„BÓL I BLASK” 07.10.2019 godz. 18:00
„ASAKO. DZIEŃ I NOC” 14.10.2019 godz. 19:00
„PŁOMIENIE” 21.10.2019 godz. 19:00
„PARASITE” 28.10.2019 godz. 20:00
„BÓL I BLASK”
Cannes 2019 Złota Palma Najlepszy aktor Antonio Banderas
Reżyseria: Pedro Almodóvar
O FILMIE:
Pedro Almodovar opowiada o roli przypadku w naszym życiu, o sile pierwszych fascynacji oraz o tym, co po latach zostaje z relacji, zwłaszcza miłosnych, z ważnymi dla nas ludźmi. Głównym bohaterem filmu jest Salvador Mallo (Antonio Banderas), kultowy hiszpański reżyser, który stroni od mediów i strzeże swojej prywatności. Mężczyzna odnajduje po latach osoby, które wywarły największy wpływ na jego życie, oraz przeżywa na nowo najważniejsze momenty ze swojej przeszłości. Wraca do dzieciństwa, gdy wraz z rodzicami w poszukiwaniu dobrobytu przenieśli się do małego miasteczka. Przywołuje obrazy swojej pierwszej namiętności, pierwszej wielkiej miłości i bólu rozstania. Wspomina spotkanie z kinem, które na lata stało się sensem jego życia. Powracając do najintensywniejszych doświadczeń minionych lat, Salvador odnajduje siłę, by zmierzyć się z teraźniejszością. Czy uda mu się zamknąć niedokończone sprawy z przeszłości, które burzą jego poukładaną codzienność?
„Ból i blask” to hiszpański film roku. To autobiograficzne dzieło jednego z najbardziej znanych hiszpańskich twórców Pedro Almodóvara, który kreując postać reżysera filmowego Salvadora Mallo (w tej roli Antonio Banderas), wspomina własne dzieciństwo i młodość. Jednak „Ból i blask” to nie tylko migawki z życia samego reżysera czy jego osobiste rozliczenie się z przeszłością. Jest to też ogólna refleksja nad wydarzeniami i ludźmi, którzy nas kształtują.
Salvador przeżywa kryzys twórczy, cierpi fizycznie i psychicznie. Dolegają mu bóle pleców i głowy, jednak najbardziej uciążliwy jest ból istnienia – depresja i brak chęci do życia. Reżyser powraca do wspomnień młodości i przeżywa na nowo swoje dzieciństwo w wiosce Paterna. Wspomina ukochaną matkę (Penélope Cruz) i swoją pierwszą miłość, bo te osoby wpłynęły na niego najbardziej. Reprodukcja filmu Salvadora sprawia, że musi wrócić on do lat swojej młodości i stawić czoło przykrym wspomnieniom.
Pedro Almodóvar przyznaje, że są to wątki autobiograficzne, jednak krzywdzące byłoby uznanie filmu wyłącznie jako portretu jego własnej osoby. Sytuacja Salvadora powinna skłonić widzów to przemyślenia swojego życia aniżeli być wyłącznie hołdem Almodóvara dla jego własnej persony. Reżyser zaprzeczył również, ażeby „Ból i blask” był próbą odtworzenia jego relacji z matką. W filmie matka Salvadora jest świadoma, że są to jej ostatnie dni. Dlatego robi rachunek sumienia i to ona chce rozliczyć się z synem, by móc spokojnie odejść. Jest wobec niego bardzo stanowcza. Ma silny charakter, który ukształtowały ciężkie czasy, w których przyszło jej żyć. Salvador uczy się od niej pokory oraz wytrwania mimo bólu i przeciwności.
Salvador Mallo początkowo nie godzi się na ból fizyczny i psychiczny, który nie pozwala mu tworzyć ani normalnie funkcjonować. Stara się zniwelować go na wszystkie możliwe sposoby. Jednak daje mu to tylko chwilową ulgę – jedynym wyjściem z dręczących przypadłości jest zadbanie o swoje zdrowie, przede wszystkim psychiczne. Reżyser zaczyna podchodzić do życia z pokorą i spokojem. To pozwala mu na nabranie nowej perspektywy.
