dkf

„X+Y” 03.04.2017 godz. 19.00
„SMOLEŃSK” 10.04.2017 godz. 19.00
„MOONLIGHT” 24.04.2017 godz. 19.00


„X+Y”

04 04 2017 xy

Reżyseria Morgan Matthews

Nathan to nastoletni geniusz matematyczny. Świetnie rozwiązuje najbardziej skomplikowane zadania, ma jednak problemy z nawiązywaniem relacji z ludźmi. Szczególnie ze swoją matką. Jest jak żółw, zamknięty w skorupie. Od dziecka zmaga się z autyzmem. Jedyną osobą, która rozumiała chłopaka, był tragicznie zmarły w wypadku samochodowym ojciec. Pozbawiony przyjaciół i małomówny Nathan marzy o wygranej w międzynarodowej olimpiadzie matematycznej. W przygotowaniach pomaga mu zupełnie nietypowy nauczyciel, pan Humphreys. Ostatni etap przed wielkim wydarzeniem, obóz naukowy w Chinach, wywołuje w bardzo zaplanowanym życiu Nathana spory zamęt. Czy poradzi sobie z tak irracjonalną siłą, jaką jest miłość?
Mamy tu historię chłopca cierpiącego na zespół Aspergera. Jest to całościowe zaburzenie rozwoju mieszczące się w spektrum autyzmu. Koledzy nękają go i prześladują. On sam czuje się wyalienowany. Do czasu, gdy nauczyciel matematyki odkrywa jego niezwykłe zdolności w tym kierunku. Wprowadza go w świat międzynarodowych olimpiad i konkursów matematycznych. Bohater wyjeżdża na jeden z nich do Chin, gdzie spotyka podobnych geniuszy i… miłość. W końcu zaczyna nawiązywać związek emocjonalny z matką. Film zaczyna się słowami, które wypowiedział kiedyś sam Lightwing: „Ponieważ nie gadam zbyt dużo, ludzie myślą, że jestem głupkiem. To nieprawda. Mam mnóstwo rzeczy do powiedzenia. Ale po prostu boję się o nich mówić”.
Prawda. Lightwing ma wiele do przekazania. Osoby z zespołem Aspergera – przeżywając trudności z nawiązywaniem kontaktu i komunikacją niewerbalną – często mają rozległe zainteresowania. Z moim rozmówcą spotykam się w dzielonym z jego partnerką mieszkaniu koło londyńskiej Baker Street. Spodziewam się kogoś, z kogo ciężko będzie coś wydobyć. Jednak 26-letni Daniel Lightwing jest bezpośredni i elokwentny, choć czasem spina się . – Sądzę, że przeżywam takie same emocje jak inni – może nawet silniejsze. Ale muszę się uczyć, jak mam je okazywać innym. Zwykli ludzie szybko, bo już we wczesnym wieku, uczą się społecznych wzorców zachowań. Ja po prostu nie. W moim dzieciństwie i później każda sytuacja społeczna polegała dla mnie na jednym: „Nie rozumiem jej. Co powinienem zrobić?”. Traktowałem ją jak zadanie matematyczne. I nawet teraz, dziesięć lat później, myślę podobnie: „Dlaczego ten czy ta zrobili mi to tego dnia? O co im chodziło?”. Tu wciąż uczę się bardzo kiepsko. Dorastając, coraz bardziej uświadamiałem sobie, jak lepiej okazywać te emocje, ale wciąż istnieje mnóstwo kontekstów, gdzie nie mam pojęcia, co właściwie mam powiedzieć. Co zrobić z twarzą. Jaki wyraz przybrać. To kwestia umiejętności społecznych.
Zespół Aspergera zdiagnozowano u niego dopiero w 17. roku życia. Przyjął go wtedy dyrektor Ośrodka Badań nad Autyzmem na Uniwersytecie Cambridge profesor Simon Baron-Cohen. – Od razu z pewnością w głosie powiedział: „Tak, to dla mnie jasne, cierpi na Aspergera” – wspomina Lightwing. – Gdyby diagnozy dokonano wcześniej, moje życie potoczyłoby się zupełnie odmiennym torem. Nie byłoby trudności w szkole, a ludzie nie karaliby mnie za to, że widzę świat inaczej.

