 godz. 19:00
„AUTSAJDER” 11.02.2019 godz. 20:30
„SOFIA” 18.02.2019 godz. 19:00
„WINNI” 25.02.2019 godz. 19:00
„ONI”
Reżyseria: Paolo Sorrentino
O FILMIE:
Paolo Sorrentino po kilkuletniej przerwie wraca do kin z komediodramatem „Oni”. Reżyser obsypanego nagrodami „Wielkiego piękna” (Oscar, Złoty Glob oraz BAFTA dla Najlepszego Filmu Nieanglojęzycznego), „Młodości” oraz serialu „Młody papież” znów serwuje wybuchową mieszankę prowokacji i uwodzenia. Bawiąc się biografią byłego premiera Włoch, Silvio Berlusconiego – milionera i potentata medialnego – Sorrentino opowiada o zepsuciu, korupcji oraz odwiecznym mariażu seksu i władzy. A przede wszystkim o „dworze” chciwych pochlebców, jaki wyhodował wokół siebie jeden z najbardziej skompromitowanych współczesnych polityków.
Jednak w filmie „Oni” Sorrentino błyskotliwie łączy drapieżną polityczną satyrę z kameralnym dramatem, a iście barokowemu wizualnemu rozpasaniu, które wydaje się parodiować prostacki styl telewizji Berlusconiego, towarzyszą sceny zaskakująco intymne. Brytyjski The Guardian dostrzegł nawet czułość w sposobie, w jaki włoski reżyser portretuje „słabość starzejącego się mężczyzny”. Groteskę z nostalgią brawurowo pogodził na ekranie ukochany aktor Sorrentino, znany z „Wielkiego piękna” i „Boskiego” Toni Servillo. Jego spektakularna metamorfoza to jeden z największych atutów filmu „Oni”, który w samych Włoszech obejrzało aż milion widzów.
Oni są u władzy. Oni są cyniczni, niemoralni i zachłanni. Oni chcą uwielbienia. Oni to Silvio Berlusconi, jego świta i orbitujący wokół nich karierowicze, gotowi zrobić wszystko dla pieniędzy i politycznej chwały. Oni chcą uwieść tłumy. W świecie, gdzie najcenniejszą walutą jest młodość i seks, oni nie mają sobie równych
W jednej z najbardziej znanych scen „Kajmana” (2006) Nanniego Morettiego producent o imieniu Sturowski (Jerzy Stuhr) z reżyserem Brunonem Bonomo (Silvio Orlando) odbywa pogawędkę na basenie. Polak ironicznie stwierdza, że cieszy się na myśl o zrobieniu filmu o Italii pod dekadenckimi rządami Berlusconiego, w kraju rozciągniętym między folklorem a horrorem, który wciąż zaniża swoje „kulturowe dno”.
Słowa postaci granej przez Jerzego Stuhra są bodaj najtrafniejszą diagnozą włoskiego społeczeństwa. Odpowiedzialnością za degradację Włoch obarcza się osobę kontrowersyjnego byłego premiera. To właśnie „Wielkiemu Silvio” poświęcił swoje najnowsze dzieło twórca nagrodzonego Oscarem „Wielkiego piękna”. „Oni” (Loro) to najbardziej wyuzdany, wulgarny i melancholijny film w bogatym dorobku Paola Sorrentina.
Neapolitańczyk lubi portretować włoskich mężów stanu. W 2008 roku zrealizował „Boskiego” (Il Divo), dzieło opowiadające o wielokrotnym premierze Italii, niezwykle charakterystycznym Giulio Andreottim. O ile jednak „Boski Juliusz” był przykładem władzy tajemniczej, ukrytej i niemalże mistycznej, o tyle Berlusconi jest w wizji Sorrentina politykiem, którego każdy, bez względu na wiek, wykształcenie czy płeć, chce posiąść.