Almodóvar sam określił „Ból i blask” jako kino werbalne – to słowo ma w nim kluczową rolę. Nie ma w nim dynamicznych bohaterów ani wartkiej akcji. Salvador przede wszystkim milczy i słucha, a każde wypowiedziane zdanie jest przemyślane i poddane refleksji. Ta postać to również aktorski kunszt Antonio Banderasa, który nie kopiował samego Almodóvara, ale ukształtował pełnoprawną postać. Reżyser ostatecznie godzi się na przeżywanie bólu i emocji, bo to właśnie one pozwalają mu tworzyć. Niszczą go jako człowieka, ale kształtują jako artystę.
„Ból i blask” ma wiele elementów, których mogliśmy się spodziewać po Almodóvarze. Zaczynając od obsady, czyli znanej z wielu jego poprzednich filmów Penélope Cruz, jak i Antonio Banderasa, który debiutował właśnie u niego („Zwiąż mnie”). Towarzyszy im genialny Asier Etxeandia, gościnnie pojawia się nawet piosenkarka Rosalía. Nie nowe jest również umiejscowienie filmu na ulicach Madrytu (Lavapiés, Cine Doré), jak również mnogość wątków autobiograficznych (szkoła prowadzona przez księży jak w „Złym wychowaniu”, relacja z matką czy wszechobecne sąsiadki niczym w „Volver”). Autor pokazuje nawiązania nie tylko do własnej biografii, ale również do swoich poprzednich filmów. Jest to twórcza i osobista autorefleksja. Jednak ten film jest inny, ponieważ emanuje spokojem, jakby reżyser uczył się pokory i szukał równowagi w życiu. Przeszłości nie da się zmienić, ale warto się z nią zmierzyć i się z niej rozliczyć. Wyciągnąć z niej lekcję, jednocześnie zostawiając ją daleko za sobą.
Film to wspaniała autorefleksja. To hołd dla kina, teatru, literatury i muzyki, z licznymi odniesieniami do różnorodnych dzieł. Co ciekawe, większość obrazów i książek w mieszkaniu Salvadora rzeczywiście należy do samego reżysera i przypomina, że film jest lustrzanym odbiciem Almodóvara. „Ból i blask” to kompletne dzieło świadomego artysty, który po latach bitwy nie tylko z konserwatywnym ustrojem, ale przede wszystkim z samym sobą, postanawia się wyciszyć. Cały czas w postmodernistycznym duchu kina autorskiego, Pedro Almodóvar tworzy męski dramat, który staje się jego sentymentalną kroniką. Obnaża się, ale już nie szokuje. Ujmująca jest jego wdzięczność za wszystko, co się stało oraz pokora i nadzieja wobec tego, co nadejdzie. Ból kiedyś przeminie i zostanie po nim tylko blask.
Alexandra Zeira, Filmweb 10.04.2019
„ASAKO. DZIEŃ I NOC”
Reżyseria: Ryûsuke Hamaguchi
O FILMIE:
Prezentowany w Konkursie Głównym 71. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes, nowy film cenionego japońskiego reżysera Ryûsuke Hamaguchiego. Asako mieszka w Osace. Zakochuje się w Baku, wolnym duchu. Pewnego dnia chłopak znika bez śladu. Dwa lata później znów spotykamy Asako. Obecnie mieszka w Tokio i spotyka się z Ryohei. Chłopak wygląda dokładnie jak Baku, ale ma zupełnie inną osobowość…
„Asako. Dzień i noc” to rewelacja festiwalu w Cannes, ambitny romans porównywany z dziełami Erika Rohmera i „Zawrotem głowy” Alfreda Hitchcocka.
Pozornie to film o Asako – dziewczynie, która dwa razy spotyka, jak jej się wydaje, tego samego chłopaka, w którym jest zakochana. Jeśli jednak założyć, że prawdziwym bohaterem filmu nie jest ona, lecz on, opowieść zmienia sens. Wtedy historia nie mówi już o magicznej równoległości istnienia, jak w „Zawrocie głowy” Alfreda Hitchcocka czy „Podwójnym życiu Weroniki” Krzysztofa Kieślowskiego, nie aspiruje do żadnej metafizyki. Po prostu oddaje uczucie bycia niewidzianym w związku. Uczucie bycia wypełniaczem czyjejś fantazji miłosnej.
