„ZA JAKIE GRZECHY, DOBRY BOŻE” 05.01.2015 godz. 19.00
„BARDZO POSZUKIWANY CZŁOWIEK” 12.01.2015 godz. 19.00
„BLUE RUIN” 19.01.2015 godz. 19.00
„SUGAR MAN” 26.01.2015 godz. 19.00
„ZA JAKIE GRZECHY, DOBRY BOŻE”
Reżyseria Philippe de Chauveron
Największy francuski przebój tego roku: 12 milionów widzów nad Sekwaną i kolejne miliony w reszcie Europy! A sale kinowe pękają w szwach i zanoszą się śmiechem. O co chodzi? O cztery piękne córki na wydaniu i jedno marzenie ich poukładanych, konserwatywnych rodziców – żeby dobrze wyszły za mąż.
Ale co zrobić, gdy czterech zakochanych mężczyzn to Żyd, Arab, Chińczyk i wesoły chłopak z serca Czarnej Afryki? Każdy z nich pochodzi z innej kultury, ma swoje obyczaje, wierzenia, religię. Jak nie zwariować, próbując wszystkich pogodzić ze sobą? Czy to wszystko może skończyć się na ślubnym kobiercu, czy raczej wywoła totalną wojnę domową? Przebojowa komedia, która jest remedium na nasze uprzedzenia i napięcia współczesnego świata – nie próbuje go zmienić, ale rozbroić śmiechem.
Według oficjalnych statystyk Francja jest europejskim championem mieszanych małżeństw – 20% nowożeńców stawia na kartę serca, lekceważąc wszelkie uprzedzenia kulturowo-rasowe. Najlepszym przykładem jest rodzina Philippe’a de Chauvrona, reżysera filmu i autora scenariusza, pochodząca z nobliwej burżuazji, w której matka, gorliwa katoliczka, musiała zaakceptować kolorowe śluby dwóch synów: jeden przyprowadził pod dach wybrankę pochodzenia arabskiego, drugi dziewczynę z Afryki. „To wszystko wina twoich frazesów religijnych” – rzuca w filmie wściekły ojciec zdesperowanej matce: „<Kochajcie się nawzajem…> i teraz masz!”.
Claude Verneuil (Chrisitan Clavier), notariusz w małym mieście prowincjonalnym, gorący zwolennik ideału republikańskiego i generała de Gaulle’a oraz jego żona Marie (Chantal Lauby), gołębiego serca katoliczka, musieli zaakceptować już trzy śluby spoza swego kręgu kulturowego: pierwszy zięć, Rachid, to adwokat pochodzenia arabskiego, drugi David, pechowy biznesman z rodziny żydowskiej, trzeci, Chao, to finansista rodem z chińskiej imigracji. Rodzice czterech pięknych, wyzwolonych córek dali wyraz wielkiej wyrozumiałości i otwartości, akceptując trzech pierwszych wybrańców. Ale dalej drogą rodzinnej integracji iść nie chcą i nie mogą.
Każde rodzinne spotkanie kończy się w sposób nieunikniony eksplozją agresywnych uprzedzeń, według których Arab to złodziej, Żyd to krętacz, a Chińczyk to punktualna mrówka bez polotu. Wymiana uprzejmości nie ogranicza się zresztą wyłącznie do małżonków Verneuil – zięciowie również skaczą sobie bezustannie do gardła. W efekcie, rodzina się rozlatuje na kolorowe kawałki. Rodzinny ideał Marie Verneuil – matki i babci – cierpi, postanawia więc ona zawalczyć o córki, zapraszając wszystkich na święta. Okazuje się przy tej okazji, że nie taki diabeł straszny… i że przy bliższym poznaniu zięciowie okazują się sympatyczni, wyrozumiali i skłonni nawet do wzięcia udziału w pasterce, ku totalnemu zdumieniu lokalnego zgromadzenia…
Rodzina Verneuil znowu kwitnie, zjednoczona odśpiewanym gorliwie hymnem narodowym. A więc życie może być piękne, a ideał republikański ocalony… wystarczy omijać w konwersacji refleksje na temat francuskiej drużyny piłki nożnej. No i najważniejsze, jeśli tylko najmłodsza córka poślubi normalnego Francuza, to państwo Verneuil będą mogli patrzeć w przyszłość dumnie i pogodnie. Dosyć szybko dowiadujemy się jednak, że najmłodsza córka zakochała się w katoliku o pięknym imieniu Charles i aktorskich zdolnościach, tylko że… rodem z czarnej Afryki. I tego ciosu wypracowana pięknie równowaga wewnętrzna państwa Verneuil znieść już nie może. Tolerancja i wielkoduszność pękają pod lawiną wewnętrznego sprzeciwu przybierającego formę depresji. Ale i z tym ciosem losu rodzina sobie poradzi, a mimowolnym sprzymierzeńcem stanie się tu afrykański ojciec Charles’a, otwarcie rasistowski, otwarcie antypatyczny i zdecydowanie źle nastawiony do mieszanych małżeństw.