Tytułowi „Oni” to rozrywkowo-polityczna elita świata, która próbuje wszelkimi sposobami wkupić się w łaski „wielkiego Silvia”. W „nich” odnaleźć można rysy prawdziwie istniejących postaci (celebrytów, ministrów, managerów), co dla włoskich widzów stanowić może dodatkowy, detektywistyczny wręcz smaczek.
Berlusconi sprzedaje fałszywy sen o „lepszej przyszłości” włoskiego narodu, trzymając się dewizy, że altruizm to nic innego jak kolejna odsłona egoizmu. Wedle własnych słów wielki Silvio zna „scenariusz życia”, najlepiej też tworzy narracje na temat własnej przedsiębiorczości, opowiada dowcipy i pikantne anegdoty otoczony wianuszkiem młodocianych ślicznotek. W filmie Sorrentina wszystko jest ostentacyjne – manifestowanie władzy i bogactwa, sprytu i seksualności, witalności i dekadencji, smutku i znużenia. „Oni” atrakcyjnie i niezwykle dosadnie opowiadają o pustce społecznej, czego najlepszą metaforą stają się nocne imprezy spod znaku bunga-bunga, którym daleko do zmysłowości i erotyzmu.
„Oni” nie są filmem skierowanym przeciwko osobie Berlusconiego, ani też dziełem, które nadmiernie uczłowieczałoby postać osławionego polityka. Sorrentino stwarza sytuacje, w których filmowy Berlusconi jest prowokowany do wyrażania głęboko skrytych emocji i przemyśleń. Medialny potentat to postać idealnie pasująca do stałego repertuaru postaci skrojonych przez specyficzną wrażliwość włoskiego reżysera – melancholijny, zamyślony, czasami złowrogi. Silvio to bezradny obserwator wydarzeń, dzięki którym dostosowuje się do roli, którą życie dla niego wykroiło.
Co ważne, Sorrentino stara się opowiedzieć również, a być może przede wszystkim, o włoskim społeczeństwie – jego zaletach, fascynacjach a przede wszystkim wadach. Obraz u Sorrentina ma funkcjonować niczym zwierciadło, w którym różne pokolenia „odrażających, brudnych i złych” Włochów mogą dostrzec swoją tragikomiczną przeszłość i spojrzeć z oddali na jeszcze bardziej groteskową przyszłość. Każdy z bohaterów pozostaje na swój sposób przegrany i smutny. Reżyser nikogo nie zbawia, wręcz przeciwnie – każdy z bohaterów tkwi w swojej bezużyteczności, niekiedy w zawodowym wypaleniu, emocjonalnej bądź umysłowej biedzie, niemożności dokonania zmiany, a w konsekwencji, uczy się poniekąd „umierać za życia”.
Diana Dąbrowska, Oni, „Kino” 2019, nr 01
„AUTSAJDER”
Reżyseria: Adam Sikora
O FILMIE:
Inspirowany prawdziwymi wydarzeniami poruszający film o studencie malarstwa, którego życie zmienia się nieodwracalnie, kiedy przez przypadek wpadnie w tryby przerażającej totalitarnej machiny. „Autsajder” został wyreżyserowany przez Adama Sikorę – wielokrotnie nagradzanego reżysera i autora zdjęć do takich produkcji jak: „Ach śpij kochanie”, „Młyn i krzyż” oraz „Essential killing”. Obok odgrywającego główną rolę Łukasza Sikory, pośród bogatej obsady zobaczymy takie osobowości polskiego kina jak: osławiony rolą w głośnej „Symetrii” – Mariusz Jakus, Marek Kalita, Cezary Łukaszewicz, Tomasz Sapryk, Mariusz Bonaszewski, czy Dorota Pomykała.