„Skup się na pożeraniu snów i zostaw ją w spokoju” – to pierwsze słowa przyjaciółki Asako, gdy ta (Erika Karata) przedstawia jej narzeczonego. Jakby koleżanka rozpoznała w nim dybuka, który zaraz wtargnie w duszę zakochanej. Baku (Masahiro Higashide) od początku kreowany jest na chłopaka marzeń – widmo nieszczęśliwej miłości nawiedzające „oczy tej małej, jak dwa błękity”, zapatrzone weń na wystawie fotografii Shigeo Goch (oglądamy tu ikoniczny cykl artysty „Self and Others” o parach-sobowtórach) i odtąd idące za nim jak w hipnozie. To narracja fin-de-siecle’u: fatalny mężczyzna, dla którego wariatki rzucały się z okna, albo wamp, dla którego mężczyźni porzucali rodziny i tracili majątki w kasynach. Jednak Baku wcale nie jest jednym z „sercołamaczy”. Jest raczej wyrazem dziewczęcej chęci bycia zaczarowaną i zranioną przez tajemniczego nieznajomego. Chęci posiadania dybuka. Żywą projekcją wyobraźni rodem z „Pani Bovary” zaczytanej w gotyckich romansach. Przecież miłość w tym filmie jest całkiem bezcielesna: bohaterowie całują się raz i beznamiętnie, nie oglądamy z bliska ich ciał, nie otrzymujemy też dostępu do ich pożądania.
O ile jako seksowny przedstawiony jest pierwszy chłopak, czyli Baku – rozczochrany nastolatek w luźnych ogrodniczkach, bez zajęcia, nieprzewidywalny i mrukliwy – to już jego drugie wcielenie, Ryhei (grane bardzo udanie przez tego samego aktora) jest ulizanym, uległym, niewierzącym w siebie nudziarzem w garniturze, robiącym mozolną karierę w biznesie. Obaj powielają więc schematy żeńskiego myślenia: o romantycznym, tragicznym kochanku i pragmatyku, który niczym nie potrafi nas zaskoczyć – dwóch fazach uczucia, rozpętanego w nas przez kulturę. Jest też trzecia faza, gdy niedoceniony, odrzucony nudziarz nagle okazuje się niezwykle potrzebny. Bo dopiero utracony miałby zyskać przeoczoną wcześniej wartość. To narracje współczesności: magnetyczny kochanek, który staje się banalnym pantoflarzem, a potem mąż, który wyszedł po papierosy i nie wrócił, albo żona, która wstała od stolika i wyszła ze swoim eks, nie biorąc nawet torebki.
W japońskim oryginale film nazywa się „Netemo sametemo – Nawet jeśli to ty”, co brzmi bardziej jak tytuł romcomu. Tym gatunkiem jednak „Asako…” zdecydowanie nie jest. Perypetie bohaterki nie są ani zabawne, ani też nie zmierzają do tradycyjnie pojętego happy endu, chyba żeby za taki uważać rozczarowanie własną fantazją. Czytając zaś film genderowo: nie jest to fantazja mężczyzny o kobiecie ani kobiety o mężczyźnie, lecz fantazja mężczyzny (reżysera Ryusuke Hamaguchiego) o kobiecej fantazji o mężczyźnie (autorką powieściowego pierwowzoru jest Tomoka Shibasaki).