Oparty na tej dosyć prostej dramaturgii film nabiera kształtu i kolorów dzięki bardzo dobrym dialogom i świetnej obsadzie – ciężar komiczny spoczywa przede wszystkim na małżeństwie Verneuil. Claude Verneuil – Christian Clavier, francuski specjalista od komediowych typów antypatycznych i złośliwych, jeszcze raz udowadnia, że jest bardzo dobrym aktorem i potrafi rozśmieszyć publiczność, nie popadając w przerysowaną groteskę. Marie Verneuil – Chantal Lauby, mniej znana międzynarodowej publiczności, jest jedną z lepszych francuskich aktorek komediowych, kojarzonych przez lata głównie z telewizją. Obok nich cała plejada młodych aktorów, pochodzących rzeczywiście z reprezentowanych na ekranie społeczności – autorzy filmu sugerują, że multikulturowość jest rzeczywiście bogactwem Francji i to w każdej dziedzinie.
Nie jest to dzieło specjalnie przemyślane ani dopracowane pod względem obrazu i techniki filmowej, ale nie ten aspekt był jego zamierzeniem i ambicją. To komedia, która nie tylko śmieszy, ale i zabiera głos na temat imigracji, jednego z najbardziej gorących problemów lat ostatnich. Imigracja jako zagrożenie pracy, bezpieczeństwa i tożsamości kulturowej rdzennych Francuzów? Czy imigracja jako chciany czy niechciany ale nieunikniony faktor społecznego postępu i francuskiej historii? Po „Nietykalnych” oto następna komedia, która podbija serca publiczności, promując ideał imigracji pozytywnej. Na przekór tezom ekstremalnej prawicy, w czasach kryzysu i powrotu do odruchów najbardziej konserwatywnych, sukces tych komedii to akcent wiary w człowieka, której czasami tak bardzo nam wszystkim potrzeba.
Grażyna Arata, Za jakie grzechy, dobry Boże?, „Kino” 2014, nr 12
„BARDZO POSZUKIWANY CZŁOWIEK”
Reżyseria Anton Corbijn
Oparty na głośnym bestsellerze Johna le Carré thriller szpiegowski w reżyserii Antona Corbijna, twórcy „Control” oraz „Amerykanina”. Film opisuje szczegóły amerykańskiej wojny z terroryzmem za czasów administracji Georga W. Busha oraz metody prania brudnych pieniędzy.