Franek to młody idealista. Jest zakochany w muzyce, malarstwie i pewnej dziewczynie. Mimo wiszącego w powietrzu ogromnego napięcia związanego z wprowadzeniem stanu wojennego i dramatycznymi wydarzeniami w kopalni „Wujek”, mówi, że polityka kompletnie go nie interesuje. Wszystko się jednak zmieni. Odwiedza go bowiem dobry znajomy – Beno i prosi o przechowanie tajemniczej teczki. Kiedy kolejnego wieczora Franek wraca od swojej dziewczyny po rozpoczęciu godziny milicyjnej, zatrzymuje go patrol. Chłopak szybko zostaje oskarżony o współpracę z opozycją, a znaleziona w jego mieszkaniu teczka z ulotkami staje się niezbitym dowodem. Sprawę przejmuje Służba Bezpieczeństwa. Cała jego wrażliwość i ideały zostają poddane najwyższej próbie.
Film Sikory zbudowany jest na modłę historii inicjacyjnej. Wiadomo, że jeśli rzecz dzieje się tuż po 13 grudnia 1981 roku, a główny bohater, student ASP, deklaruje brak zainteresowania polityką, to polityka wcześniej czy później musi go dopaść. Stanie się to podczas godziny milicyjnej, kiedy Franek złapany na ulicy przez patrol zostaje wzięty za twórcę wywrotowych graffiti i trafia do aresztu. W ten sposób rozpoczyna się długa więzienna odyseja, podczas której wrażliwy chłopiec, zainteresowany dotychczas wyłącznie muzyką, malarstwem i miłością, poznaje działanie komunistycznego reżimu od najbardziej brutalnej strony. Dodajmy, że rzecz dzieje się na Śląsku, tuż po pacyfikacji kopalni „Wujek”. Dla Franka towarzyszami niedoli są więc nie tylko kryminaliści – za ścianą siedzą bowiem aresztowani górnicy, a po kolejnej przeprowadzce kompanami z celi staną się działacze opozycji, którzy na dobre przeorają uśpioną świadomość bohatera. Sikora miał dobrą intuicję, by polityczne dojrzewanie naiwnego „studenciaka” wyrazić atmosferą rodem z thrillera.
Niekończące się przesłuchania, upokarzające kontrole osobiste, tortury „dentystyczne”, przymusowe karmienie rurą, długie godziny spędzone w karcerze – przechodząc przez to wszystko zastanawiamy się, co jeszcze wymyśli morderczy aparat władzy. Nie mniejsze poczucie zagrożenia buduje ożywiona na ekranie biurokratyczna machina systemu. Odczytywaniu wyroku towarzyszy upiorny terkot maszyny do pisania. Staroświecka kalka do papieru czy mucha przechadzająca się po wydruku zamrażają uwagę na pozornie nieistotnych szczegółach. Ich autentyczną grozę niweluje jednak łopatologicznie podany przekaz: patrzcie, drogie dziatki, jak złudne bywa wszelkie autsajderstwo – fonetyczne spolszczenie ma tu wydźwięk ironiczny, bo w Polsce bycie „autsajderem” zawsze było podejrzanym luksusem. Franek, mimo prób złamania go przez SB, ale też na przekór tej większości, która „myśli tylko o tym, jak się nażreć”, próbuje być człowiekiem przyzwoitym, choć cena okaże się bardzo wysoka.
Oczywiście, trudno byłoby z tą zacną postawą się spierać, jednakże dydaktyczny ton, który przebija z filmu Sikory, okazuje się koniec końców przeciwskuteczny. „Autsajder” zamiast poruszać, dostarcza przede wszystkim lekcji poglądowej, a przecież nie tego szuka w kinie dzisiejszy rówieśnik Franka.
Autor filmu, znany głównie jako wybitny operator, nie kryje osobistych związków z opowiedzianą historią, ale tym razem zdjęcia powierzył młodszemu o pokolenie Tomaszowi Woźniczce. Przygnębiająca szaruga minionej epoki zderzona zostaje z radosną zmysłowością „czasu wyobrażonego”, w którym młodzi bohaterowie pławią się w politycznej niewinności. Łukasz Sikora, prywatnie syn reżysera, wypada bardzo przekonująco w roli człowieka, który wyrasta z chorobliwego pięknoduchostwa.