Co z tego wynika? Z tych wszystkich projekcji jednych na temat drugich, okraszonych pięknymi twarzami młodych aktorów, stylowymi ciuchami, dużą ilością fajnej muzyki, a także niezwykle fotogenicznym kotem – jednym z tych, dla których istnieje Internet? Mogłoby się wydawać, że to propozycja idealna dla nastolatków – taki nowy „Zmierzch” dla wielbicieli kultury japońskiej: mangi i anime. Ci jednak, jak sądzę, nie dadzą się nabrać na „Asako…”, bo ich wyobraźnią rządzą dziś inne wzory. Choćby bardziej aktywne, samodzielne bohaterki, decydujące o swoim losie z większą odwagą. Asako zaś chowa się w cień sama przed sobą, nie wiedząc kompletnie, co ją w życiu interesuje, prócz bycia nieszczęśliwie zakochaną. Na przykład, gdy w pewnym momencie jest w stabilnym, udanym związku (oczywiście z uległym nudziarzem), przyszłość wymyśla dla niej nikt inny jak ów nudziarz, widzący w niej oczywiście właścicielkę kawiarni z kotami.
Najciekawsza scena filmu przedstawia wypadek motocyklowy, bo najlepiej umrzeć młodo i pięknie wyglądać w trumnie. Pozorna śmierć naprawdę obrazuje kres pierwszego zauroczenia. To uczucie, gdy miłość nie wystarcza, bo kocha się tak, że chce się razem umrzeć, zostało w „Asako…” najlepiej oddane. Gdyby jednak Hamaguchi był bliżej swoich bohaterów, pokazałby, że w łóżku nigdy nie jest się we dwoje, a co najmniej w sześcioro. W tym przypadku byliby to: Asako, fantazja Asako o Baku, fantazja Asako o Asako oraz analogicznie, jej mąż ze swoimi fantazjami.
Adriana Prodeus, Asako. Dzień i noc, „Kino” 2019, nr 05, s. 73-74
„PŁOMIENIE”
Cannes 2018 Nagroda Międzynarodowej Federacji Krytyki Filmowej (FIPRESCI) Nagroda konkursowa Chang-dong Lee
Reżyseria: Chang-dong Lee
O FILMIE:
Jong-soo żyje z dorywczych prac w położonym niedaleko Koreańskiej Strefy Zdemilitaryzowanej miasteczku Paju. Pewnego dnia spotyka Hae-mi, dawną koleżankę z klasy. Idą na drinka, gdzie Hae-mi wyznaje, że lubiła Jong-soo, kiedy była młodsza, ale zawsze ją ignorował. Dziewczyna opowiada koledze o swoich planach podróży do Afryki i prosi go o karmienie kota, kiedy jej nie będzie. Następnego dnia para spotyka się w mieszkaniu Hae-mi, co kończy się namiętnym seksem. Niedługo potem Hae-mi wyjeżdża, zaś zakochanemu Jongsoo pozostaje snucie planów o wspólnej przyszłości. Kilka tygodni później Jong-soo odbiera telefon od Hae-mi, która wskutek alarmu terrorystycznego utknęła na trzy dni na lotnisku w Nairobi. Dziewczyna prosi chłopaka, aby odebrał ją następnego dnia. Na lotnisku Hae-mi pojawia się w towarzystwie bogatego Bena, którego spotkała w Kenii. Po Bena przyjeżdża porsche i Hae-mi wybiera ekskluzywne auto nowego znajomego, zamiast brudnej ciężarówki Jong-soo. Aby załagodzić niekomfortową sytuację, Ben zaprasza Hae-mi i Jong-soo na obiad. Tam Jong-soo mówi Hae-mi o swoich wątpliwościach co do zamiarów Bena.
W końcówce roku dystrybutorzy jakby się zmówili na sylwestra z Erosem i Tanatosem w rolach głównych. „Climax”, „Suspiria”, a teraz mamy „Płomienie”, gdzie w jednej z kluczowych scen zmysłowa dziewczyna na marihuanowym haju tańczy topless w plenerze o zmierzchu. Jej ramiona kołyszą się powoli do muzyki Milesa Davisa, a potem szybują ku górze, by w końcu gwałtownie opaść w geście rezygnacji. Ekstaza przechodzi w płacz.
To taniec, jakiego Hae-mi nauczyła się podczas podróży do Kenii, bazujący na plemiennym koncepcie małego (przyziemnego) i wielkiego (egzystencjalnego) głodu. Z wycieczki młoda kobieta wraca do rodzimej Korei Południowej nie tylko bogatsza w nowe doświadczenia, ale także w towarzystwie nowego znajomka, nonszalanckiego japiszona Bena. Z lotniska odbiera ich Jong-su, nieśmiały, wycofany chłopak i aspirujący pisarz, z którym Hae-mi, z kolei niedoszła aktorka, dorabiająca obecnie jako hostessa, nawiązała niezobowiązujący romans tuż przed wyjazdem.