„SMOLEŃSK”

04 04 2017 smolensk

Reżyseria Antoni Krauze

Antoni Krauze, twórca wielokrotnie nagrodzonego dramatu historycznego „Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł”, odsłania kulisy tragedii, która wstrząsnęła całą Polską. Poruszającą muzykę do filmu skomponował Michał Lorenc, autor oprawy dźwiękowej takich produkcji, jak: „Poznań 56″, „Historia Roja”, „Przedwiośnie” i „Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł”.
10 kwietnia 2010 roku rządowy samolot Tupolew 154 z Prezydentem RP Lechem Kaczyńskim i towarzyszącymi mu 95 osobami – członkami oficjalnej delegacji zmierzającej do Katynia – ulega katastrofie w Smoleńsku. Wszyscy pasażerowie giną na miejscu. Tragedia wywołuje ogromne poruszenie w Polsce i na świecie. Nina (Beata Fido) – dziennikarka pracująca dla dużej, komercyjnej stacji telewizyjnej – próbuje dowiedzieć się, jakie były powody katastrofy. Tropy prowadzą między innymi do dramatycznej wyprawy Lecha Kaczyńskiego do ogarniętej wojną Gruzji, której celem było powstrzymanie inwazji wojsk rosyjskich na Tbilisi w sierpniu 2008 roku. Z każdą kolejną godziną dziennikarskiego śledztwa Nina przekonuje się, że prawda jest o wiele bardziej złożona, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać…
„Tragedia smoleńska stała się najważniejszym wydarzeniem w III RP, najtragiczniejszą chwilą w polskiej historii od czasu II wojny światowej.  Stała się wydarzeniem, które wpływa na los dzisiejszej Polski i życie Polaków w sposób niebywale silny. Które nas podzieliło bardzo głęboko. Dlatego próba zmierzenia się z tym tematem jest nie tylko wielkim wyzwaniem, ale i obywatelskim obowiązkiem twórcy.”
Antoni Krauze, reżyser