Solidnie wykonana praca rekonstrukcyjna (te wszystkie swetry z owczej wełny, herbata parzona w szklance i Lista Przebojów Trójki z jakże wymowną piosenką „Dorosłe dzieci” zespołu Turbo) przenosi nas do ery coraz bardziej odległej i coraz bardziej zmitologizowanej. Warto także dodać, że w postać matki bohatera wciela się Dorota Pomykała, która w 1989 roku zagrała główną rolę w filmie „Chce mi się wyć” Jacka Skalskiego, uchodzącym po dziś dzień za jeden z najbardziej intrygujących obrazów na temat stanu wojennego.
Dlaczego więc, mimo tych wszystkich atutów, film Sikory rozmija się ze swoim widzem? W filmie fabularnym realizował on dotychczas projekty raczej niszowe, krążąc między kinem eksperymentującym („Wydalony”) a społecznie zaangażowanymi przypowieściami („Ewa”). Ze względu na silny ładunek emocjonalny i sugestywne realia „Autsajder” mógłby być pierwszym w jego dorobku tytułem atrakcyjnym dla szerszej publiczności. Jako że wchodzi do kin dokładnie w rocznicę ogłoszenia stanu wojennego, byłby też idealnym narzędziem do „odpominania” tamtych zdarzeń. Jeśli tak się nie stanie, to nie dlatego, że „młodzież nie rozumie pokolenia styropianu”, ale że jest wręcz odwrotnie: to pokolenie styropianu uporczywie nie chce zrozumieć dzisiejszych młodych.
Anita Piotrowska, Autsajder, „Kino” 2018, nr 12, s. 84-85
„SOFIA”
Reżyseria: Meryem Benm’Barek-Aloïsi
Cannes 2018
Najlepszy scenariusz
Meryem Benm’Barek-Aloïsi
Nagroda Międzynarodowej Federacji Krytyki Filmowej (FIPRESCI)
Dla najlepszego filmu w konkursie międzynarodowym
Meryem Benm’Barek-Aloïsi
Transatlantyk 2018
Nagroda Young Film Critics: Najlepszy debiut reżyserski
Meryem Benm’Barek-Aloïsi
O FILMIE:
Współczesne Maroko, gdzie tradycja miesza się z nowoczesnością. Dwudziestoletnia Sofia mieszka z rodzicami w Casablance. Jest w ciąży, ale nawet sama przed sobą nie chce się do tego przyznać. Seks pozamałżeński jest w jej kraju karany więzieniem. Sofia musi podjąć decyzje, które uratują honor jej rodziny i zaważą na całym jej życiu. Reżyserka Meryem Benm’Barek-Aloïsi pokazuje obraz społeczeństwa przez pryzmat problemów i lęków swoich bohaterów. Choć życie Sofii determinuje miejsce urodzenia, to dziewczyna znajduje w sobie siłę, by pokierować swoim życiem.
Marokański debiut o zniewolonej młodej kobiecie? W głowie krytyka i widza może odezwać się dzwonek alarmowy, ale tym razem zmienia się on w oklaski. Może nie od razu na stojąco, jak w Cannes, gdzie reżyserka dostała nagrodę za scenariusz w sekcji Un Certain Regard, po wcześniejszym grancie z Doha Institute. Jednak pierwszy długi film Meriem Benm’Barek-Aloisi, autorki dwóch dobrze przyjętych krótkich metraży ze studiów w Brukseli, robi dobre wrażenie. Choć nie sposób uciec od porównań do stylu narracji Ashgara Farhadiego, to jednak zróżnicowane tempo filmu, kobiece przenikliwe spojrzenie na świat i wrażliwa praca z aktorami działają na korzyść debiutantki.