Dziesięć lat minęło od ataku na World Trade Center. Służby wywiadowcze w całej Europie nadal tropią groźnych islamistów. W Hamburgu, uważanym za gniazdo terrorystów, pojawia się, bliski śmierci w wyniku tortur, pół Czeczen, pół Rosjanin, Issa Karpow. Mężczyzna rości sobie prawo do gigantycznej fortuny zdeponowanej w prywatnym banku. Wzbudza tym zainteresowanie specjalnej komórki niemieckiego wywiadu powołanej do walki z terrorem, kierowanej przez Günthera Bachmanna. Karpowem i jego kontaktami, zwłaszcza z prawdopodobnie powiązanym z Al Kaidą doktorem Abdullahem, interesują się też inne tajne służby – Urząd Ochrony Konstytucji i CIA. Czy jest on ofiarą opresyjnego systemu czy śmiertelnie groźnym terrorystą, którego kolejny ruch może okazać się tragiczny w skutkach? Rozpoczyna się niebezpieczna wywiadowcza gra, w której nikt nie ufa nikomu…
Przed rozpoczęciem akcji krótkim napisem twórcy wyjaśniają nam pobieżnie kontekst wydarzeń, które zaraz będziemy śledzić: atak na World Trade Center został w dużej mierze zaplanowany z Hamburga i dlatego od tamtego czasu miasto jest pod szczególnie wnikliwą obserwacją służb specjalnych.
Następująca potem opowieść nie odwołuje się już bezpośrednio do zamachów z 2001 roku, ale jest osadzona głęboko we współczesnej terrorystycznej paranoi, którą tę zapoczątkowały. Cynicznie można powiedzieć, że film nie mógł lepiej trafić z datą premiery: rebelianci z odłamu Al-Kaidy w błyskawicznym tempie przejmują Irak, a my nagle zaczęliśmy pytać, z czyją pomocą doszli oni do tak potężnej pozycji i dlaczego nikt o tym wcześniej nie wiedział. „Bardzo poszukiwany człowiek” toczy się poza linią frontu; właśnie tam, gdzie dokonuje się milionowych przelewów na konta organizacji wspierających terrorystów i gdzie kontrwywiad stara się takie działania powstrzymać – czasem przy przerażających skutkach ubocznych.
Te ostatnie stanowią główny temat filmu opartego na powieści Johna le Carré. Günther Bachmann (Philip Seymour Hoffman) to człowiek, który chce łeb urwać hydrze: w ramach swojej niewielkiej komórki szpiegowskiej stara się udowodnić powiązania pomiędzy szanowanym działaczem islamskim a terrorystami z Bliskiego Wschodu. Równocześnie jego ekipa śledzi pół-Rosjanina, pół-Czeczena (Grigorij Dobrygin z „Jak spędziłem koniec lata”), który przedostał się nielegalnie do Niemiec i planuje odzyskać wielkie pieniądze pozostawione mu w banku przez ojca-oligarchę. To wystarcza, żeby znalazł się na celowniku Bachmanna i spółki. Po stronie podejrzanego staje działająca społecznie młoda prawniczka (Rachel McAdams). W ten krajobraz wkraczają jeszcze przełożeni Bachmanna, którzy niekoniecznie mają zbieżne z nim cele, oraz CIA w uwodzicielskiej postaci Robin Wright.
Jeśli będziemy oglądać ten film ze świadomością konwencji kina szpiegowskiego, łatwo przypiszemy bohaterom role po dwóch stronach barykady. Lecz w „Bardzo poszukiwanym…” nie ma jednoznacznie dobrych i złych. Są ludzie, którzy zostali postawieni w trudnej sytuacji. Film nie dochodzi ich intencji, za to pokazuje, że nawet przy najlepszych, rezultat akcji antyterrorystycznej i tak może być opłakany. Równie godne pochwały jest, że twórcy nie ideologizują i nie starają się przekonać nas do racji którejś ze stron. Pozostawiają miejsce na domysły.
Stawka, o jaką toczy się tu gra, jest najwyższa – i nie chodzi wcale o ocalenie świata, jak pewnie widziałby to jakiś amerykański reżyser, ale o zachowanie etyki. Corbijn już w „Amerykaninie” udowodnił, że potrafi budować dramat bez spektakularnych atrakcji – dramat oparty raczej na obrazie niż dialogu. W porównaniu z poprzednim filmem reżysera, tutaj toczy się bardzo dużo rozmów, jednak akcji wciąż jest niewiele, przynajmniej jak na historię szpiegowską. Jednocześnie to mniej książkowa i pogmatwana opowieść niż poprzednia adaptacja prozy le Carrégo, czyli „Szpieg” wyreżyserowany przez Tomasa Alfredsona.