Antoni Krauze zrobił bardzo przejrzysty, klarowny film podsumowujący i uporządkowujący lata dziennikarskich śledztw w sprawie tragedii smoleńskiej. Nie uniknął kilku artystycznych potknięć, ale ostatecznie wyszedł obronną ręką nawet z bardzo kontrowersyjnego mistycznego finału.
Przyznaję, że z kilku powodów obawiałem się filmu Krauzego. Mały budżet, czwórka scenarzystów (Tomasz Łysiak, Marcin Wolski, Antoni Krauze, Maciej Pawlicki) o zupełnie różnej artystycznej wrażliwości i problemy z obsadą. Do tego katastrofalny zwiastun, który kazał poważnie się obawiać o ostateczny poziom filmu. A jednak to wszystko nie przeszkodziło ostatecznie nakręcić filmu dosyć udanego. Przejrzystego, chłodnego emocjonalnie i czytelnego również dla widza nie obeznanego w smoleńskiej tematyce.
Nie jest ten film wolny od znaczących artystycznych potknięć. Jest ich kilka. Od możliwych do zrozumienia (wielokrotnie przerabiany scenariusz i niepewny budżet, zmuszający kręcić film etapami), aż po niechlujstwa, których spokojnie można było uniknąć przy trochę dłuższej pracy nad filmem. Przykład? W ujęciach małego tłumu protestującego przeciwko pochówkowi pary prezydenckiej na Wawelu pojawiają się…Azjaci. Nie można było naprawdę dobrać statystów o mniej charakterystycznych rysach twarzy? Niechlujna wizualnie i aktorsko jest też otwierająca film scena reakcji załogi Jaka 40 na wybuch we mgle na lotnisku Siewiernyj. Nie rozumiem również logiki sceny, w której dziennikarka wyciągnięta z mieszkania w nocy przez złowieszczo wyglądającego nieznajomego (Andrzej Mastalerz), udaje się z nim do baru i wysłuchuje banalnych teorii spiskowych dostępnych w zasadzie w…internecie.
Mam też zastrzeżenia do głównej roli Beaty Fido. Wcielająca się w dziennikarkę mainstreamowych mediów aktorka prezentuje nierówny poziom. Nie wynika on jednak z jej nieumiejętności aktorskich, a raczej chaotycznej konstrukcji roli. Jej bohaterka powoli odchodzi od wiary w rządowe teorie o przyczynach katastrofy, zbliżając się do pogardzanego tłumu na Krakowskim Przedmieściu. Jest w tym jednak niekonsekwentna. W jednej scenie ze łzami w oczach zdaje sobie sprawę, że jej naczelny grany przez Redbada Klinstrę chodzi na pasku rządu i tajemniczych ludzi ze służb (Jerzy Zelnik), by chwilę potem zadawać krzywdzące pytania wdowie po generale Błasiku (Aldona Struzik). Nie wybrzmiewa dostatecznie mocno przemiana głównej bohaterki i jej wewnętrzna walka, która jest przecież główną osią filmu. Ciekawie natomiast zarysowany jest konflikt między „dziennikarką-lemingiem” i jej „moherową matką”, które spotykają się co wieczór na Krakowskim Przedmieściu. Ten wątek ma w sobie wielki ładunek dramaturgiczny i mógł być rozegrany w jeszcze bardziej symboliczny sposób.
Fido nie niesie całego filmu na swoich barkach, co bez wątpienia zrobiłaby właśnie Aldona Struzik. Pierwotnym zamysłem scenariusza Tomasza Łysiaka było zbudowanie równorzędnych dwóch postaci kobiecych, będących dla siebie kontrapunktem. Rozumiem, że do końca wyeksploatowana postać dziennikarki pozwoliła na opowiedzenie o mechanizmach działania polskich mediów. Jednak bardzo poruszająca, świetna kreacja Struzik, pokazuje jak bardzo film by zyskał na rozszerzeniu postaci Błasikowej. Szkoda. Jej rola najjaśniejszy aktorski punkt filmu.
