„BOŻE CIAŁO” – seans DKF
REALIZACJA | OBSADA |
REŻYSERIA – JAN KOMASA SCENARIUSZ – MATEUSZ PACEWICZ ZDJĘCIA – PIOTR SOBOCIŃSKI JR. SCENOGRAFIA – MAREK ZAWIERUCHA MONTAŻ – PRZEMYSŁAW, CHRUŚCIELEWSKI DŹWIĘK – TOMASZ WIECZOREK, KACPER HABISIAK, MARCIN KASIŃSKI MUZYKA – EVGUENI&SACHA GALPERINE | DANIEL – BARTOSZ BIELENIA KOŚCIELNA – ALEKSANDRA KONIECZNA MARTA – ELIZA RYCEMBEL PINCZER – TOMASZ ZIĘTEK WDOWA – BARBARA KURZAJ WÓJT – LESZEK LICHOTA PROBOSZCZ – ZDZISŁAW WARDEJN KSIĄDZ TOMASZ – ŁUKASZ SIMLAT |
O FILMIE
„Boże Ciało” to historia 20-letniego Daniela, który w trakcie pobytu w poprawczaku przechodzi duchową przemianę i skrycie marzy, żeby zostać księdzem. Po kilku latach odsiadki chłopak zostaje warunkowo zwolniony, a następnie skierowany do pracy w zakładzie stolarskim. Jednak zamiast tam, swoje kroki kieruje do miejscowego kościoła, gdzie zaprzyjaźnia się z proboszczem. Kiedy pod nieobecność duchownego nadarza się okazja, chłopak wykorzystuje ją i udając księdza, zaczyna pełnić posługę kapłańską w miasteczku. Od początku jego metody ewangelizacji budzą kontrowersje wśród mieszkańców, szczególnie w oczach surowej kościelnej Lidii. Z czasem jednak nauki i charyzma fałszywego księdza zaczynają poruszać ludzi pogrążonych w tragedii, która wstrząsnęła lokalną społecznością kilka miesięcy wcześniej. Tymczasem w miasteczku pojawia się dawny kolega Daniela z poprawczaka, a córka kościelnej, Marta, coraz mocniej zaczyna kwestionować duchowość młodego księdza. Wszystko to sprawia, że chłopakowi grunt zaczyna palić się pod nogami. Rozdarty pomiędzy sacrum i profanum bohater znajduje w swoim życiu nowy ważny cel. Postanawia go zrealizować, nawet jeśli jego tajemnica miałaby wyjść na jaw.
To mocny film i zaczyna się mocno – sceną gwałtu analnego. Tak zabawiają się chłopcy w warsztacie poprawczaka. Drzwi pilnuje Daniel (Bartosz Bielenia) który, kiedy zbliża się wychowawca, posłusznie alarmuje o niebezpieczeństwie – taki dobry kolega. Zaraz potem idzie na mszę, gdzie ksiądz Tomasz (Łukasz Simlat) resocjalizuje młodzież śpiewem i modlitwą, a ponieważ umie rozmawiać z trudnymi chłopakami ich językiem, do niektórych znajduje drogę.
Także do Daniela, który potrafi czysto i gorliwie wyśpiewać „Pan mym pasterzem”. Widać, że wiara rozpala w nim ogień, wyzwala lepsze ja, w tym okrutnym miejscu stanowi schronienie. Skoro w Kościele znalazł miłosierdzie, zrozumienie i win odpuszczenie, po odsiadce najchętniej sam zostałby księdzem. Tyle że seminaria nie przyjmują w swoje szeregi kryminalistów.
Zamiast tego czeka go więc nędzna praca w prowincjonalnej stolarni, zatrudniającej jemu podobnych. To i tak jest jakieś wybawienie, Daniel korzysta więc z szansy, jedzie na Podkarpacie. Ale po drodze jeszcze wskoczy na imprezę, gdzie wóda, koks, techno i pokątny seks. A potem na kebab. Gdy już dotrze do miasteczka, przed zameldowaniem się w warsztacie wpada do lokalnego kościoła pomodlić się i przeprosić za ostrą nockę. I tu zdarza się coś, co odmieni nie tylko jego życie.
Poznaje Elizę (Eliza Rycembel), której wkręca, że jest księdzem. Robi to na tyle przekonywająco, że ta prowadzi go na zakrystię do swej matki – służącej na plebanii Lidii (Aleksandra Konieczna). Kościelna poznaje go z proboszczem (Zdzisław Wardejn), który wydaje się raczej zbłąkaną owieczką niż pasterzem. Wie o tym i szuka pomocy. Proponuje, by Daniel na jakiś czas go zastąpił.