Corbijn chyba z premedytacją zahacza chwilami o klisze. Gdy każe parze szpiegów udawać kochanków albo dostarczać szefowi sztampowe doniesienia, trudno uniknąć wrażenia, że autor jedynie bawi się w gatunek szpiegowski. Może dlatego w niektórych momentach cała narracja wydaje się jedynie niechlujnie naszkicowana. Ale każdy pretekst fabularny jest dobry, by zobaczyć razem na ekranie taką obsadę jak w „Bardzo poszukiwanym człowieku”. Rewelacyjne sceny mają tu i Wright, i Willem Dafoe, i przenikająca rozmówców wzrokiem Nina Hoss. Kluczową rolę pełni Dobrygin: szpiedzy nie są pewni, czy jego bohater jest niewinną ofiarą, czy groźnym terrorystą. I aktor w każdej sekundzie oscyluje pomiędzy tymi dwoma skrajnościami, subtelnie potrafi nam przekazać, że mógłby być i jednym, i drugim. Jeśli tylko przestaniemy się zastanawiać, dlaczego Niemcy mieliby rozmawiać ze sobą po angielsku z niemieckim akcentem, również role młodych szpiegów – współpracowników Bachmanna wypadną przyzwoicie.
Ale nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, że to grający Bachmanna Hoffman emanuje na ekranie najbardziej hipnotyczną siłą. Czyni swojego bohatera niezwykle zwyczajnym a jednocześnie silnym. Jest tak ludzki, bliski, że bardzo trudno uświadomić sobie podczas seansu, iż była to ostatnia ukończona rola filmowa aktora. Buduje fantastyczny kontrast: pomiędzy tym, co bohaterskie, a co efekciarskie, co wynika z potrzeby serca, a co z konformizmu. W ostatniej scenie doprowadza ten kontrast do zenitu: w kamizelce taksówkarza ten facet w średnim wieku, o niezbyt atrakcyjnej aparycji i skrzywionej minie planuje w skupieniu kulminacyjne posunięcie swojego wyrafinowanego planu. W tej scenie nie pada ani jeden strzał, nie leje się krew. Mimo to mrozi krew w żyłach. Corbijnowi należą się duże słowa uznania za to, że dał znakomitemu aktorowi szansę wygrać wielki dramat szeptem.
Malwina Grochowska, Bardzo poszukiwany człowiek, „Kino” 2014, nr 07-08. s. 102
„BLUE RUIN”
Reżyseria Jeremy Saulnier
Niektórych rzeczy nie da się zapomnieć. Niektóre rzeczy nie dają zapomnieć o sobie. Dwight Evans (Macon Blair) mieszka na plaży w swoim starym samochodzie i jest samotnikiem z wyboru. Jego spokojne życie z dala od cywilizacji zostaje jednak brutalnie zakłócone. Pod wpływem szokującej informacji będzie musiał wrócić do domu swojego dzieciństwa, by chronićbliskich przed śmiertelnym zagrożeniem. Demony mrocznej przeszłości zmienią tego na co dzień delikatnego człowieka w mściciela, dokonującego aktu zemsty za zbrodnię, która rozbiła jego rodzinę…
„Blue Ruin” to dzieło dwóch szkolnych przyjaciół, którzy pieniądze na produkcję zebrali dzięki portalowi Kickstarter, gdzie zachwyceni pomysłem internauci zrzucili się na budżet. Jego światowa premiera miała natomiast miejsce w oficjalnej selekcji festiwalu w Cannes, skąd film wyjechał z nagrodą przyznaną przez międzynarodową krytykę. Pierwsze ujęcia thrillera Jeremy’ego Saulniera przedstawiają wnętrze przytulnego amerykańskiego domku. Główny bohater filmu, Dwight (Macon Blair), zaniedbany mężczyzna koło trzydziestki, jest w tej sielankowej przestrzeni intruzem: włamał się do środka, żeby wziąć kąpiel. Kiedy mieszkańcy domu niespodziewanie wracają, nieproszony gość pospiesznie ucieka półnagi przez okno. Scena ta celnie charakteryzuje postać: Dwight żywi się resztkami ze śmietników, myje pokątnie w cudzych mieszkaniach, a ubrania zazwyczaj kradnie. Jedyną jego własnością jest błękitny zdezelowany samochód, pełniący jednocześnie funkcję schowka na rzeczy i sypialni. Choć Dwight wiedzie żywot włóczęgi niejako z wyboru, w rzeczywistości tęskni za prawdziwym rodzinnym domem, który utracił jako młody chłopak wskutek tragicznych wydarzeń. Ten dość interesujący wątek traumy psychologicznej zostaje w filmie Saulniera połączony ze znacznie mniej ciekawą historią o zemście.