Wszystko zaczyna się przy uroczystej domowej kolacji, podczas której rodzina z wyższej klasy Casablanki świętuje korzystną umowę na zakup ziemi i rozwój biznesu. Tylko Sofia źle się czuje, a studiująca medycynę kuzynka odkrywa ze zdumieniem, że dziewczyna jest w zaawansowanej ciąży. Trzeba szybko coś wymyślić, oczywiście w ukryciu przed resztą rodziny – i tak, w biegu, zaczyna się gorączkowy pierwszy akt filmu. Wagę i kontekst nadaje mu plansza informująca, że zgodnie z marokańskim prawem za przedmałżeński seks grozi kara od miesiąca do roku więzienia. Trudno więc znaleźć przychodnię dla legalnego porodu, wszędzie padają niewygodne pytania.
To tylko początek perypetii straumatyzowanej Sofii, granej przez Mahę Alemi bez jednej fałszywej czy przesadnej nuty. Rodzina próbuje ratować honor, a najważniejsze okazuje się znalezienie ojca i szybkie zaaranżowanie wesela. W tych desperackich działaniach zderzają się nie tylko racje religijnych rodziców i zwesternizowanych krewnych, ale także samej bohaterki, domniemanego partnera i jego rodziny. Wychodzą na jaw głębokie podziały klasowe, a potem także – w szczerej rozmowie matki z córką – różne poglądy na samo małżeństwo i jego motywy. Romantyzm konfrontuje się z pragmatyzmem, konserwatyzm z liberalizmem, a ostateczne rozstrzygnięcie uniemożliwiają liczne zaskakujące zwroty akcji.
Co warto docenić, także w kontekście tematu i umiejscowienia filmu, to szacunek Meriem Benm’Barek-Aloisi dla wszystkich stron sporu, unikanie agitacji czy dydaktyzmu. Może to także zasługa tego, że „Sofia” nie jest bynajmniej produkcją marokańską, a reżyserka studiowała kulturę arabską z dystansu – w Paryżu. Powracając do kraju swojego pochodzenia, przywiozła świeże spojrzenie, ale i widoczną fascynację dźwiękami i barwami ojczyzny. Wrażenie robi scena rodzinnej konfrontacji, rozegrana we wszystkich odcieniach niebieskiego: od tradycyjnych kafelków i ornamentów tapety w tle, przez ubiór młodej matki i koc niemowlaka po koszulę ojca i sweter gospodyni. W ogóle błękit, tak ważny w marokańskim pejzażu, przewija się w różnych wariantach w filmie: ciepłym w recepcji i chłodnym w szpitalu, turkusowym w sukience i indygo w szarfie.
Inscenizacyjnym majstersztykiem jest także przedfinałowy kobiecy kwartet na nadmorskim tarasie, z wiatrem rozwiewającym włosy i szumem zagłuszającym ostre słowa. Bo trzeba jasno powiedzieć na koniec, że „Sofia” to kino z głębi serca feministyczne, gdzie mężczyźni odgrywają role ewidentnie drugoplanowe i zgoła niewdzięczne: utracjuszy, prokuratorów, prześladowców. W filmie to kobiety najczęściej rozdają karty i decydują, na przekór stereotypowemu postrzeganiu świata arabskiego i zastanym warunkom. I nawet jeśli koniec nie przynosi łatwego rozwiązania i spokoju bohaterce, to Merjem Benm’Barek-Aloisi dumnie wydłuża blisko 40-letnią sztafetę marokańskich reżyserek, podążając za m.in. Faridą Benliazid, Lajlą Kilani i Lajlą Marakczi.