Jest w „Smoleńsku” wiele deklaratywnych dialogów i uproszczonych postaci. Film przygniata jaskrawą publicystyką. Nie jest to jednak mój zarzut. Zarówno Krzysztof Zanussi w „Obcym ciele” jak i Patryk Vega w „Służbach Specjalnych” nie unikali takiej stylistyki. Kino z jasną tezą polityczną nie jest niczym niezwykłym, czego dowodem jest choćby głośny „JFK” Olivera Stone’a.
Oglądając film Krauzego wciąż miałem zresztą przed oczami jednoznaczny w wymowie i publicystyczny obraz Stone’a. Krauze zrobił równie drobiazgowo i klarownie budujący teorie spiskowe film, choć oczywiście nie można obu filmów artystycznie ze sobą zestawiać. Krauze nie był wcale tak daleki, by zrobić równie spełniony film. Przy większym budżecie „Smoleńsk” byłby krytykowany przez niektóre media wyłącznie za wymowę polityczną.
Trudno specjalnie analizować grę Lecha Łotockiego i Ewy Dałkowskiej, którzy z powodzeniem odkrywają kilka scen z ostatnich chwil życie pary prezydenckiej. Nie tworzą kreacji, co jest jednak zrozumiałe. Oboje pojawiają się na ekranie bardzo krótko, choć Łotockiemu udaje się w tym czasie wiarygodnie oddać przemówienie prezydenta Kaczyńskiego w Tbilisi. Jest w „Smoleńsku” wiele dobry ról drugoplanowych na czele z przekonującym Markiem Bukowskim w roli byłego pilota pomagającego w dziennikarskim śledztwie.
Krauze jest zaskakująco wycofany emocjonalnie. Jego film to dosyć sucha relacja z tego, co się stało feralnego 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem i następnie na Krakowskim Przedmieściu. W pierwszych kilkunastu minutach filmu powstaje wręcz wrażenie obcowania z fabularyzowanym dokumentem, a nie filmem fabularnym. Choć ostatnia scena pokazuje wybuch na pokładzie Tupolewa, Krauze nie mówi, kto jest za niego odpowiedzialny. Tak buduje akcję, by widz sam odpowiedział sobie na pytanie, kto mógł dokonać zamachu na polską elitę lecącą do Katynia. Nie jestem zwolennikiem tezy o zamachu w Smoleńsku, jednak taka artystyczna wizja tego zdarzenia do mnie przemawia. Zupełnie jak w „JFK” Stone’a, którego wizji przyczyn śmierci prezydenta USA nie podzielam.
„Smoleńsk” Antoniego Krauze broni się na wielu płaszczyznach. Finałowa mistyczna scena spotkania ofiar katastrofy z poległymi żołnierzami w Katyniu jest pozbawiona kiczu, którego się bardzo obawiałem. Zaskakująco pasuje do surowej, chłodnej dokumentalnej stylistyki Krauzego. Wspaniale wybrzmiewa też przejmująca muzyka Michała Lorenca, nadająca filmowi specyficznego klimatu.
Cieszę się, że już wiekowemu Antoniemu Krauzemu udało się nakręcić solidny, choć z pewnością nie dorównujący poziomem „Czarnemu Czwartkowi”, film, który z biegiem czasu będzie nabierał wartości. Mam nadzieję, że filmowa opowieść o katastrofie Smoleńskiej nie zakończy się na tym obrazie, a otworzy filmowcom drogę do kolejnych najróżniejszych ideologicznie wizji tej przełomowej dla polskiego narodu katastrofy.
Łukasz Adamski