Głównego bohatera porównać można do jego zrujnowanego auta: zniszczony, pozornie niezdatny do działania, w chwili potrzeby regeneruje siły i dynamicznie przystępuje do akcji. Motorem napędowym Dwighta jest desperackie pragnienie pomszczenia śmierci rodziców, zamordowanych przed laty z niewiadomych przyczyn. Kiedy dowiaduje się, że skazany za zbrodnię bandyta wychodzi z więzienia, niezwłocznie uruchamia zardzewiały wóz i powraca w rodzinne strony, aby uczynić zadość sprawiedliwości. Scenerią wyprawy mściciela będą podrzędne bary, domki jednorodzinne i zielone krajobrazy prowincjonalnej Wirginii.
Jak łatwo można się domyślić, „Blue Ruin” wykorzystuje cały repertuar chwytów gatunkowych. Klasyczna opowieść o zemście wzbogacona została o motywy znane z westernów (starcie z demonicznym klanem miejscowych szumowin, Clelandów) i doprawiona ironią charakterystyczną dla kina braci Coen i Quentina Tarantino. To właśnie z ich twórczości wywodzi się najzabawniejsza postać filmu – potężny Benny (Devin Ratray), przyjaciel Dwighta z dzieciństwa, wielbiciel heavy metalu i „Drużyny A”, który ze stoickim spokojem pomaga koledze nawet w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Pełne wisielczego humoru dzieło Saulniera ociera się o pastisz, ale reżyser woli trzymać widza w napięciu niż wzbudzać śmiech. Nie zawsze mu się to jednak udaje, a sytuacji nie polepszają takie atrakcje jak nóż wbity w skroń, krew sikająca z rany po strzale czy głowa rozerwana przez kulę.
Na szczęście „Blue Ruin” składa się w większości z nieco subtelniejszego tworzywa, a Saulnier czerpie pełnymi garściami nie tylko z amerykańskich gatunków, ale też z kina artystycznego. Dużo bardziej intrygujący od schematycznej fabuły jest sam bohater, trochę nieporadny i nie mający w sobie nic z bezwzględnego twardziela. Dwight, świetnie zagrany przez Macona Blaira, patrzący na rzeczywistość szeroko otwartymi, wystraszonymi oczami – to człowiek naznaczony cierpieniem i mocno wyalienowany. Narracja filmu próbuje przybliżyć wewnętrzne doświadczenie małomównego outsidera: dialogi odgrywają w „Blue Ruin” rolę drugorzędną, a świat amerykańskiej prowincji sprawia obce, niesamowite wrażenie.
Najważniejszy w dziele Saulniera jest właśnie wyjątkowy nastrój, wykreowany dzięki sugestywnym obrazom i hipnotycznej ścieżce dźwiękowej. Reżyser starannie komponuje kadry i wie jak oddziaływać na emocje widza poprzez barwy: nieustannie pojawiający się w obrazie zimny, „melancholijny” kolor niebieski znakomicie oddaje poczucie obcości Dwighta. Niestety, „Blue Ruin” jedynie pozoruje głębię, a wizualne piękno i niestereotypowa osobowość głównego bohatera nie są w stanie zrekompensować płycizn fabularnych. Przesłanie thrillera – na temat promieniującego charakteru zła i fatalnych skutków wendety – jest zbyt banalne, żeby traktować je poważnie.