Jan Topolski, Sofia, „Kino” 2018, nr 11, S. 75
„WINNI”
Reżyseria: Gustav Möller
Camerimage
2018 Konkurs Debiutów Reżyserskich: Najlepszy debiut reżyserski
Gustav Möller
Sundance
2018 Nagroda Publiczności: Najlepszy dramat zagraniczny
Gustav Möller
MFF w Salonikach 2018
Nagroda Indywidualna: Najlepszy aktor
Jakob Cedergren
Nagroda Publiczności dla filmu w konkursie międzynarodowym:
Gustav Möller
O FILMIE:
„Winni” to skandynawski dreszczowiec, sensacja festiwali w Sundance i Rotterdamie, gdzie zdobył nagrody publiczności. Trzymający w napięciu, pełen zwrotów akcji thriller, budujący gęstą atmosferę z oszczędnych, starannie wyważonych środków, klimatem i precyzją przywołujący na myśl „Locke’a” z Tomem Hardym.
Rutynowy wieczór przy telefonie alarmowym. Operator odbierający dziś połączenia – były funkcjonariusz policji – z niecierpliwością czeka na zbliżający się koniec zmiany. Pijani imprezowicze, niedzielni kierowcy, blokujący numer żartownisie – irytacja policjanta rośnie, do momentu, kiedy odbiera telefon od spanikowanej kobiety. Została porwana, a samochód, w którym się znajduje, jedzie w nieznanym kierunku. Gdy połączenie zostanie gwałtownie przerwane, mężczyzna nie opuszczając pokoju rusza kobiecie na ratunek, polegając wyłącznie na swoim doświadczeniu, intuicji i… telefonie. W „Winnych” każda sekunda filmu, każdy grymas, spojrzenie czy dźwięk, łączą się w mistrzowską całość, prowadzącą do zaskakującego zakończenia.
Premiera na festiwalu Sundance, gdzie udało się sprzedać film do amerykańskiej dystrybucji, potem Rotterdam, następnie wybór na duńskiego kandydata do Oscara, a teraz dystrybucja w Polsce (pierwszy pokaz miał miejsce już na festiwalu Nowe Horyzonty) – sukcesom „Winnych” nie widać końca. A mowa o debiucie.
Reżyser Gustav Möller, niespełna trzydziestoletni Szwed mieszkający w Danii, należy do tego rodzaju przesiąkniętych popkulturą twórców (mówi, że inspiruje go wszystko, od „Pieskiego popołudnia” po „Pulp Fiction”), którzy przebojem wdzierają się do filmowej pierwszej ligi. Później zostają wziętymi rzemieślnikami lub autorami kina. Albo – jak w przypadku Polańskiego czy Refna – jednym i drugim. Czy Möllerowi uda się powtórzyć ten scenariusz? I czy „Winni” rzeczywiście zasługują na pochwały, które dostają?
I tak, i nie. W debiucie młody reżyser na pewno pokazał, że potrafi opowiadać oryginalnie i porywająco. Problem tylko z tak zwanym drugim dnem, które leży płyciutko – lepiej byłoby, gdyby twórca w ogóle w jego kierunku nie nurkował. Sama historia broni się bowiem właśnie prostotą, właściwie dałoby się z niej stworzyć monodram.
Przez cały film obserwujemy niemal wyłącznie Asgera (Jacob Cedergren), pracującego na policyjnej linii przyjmującej telefony alarmowe. Daje nam to okazję przyjrzenia się funkcjonowaniu modelowej skandynawskiej instytucji, którą rządzą porządek i transparentność. Trzeba przyznać, że zaawansowanie technologiczne, profesjonalizm i efektywność systemu budzą szacunek.
Asger sumiennie wykonuje zadania, a nawet – co już może mniej stereotypowo skandynawskie – gotów jest przekroczyć protokół, by być bardziej skuteczny. Wyraźnie jednak nie znajduje się w swoim żywiole, którym są pościgi, śledztwa, akcje – do słuchawki został przydzielony za karę. Co zrobił? Czy rzeczywiście jest winny?