„MOONLIGHT”

04 04 2017 moonlight

Reżyseria Barry Jenkins

„Moonlight” to kronika życia młodego Afroamerykanina od dzieciństwa do dorosłości. To dzieło absolutnie wyjątkowe – film stanowi zarazem ponadczasową opowieść o poszukiwaniu swego miejsca w świecie, jak i głęboko osobiste, poetyckie studium tożsamości, rasy, dojrzewania, męskości, rodziny, przyjaźni i miłości. Akcja filmu, bazującego na autentycznych wydarzeniach, rozgrywa się na przestrzeni dwóch dekad w dzielnicy nędzy w Miami. Charona poznajemy jako zagubionego chłopca, którego z opresji ratuje lokalny diler. Następnie obserwujemy prześladowanego przez rówieśników nastolatka, zmagającego się z własną seksualnością i wreszcie dorosłego czarnoskórego mężczyznę. Niezwykle empatyczna wizja Barry’ego Jenkinsa dotyka uniwersalnych prawd i momentów, które kształtują nasze życie i czynią nas tym, kim jesteśmy.

Tuż przed pojawieniem się na ekranie pierwszego kadru rozlega się refren pochodzącej jeszcze z ery Nixona piosenki Borisa Gardinera „Every Nigger Is a Star”. Co istotne, tego samego fragmentu użył przed dwoma laty raper Kendrick Lamar na płycie „To Pimp a Butterfly”, uznawanej za najwybitniejsze dokonanie czarnej muzyki ostatniej dekady. Uważny widz i słuchacz już na wstępie dostaje zatem sygnał świadczący o emancypacyjnym charakterze dzieła.
Film ma strukturę greckiej tragedii. Reżyser Barry Jenkins prowadzi nas przez trzy etapy życia czarnego mężczyzny. Bohatera poznajemy pod trzema różnymi imionami, od których biorą również nazwy tytuły rozdziałów. Little, Chiron i Black – każde imię symbolizuje inne doświadczenie w życiu protagonisty, inny poziom rozwoju fizycznego i duchowego, poniekąd inną tożsamość.
Każde też zostaje mu nadane przez kogoś, kto go rani: szkolnych prześladowców, matkę, chłopaka, który łamie mu serce. Analogia do losów mitycznego centaura Chirona, przedkładającego śmierć nad wieczny ból z zatrutej strzały wypuszczonej w ferworze walki przez przyjaciela – Heraklesa, zdaje się nieprzypadkowa.
Ważniejszy jednak od ponurej symboliki pozostaje fakt, że ekran zaludniają postaci z krwi i kości. Reżyser zostawia liczne tropy kulturowe, mniej lub bardziej subtelne, ale nie fetyszyzuje cierpienia ani nie sprowadza bohaterów do roli płaskich stereotypów. Przeciwnie – igra z przyzwyczajeniami widza kina afroamerykańskiego.
Kiedy w pierwszych scenach filmu los stawia na drodze małoletniego Chirona lokalnego dilera Juana, z miejsca narzuca się widzowi narracja o wyrachowanym „ojcu zastępczym”, wychowującym sobie kolejnego wiernego podwykonawcę. Nic takiego jednak nie następuje. Juan roztacza opiekę nad chłopcem bez oglądania się na profity.
Niespodziewanie też to właśnie on okazuje się pierwszą osobą, od której Chiron dowiaduje się, że nigdy nie powinien się wstydzić swojej seksualności, podświadomie innej już w dzieciństwie. Dramat polega na tym, że Juan jest zarazem zbawcą Chirona, jak i facetem, który sprzedaje narkotyki jego dysfunkcjonalnej matce. Zaklęty krąg getta nie daje o sobie zapomnieć.
Klucz do nowatorskiego przełożenia na język filmu sztuki Tarella McCraneya „In Moonlight Black Boys Look Blue” znajduje reżyser w balansie między twardym realizmem a niemal mistyczną poetyką. Na ścieżce dźwiękowej Mozart sąsiaduje z gangsta rapem. Melancholijne suity kompozytora Nicholasa Britella wprowadzają do estetyki „kina ulicy” zupełnie nową jakość.
Kręcone z ręki zdjęcia Jamesa Laxtona gładko przechodzą od pasteli do barw nasyconych; tworzą klimat senny i sugestywny jednocześnie. Efekt przypomina nieco lesbijski dramat „Pariah” Dee Rees, trochę „Bestie z południowych krain” Benha Zeitlina. Ma prawo też kojarzyć się z kinem Terrence’a Malicka. Nade wszystko jednak film dziarsko stoi na własnych nogach – tak w formie, jak i treści.
Jak każda cenna opowieść, „Moonlight” oferuje perspektywę zarówno uniwersalną, jak i skupioną wokół konkretnego zjawiska. Fabuła wiernie oddaje świat patologicznych enklaw Miami i Atlanty, specyfikę amerykańskich „sąsiedztw”, gdzie każdy ma z góry przypisane miejsce w szeregu, a wszyscy o tobie wszystko wiedzą, jeszcze zanim ty sam dowiesz się tego o sobie.
W swoim poprzednim filmie, „Medicine for Melancholy”, Jenkins ukazywał alienację dwojga czarnych bohaterów pośród białej społeczności. W „Moonlight” niejako zawęża tamto pole widzenia, stawiając w centrum zdarzeń bohatera wyobcowanego wśród swoich, w skrajnie zmaskulinizowanym środowisku, zdominowanym przez ortodoksyjnych mężczyzn, zasklepionych tak w afrocentrycznym, jak i heteronormatywnym mikrokosmosie.
Żeby w pełni docenić rewolucyjny charakter filmu, trzeba wiedzieć o skromnym dorobku afroamerykańskiego kina LGBT, pozostającego dotąd w głębokiej niszy, a i tam podnoszącego tematy genderowe głównie z kobiecej perspektywy. Patriarchalny charakter kolonializmu i nierozerwalny splot dominacji męskiej i rasowej po dziś dzień ciąży na życiu czarnych gejów.
W czasach niewolnictwa Afroamerykanie stale byli świadkami linczów, gwałtów i kastracji dokonywanych na ich synach i ojcach. Trauma odcisnęła trwałe piętno na psychice kolejnych pokoleń, identyfikujących homoseksualizm z władzą białego bądź po prostu innego mężczyzny.
Co za tym idzie, w wybitnym filmie Jenkinsa bohater zmaga się z własnym przeznaczeniem, żeby na końcu odkryć, że sam pozostaje swoim największym wrogiem. Płaczę tak często, że czasem mam wrażenie, iż zostaną po mnie tylko krople – zwierza się przyjacielowi w rzadkim przypływie szczerości. „Moonlight” jest właśnie taką kroplą drążącą skałę.
Piotr Dobry, Moonlight, „Kino” 2017, nr 2, s. 71

Poprzedni artykuł„Życie codzienne w średniowiecznym mieście” – wykład
Następny artykułHimalaje z Magdaleną Jończyk