Chłopak wchodzi w rolę – zamiast po osiem godzin dziennie ciachać deski, mości sobie wygodne gniazdko na plebanii. Na cześć kapłana z poprawczaka mianuje się księdzem Tomaszem i zaczyna naśladować jego nieortodoksyjne metody. Kieruje nim pyszałkowatość, cwaniactwo… – a może chodzi o coś więcej? Bo na stole leży nie tylko łatwy kościelny chleb, ale i szansa na odmianę losu, nawet zbawienie – nie tylko własne, lecz także pogrążonej w żałobie i duchowej apatii lokalnej społeczności.
Formuły spowiedzi i scenariusze mszy Daniel googluje na smartfonie, ale kazania pisze sam i wygłasza je płomiennie. Ma charyzmę, żar i autentycznie angażuje się w życie miejscowości, która pod wpływem młodego księdza zaczyna zmieniać się na lepsze. Tak jakby naprawdę zstąpiło do nich boże ciało.
Użyczający tu swego ciała Bartosz Bielenia, znany z mniejszych ról w „Na granicy”, „Disco polo” czy „Człowieku z magicznym pudełkiem”, wypada porywająco zarówno wtedy, gdy natchniony śpiewa psalmy, jak i wtedy, gdy namiętnie wciąga kreski – z pewnością będzie to dla niego rola przełomowa. Wypełnia bohatera całkowicie, ale nie popada w przesadę. Nie redukuje go też ani do świętego, ani do patola – umiejętnie balansuje między tymi biegunami.
Podobnie zresztą jak reżyser, starający się nie osądzać i nie moralizować. Równie wyważony jest portret polskiej prowincji – z jednej strony Komasa pokazuje jej autentyczne oddanie religii, tradycji, ale i przaśnym rozrywkom, z drugiej hipokryzję (to słowo ważne w filmie). Poddaje krytyce powierzchowne rozumienie katolickich nauk i zachowania stadne, ale nie wyszydza ludzi i nie stawia się ponad nimi.
Widzimy przywary tego świata, ale też to, że inny świat nie jest tu możliwy. Poza nim są tylko żądne władzy i pieniądza „elity”, reprezentowane przez wójta Walkiewicza (Leszek Lichota), piekło państwowych instytucji naprawczych albo zabawa aż do samozatracenia. Pośród takiej oferty kultura zwaśnionego miasteczka może być jedynym rajem dostępnym dla bohatera. Widzimy jednak, że dla innych – takich jak zakleszczona w nim Eliza czy grana przez Barbarę Kurzaj wdowa – pozostaje aż nazbyt oswojonym więzieniem.
Oglądamy więc system zamknięty, a właściwie kilka połączonych ze sobą popsutych podsystemów. Ten penitencjarny jest żartem – nie potrafi nikogo zresocjalizować, eskaluje tylko przemoc. Ten kościelny może czasem pomóc, ale brakuje duchownych, którzy wyszliby poza klepanie formułek – bo brakuje woli kształtowania takich kapłanów. „Boże Ciało” mówi całkiem wprost i bez ironii, że w gąszczu reguł: prawnych, sakralnych, obyczajowych, zgubiliśmy gdzieś drogę do – jak kto woli: Boga, Dobra, Prawdy.
A także do siebie nawzajem i do ukojenia, którego szczególnie potrzebujemy w obliczu kryzysów – indywidualnych i społecznych. Bez mądrego oparcia z zewnątrz pozostaje tylko rozpacz lub martwe rytuały maskujące pustkę. Nowy film Jana Komasy – brutalny, dosadny, prowokacyjny – na pewno nie jest przy tym antyreligijny. Odwrotnie – wydaje się wołaniem o lepszą opiekę nad duchem i ciałem Polaków. Tylko kto jest w stanie temu sprostać?
„Boże Ciało” jest więc ubranym w protest song psalmem, wykonanym tyleż przepięknie, co przystępnie. Potwierdza to odbiór filmu w Wenecji i Toronto, a także w Gdyni, gdzie zdobył nagrodę za reżyserię, scenariusz i drugoplanową rolę Rycembel. To kolejny sukces Komasy, który osiem lat temu szturmem wkroczył do ścisłej czołówki polskiej reżyserii debiutancką „Salą samobójców”.
Już wtedy – co nie zdarzało się wówczas często – potrafił odmalować pozbawiony fałszywych tonów portret współczesnej Polski, bez popadania w karykaturę czy idealizację. Tak jest i teraz. Zazwyczaj mam problem z kinem, które mówi „jak jest” aż tak serio, które chce być aż tak poważne i aż tak ważne.
Komasie jednak wierzę. Może ze względu na to, że bardzo dba o bycie komunikatywnym. O to, by jego filmy oglądało się z zapartym tchem, żeby było w nich aktorstwo najwyższej próby, psychologiczna wiarygodność, dobre dialogi, wartka akcja. A przy tym, żeby biła z tych filmów prawda, której nie trzeba zamykać w cudzysłów.
Adam Kruk, Boże Ciało, „Kino” 2019, nr 10, s. 79