Pisząc o „Blue Ruin” trudno nie wspomnieć o okolicznościach realizacji filmu, które stanowią ewenement produkcyjny. Dzieło Saulniera po części sfinansowane zostało przez wspierających projekt internautów (użytkowników portalu Kickstarter) w ramach tzw. „crowdfundingu”. Niskobudżetowy, zrobiony przez grupę przyjaciół thriller powinien wprawić w zakłopotanie niejednego hollywoodzkiego twórcę, ponieważ pod względem warsztatowym wypada dużo lepiej niż przeciętne dzieło gatunku. O ile jednak Saulnier daje się poznać jako utalentowany reżyser i operator, o tyle scenarzysta z niego marny: im doskonalsza forma, tym bardziej błaha wydaje się treść jego opowieści.
Robert Birkholc, Blue Ruin, „Kino” 2014, nr 07-08. s. 95-96
„SUGAR MAN”
Reżyseria Malik Bendjelloul
Niewiarygodna, a jednocześnie prawdziwa opowieść o zapomnianym piosenkarzu, któremu wróżono karierę na miarę Boba Dylana, a który przepadł bez wieści na początku lat 70.
Historia wielkiej determinacji dwóch fanów muzyka, którzy postanowili odkryć okoliczności jego życia i tajemniczej śmierci. Trzy dekady poszukiwań, pozwoliły im poznać prawdę o wspaniałym człowieku. A teraz dzięki nim świat poznał tę fascynującą i pełną optymizmu historię, która przekracza najśmielsze fantazje.
„Sugar Man” to najczęściej nagradzany dokument 2012 roku, laureat 6 nagród publiczności na międzynarodowych festiwalach.
Historia tak niewiarygodna, że musi być prawdziwa. Lata 80., RPA: protest songi niejakiego Rodrigueza stają się hymnem opozycji wobec apartheidu. Wszyscy znają słowa na pamięć, płyty w kilku reedycjach rozchodzą się w kilkuset tysiącach egzemplarzy. Dwóch pasjonatów – właściciel sklepiku muzycznego i muzykolog z detektywistycznym zacięciem – postanawia dowiedzieć się, kim właściwie był Rodriguez i dlaczego słuch o nim zaginął. Późne lata 60., USA: młody budowlaniec, trochę włóczęga, trochę buntownik, śpiewa po barach Detroit o niesprawiedliwości życia. I choć producenci liczący na spieniężenie samorodnego talentu nagrywają mu dwa albumy, to sprzedają się one w pojedynczych egzemplarzach, a sam muzyk popełnia spektakularne samobójstwo na scenie. Czy aby na pewno?
Początek XXI wieku, Szwecja: reżyser Malik Bendjelloul odchodzi z chałtury w telewizji i rusza w świat, by znaleźć inspirację do filmu. Po pół roku podróży i odwiedzeniu kilkunastu krajów natrafia w RPA na historię tak niewiarygodną, że… UWAGA! Tej recenzji naprawdę nie da się napisać bez zdradzenia głównego zwrotu akcji. Oto w połowie filmu i w połowie lat 90., dwaj wspomniani zapaleńcy – Craig Bartholomew-Strydom i Stephen „Sugar Man” Segerman – za pomocą raczkującego internetu odnajdują Sixto Rodrigueza i sprowadzają go na serię triumfalnych koncertów na wyprzedanych stadionach. Autor filmu tak to zręcznie opowiada, że choć materiał zdjęciowy powstawał kilkanaście lat później, to przez użycie w wywiadach prostego czasu przeszłego i dynamicznego tempa mamy poczucie, że na bieżąco śledzimy ciepły jeszcze trop zaginionego barda.