Już tytuł wskazuje, że w tym trójkącie będzie iskrzyć. Pierwsze symptomy pojawiają się w scenie lotniskowej. Rozklekotany gruchot Jong-su kontra lśniące porsche Bena. Co wybierze Hae-mi doraźnie, a co finalnie? Odpowiedź wcale nie będzie oczywista, bo reżyser Lee Chang-dong jest zbyt inteligentnym twórcą, by ograniczać się do schematycznego harlequina o dylemacie między bogatym i zepsutym a biednym i poczciwym.
Film zasadniczo bazuje na opowiadaniu „Płonąca stodoła” Harukiego Murakamiego, ale czerpie również z noweli Williama Faulknera pod tym samym tytułem, którą inspirował się japoński pisarz. Oba dzieła literackie mówią o zderzeniu klas, choć na płaszczyźnie fabularnej łączy je tylko wątek piromański, istotny także w adaptacji.
Proste opowiadanie Murakamiego, z ledwie naszkicowanymi postaciami, reżyser znacznie rozbudowuje o rozmaite detale i motywacje. Od Faulknera pożycza zaś figurę skazanego ojca i związane z nią „dziedzictwo kulturowe”, które rzuca się cieniem na życie bohatera, pragnącego bezowocnie wypracować własną tożsamość.
Chang-dong ma cokolwiek perwersyjną tendencję do dręczenia swoich i tak już ciężko doświadczonych bohaterów, kiedy akurat próbują wyjść na prostą. W „Poezji” starsza kobieta dopiero uczyła się żyć z Alzheimerem, gdy odkrywała, że jej wnuk jest wplątany w morderstwo. W „Sekretnym świetle” młoda wdowa jeszcze nie zdążyła się otrząsnąć po stracie, a już musiała stawić czoło kolejnej tragedii.
Z aspołecznym samotnikiem Jong-su z „Płomieni” jest podobnie. Raptem poznaje dziewczynę, dokarmia jej kota pod jej nieobecność i tęsknie masturbuje się do jej fotografii, kiedy perspektywę nieuchronnego zdawałoby się szczęścia nagle burzy „ten trzeci”.
Gra pozorów między trojgiem protagonistów jest intrygująco rozpisana i sportretowana, ze szczególnym uwzględnieniem postaci Bena. Strzałem w dziesiątkę okazało się zatrudnienie do tej roli Stevena Yeuna, jedynego w obsadzie aktora wychowanego w Ameryce. Kiedy jego Ben po raz pierwszy pojawia się na ekranie w scenie na lotnisku w Seulu, od razu daje się odczuć, również na poziomie metafilmowym, że to zarazem rdzenny Koreańczyk, jak i przybysz z innego świata. Gwiazdor serialu „The Walking Dead” kapitalnie odgrywa zblazowanego socjopatę, przypominającego wypadkową Toma Ripleya z kryminałów Patricii Highsmith i Jake’a Gatsby’ego z powieści F. Scotta Fitzgeralda.
„Korea jest pełna takich Gatsbych”, kwituje nieufny Jong-su, gdy Ben nie słyszy. I jest w tych słowach proletariusza pogarda, ale i zazdrość, bowiem Ben stanowi personifikację wielkomiejskiej Korei, zapatrzonej w zachodnie ideały i opływającej w kapitalistyczne zbytki. Jong-su tymczasem żyje na zapadłej prowincji nieopodal granicy z Koreą Północną, boryka się z bezrobociem i wiecznie tylko „aspiruje”.
Na samym końcu tego łańcucha pokarmowego znajduje się jednak Hae-mi, „święta dziwka” po operacji plastycznej i z debetem na karcie kredytowej, jak wiele „aspirujących” Koreanek. Ich intencje niełatwo rozszyfrować. „Wszystkie wyglądają normalnie, ale nigdy nie znasz ich historii”, rzuca ktoś.