Nie wiemy, ale grający go Cedergren nie jest typem amanta, na twarzy ma pewną skazę. Asger, niczym Chandlerowski Marlowe, należy do kategorii mężczyzn z przeszłością, a ta, rzutując na kondycję bohatera, wywołuje bezlik problemów: w życiu osobistym i zawodowym. Także w zarządzaniu emocjami – szczególnie gniewem, pychą, zdolnością subordynacji.
Nie pomagają one w podporządkowaniu się karze mało pasjonującej roboty za policyjnym biurkiem. Dlatego też, kiedy Asger, spędzając noc na dyżurze, w gąszczu połączeń od zaprawionych nastolatków odbiera telefon od niejakiej Iben (głos Jessiki Dinnage), uruchamia się w nim rasowy śledczy.
Słyszy bowiem sparaliżowaną strachem kobietę, która mówi szyframi, a czasem tylko potakuje, by nie dać poznać, że dzwoni na policję. Asgar szybko się orientuje, że została uprowadzona i pędzi w nieznanym kierunku w furgonetce prowadzonej przez wyprowadzonego z równowagi mężczyznę. To jednak nie jedyny problem – w domu została sama jej malutka córeczka i także ją policjant będzie musiał zlokalizować.
Proces oswobadzania ofiar, a także, co jeszcze trudniejsze, dochodzenia do prawdy, ogląda się z zapartym tchem. Mimo że przez cały film – bo to sposób Möllera na odróżnienie się od innych produkcji kryminalnych – obserwujemy wyłącznie aktorskie wygibasy Cedergrena w mało atrakcyjnym policyjnym open space’ie, gdzie szuka on dla siebie choć odrobiny prywatności.
Zabieg ten z jednej strony przenosi na widza klaustrofobiczne emocje bohatera, z drugiej pozwala uruchomić wyobraźnię: obraz tego, co dzieje się po drugiej stronie słuchawki, konstruujemy – na podstawie świetnie zmiksowanego przez Oskara Skrivera dźwięku – wyłącznie w głowie; w każdej będzie on wyglądał inaczej. Scenariusz filmu został zainspirowany autentycznym nagraniem z amerykańskiego telefonu 911, które reżyser (a zarazem współscenarzysta) znalazł na YouTube’ie.
„Winni” udowadniają, nie po raz pierwszy zresztą (często w kontekście tego filmu przywołuje się „Locke’a” Stevena Knighta czy „Połączenie” Brada Andersona), że dobrą rzecz można zrobić naprawdę po kosztach – tu zdjęcia ograniczone do jednej lokacji trwały zaledwie 13 dni.
A mowa nie o jakimś ekstremalnym slow cinema, wymagającym od nas przełączenia zmysłów w stan kontemplacji i obserwowania przez półtorej godziny lasu, a o kinie gatunkowym – zasilanym kolejnymi przewrotkami policyjnym thrillerze, w którym liczy się siła wrażeń, podtrzymywanie uwagi, nawigowanie napięciem.
Okazuje się, że nie potrzeba do tego wcale green screenów, efektów specjalnych i pirotechnicznych, spektakularnych pościgów. Wystarczy dobry scenariusz, fachowe wykonanie, talent i wyczucie.
„Winni” sprawdzają się świetnie nie tylko jako ćwiczenie formalne, ale też jako oryginalne widowisko: „utrudniony” film akcji, wciągający road movie bez samochodów. Gorzej z próbą nadbudowania na nim morału, myśli większej niż opowiedziana historia. Jest nią u Möllera – odkryta w samym tytule, więc nie zdradzam tu chyba za wiele – paralela między winą przestępcy, a grzechem ścigającego go policjanta.
Żeby się dowiedzieć, jak bardzo wydumana to analogia, trzeba poczekać do końca filmu, po którym pojawia się w głowie pytanie: „serio”? Wszyscy mamy coś na sumieniu, porównać można każdego z każdym. W „Winnych” jednak to porównanie okazuje się mocno naciągane i intelektualnie miałkie.
Adam Kruk, Winni, „Kino” 2018, nr 11, s. 77