Kim był zatem Sixto Rodriguez i co się z nim stało? Prostym robotnikiem meksykańskiego pochodzenia, pracującym na ciężkich budowach i rozbiórkach w Detroit? Amatorskim gitarzystą występującym w podupadłym barze The Sewer By The Sea, który w końcu nagrał w latach 1969-1970 dwie płyty, „Cold Fact” i „Coming from Reality”? Opiekuńczym ojcem, który mimo ubogiego mieszkania i braku telefonu, zabierał córki do muzeum i czytał klasyczną literaturę? Zbuntowanym bardem uprawiającym „filozoficzny folk-soul Motown”, politycznie zaangażowanym aż do startu w wyborach na burmistrza? Nieznanym Bobem Dylanem, którego niektórzy słuchacze ustawiają w jednym rzędzie z Elvisem Presleyem i Rolling Stones?
Pewnie wszystkim po trochu, ale przede wszystkim – mitem i zagadką. Zarówno dla fanów z RPA, jak i historyków muzyki popularnej wciąż poszukających zapoznanych rewolucjonistów czy brakujących ogniw. Zgodnie z legendą, Rodriguez musiał zginąć młodo i samobójczo, i to jeszcze na scenie… Ale tę legendę rozwiewa bezlitosna rzeczywistość show businessu, który jednych wynosi na wyżyny sławy, a innych wtrąca w otchłanie niepamięci. Tę rzeczywistość reprezentuje splątana siatka firm, użyczających sobie licencji, od amerykańskich Sussex Records przez brytyjskie Clarence Avant po południowoafrykańskie labele dokonujące reedycji. Oczywiście, Rodriguez nic o swej sławie w Afryce nie wiedział, nie wspominając o jakichkolwiek profitach…
Film Bendjelloula wpisuje się w modną obecnie tendencję fabularyzowanych dokumentów, flirtujących z gatunkami, takimi jak thriller czy kryminał. Przykładem choćby „Imposter” Barta Laytona (USA 2012) o notorycznym oszuście, który wmawia obcej rodzinie, że jest jej zaginionym przed laty synem – sensacyjnie opowiedziany w serii inscenizacji i retrospekcji. Po konkursie muzycznym IDFA w Amsterdamie widać jak bardzo popularne stają się historie o ponownych odkryciach zapomnianych zespołów. W roku 2011 zwyciężyły tam „Last Days Here” Dona Argotta i Demiana Fentona o tragicznych losach frontmana niegdyś prekursorskiego Pentagramu, a w roku 2012 – właśnie „Sugar Man”.
Te fabularne chwyty z kina gatunkowego – beznadziejny koniec i ratunek w ostatniej chwili, przebłyski intuicji i niespodziewane zwroty śledztwa, niesprawiedliwa nędza i zasłużony, choć spóźniony tryumf – poważnie zmieniają dokument. I to obosiecznie: z jednej strony, wiele osób mocniej przeżywa tak podaną historię, co potwierdza fakt zdobycia przez „Sugar Mana” nagród publiczności na festiwalach Sundance, w Nowym Jorku, Los Angeles i Melbourne. Z drugiej, niektórzy podejrzliwie odbierają tak zainscenizowaną i ustawioną rzeczywistość, traktując owe sfabularyzowane dokumenty niemalże jako mockumenty.
Tak czy siak, filmowi można wróżyć spore zainteresowanie także w Polsce, biorąc pod uwagę rodzimą popularność takich bardów jak Leonard Cohen, Bob Dylan czy Neil Young. Czy nazwisko Sixto Rodrigueza powinno się wymieniać jednym tchem wraz z nimi, każdy niech rozstrzygnie sam. We mnie wciąż rozbrzmiewają jego melancholijne bluesowe ballady wyśpiewane mocnym, charakterystycznym głosem. A zwichrowana historia jego kariery skłania do rozważań o dzisiejszej, coraz bardziej zglobalizowanej, a jednocześnie zapatrzonej w przeszłość kulturze, tak trafnie zdiagnozowanej przez Simona Reynoldsa w jego książce „Retromania: Pop Culture’s Addiction to its Own Past”.
Jan Topolski, Sugar Man, „Kino” 2013, nr 02, s. 77