Przewidywalny jest tylko system uzależniający ich „być albo nie być” od męskich fantazji i kaprysów. „Kobietom jest trudniej. Problemem jest, jeśli się malujesz i jeśli nie; jeśli nosisz wyzywające ciuchy, ale także jeśli nie ubierasz się elegancko. To nie jest kraj dla kobiet”, zauważa jedna z pobocznych postaci.
W pewnym momencie Hae-mi znika. Standardowy thriller koncentrowałby się wokół zagadki, gdzie się podziała. Ale pytanie palące twórców wybitnych „Płomieni” jest zgoła inne: dlaczego nikogo to nie obchodzi?
Piotr Dobry, Płomienie, „Kino” 2018, nr 12, s. 79
„PARASITE”
Cannes 2019 Złota Palma Najlepszy film Joon-ho Bong
Reżyseria: Joon-ho Bong
O FILMIE:
Parasite to mistrzowska i trzymająca w napięciu opowieść, w której czworo ludzi bez przyszłości wpada na pomysł przekrętu doskonałego. Kierowca bez pracy, gospodyni bez domu, student bez kasy i dziewczyna bez perspektyw wspólnie stworzą perfekcyjny plan, jak w najkrótszym czasie stać się kimś i zająć miejsce bogaczy. W świecie, w którym liczy się tylko wydajność i sukces, przechytrzą system i zawalczą o siebie. Nawet, jeśli będzie to wymagało przekroczenia cienkiej granicy między tym, co jeszcze dozwolone, a tym co absolutnie zabronione. Bong Joon-ho pokazuje, że prawie każdy marzy o lepszym życiu, awansie i szansie na sukces. Ale tylko niektórzy – dzięki nieposkromionej wyobraźni i braku skrupułów – są w stanie po to wszystko sięgnąć. Parasite to pełen dzikiego humoru i nieoczekiwanych zwrotów akcji thriller o ludziach, którzy nigdy nie mieli się spotkać – biednych i bogatych, tych naprawdę uprzywilejowanych i tych zepchniętych do rynsztoków.
Celuloidowa pożywka dla oczu, serca i rozumu? Jest! Obrazy twarzy zastygłych w przerażeniu, ekscytacji lub zdziwieniu? Są! Rodzina jako azyl, ale i popękany fundament egzystencji? Jak najbardziej. Nie regulujcie odbiorników: Koreańczyk Bong Joon-ho może być najzdolniejszym spadkobiercą filmowego dziedzictwa Stevena Spielberga. Jasne, teoretycznie mnóstwo ich dzieli. Lecz gdzieś pod spodem pulsuje ta sama narracyjna energia. A także przeświadczenie, że kino może jednocześnie dawać frajdę i nie zostawiać nas z pustą głową.
Bong ma dziwaczną filmografię. Jest w niej monster movie skrzyżowany z dramatem rodzinnym, opowieść o zmutowanej świni skrzyżowana z ekologicznym traktatem, kino akcji podszyte twardą fantastyką oraz czarny jak smoła, demaskatorski kryminał. Filmy sklejone z najróżniejszych konwencji, gatunkowo niejednorodne, lecz nieodmiennie – z autorskim stempelkiem. Parasitenie pasuje do nich tylko pozornie – w końcu będąc świadkami takiej kariery, mogliśmy spodziewać się wszystkiego, nawet opowieści o wielkomiejskiej biedocie pasożytującej na organizmie klasy uprzywilejowanej.
Członkowie ekranowej familii patrzą na świat z poziomu rynsztoka. To nie metafora – mieszkają w prowizorycznej piwnicy, skąd przez lufcik obserwują buty dostawców, właścicieli lokalnych sklepów oraz obsikujących mury pijaczków. Internet podkradają sąsiadom, karaluchy eksterminują przy okazji miejskiej deratyzacji, a w ramach odpłatnego zajęcia składają – zazwyczaj niedbale – kartony do pizzy. Wszystko zmienia się w momencie, gdy najmłodszy z nich (Woo Sik-Choi), dostaje posadę korepetytora córki bogatego małżeństwa. Obserwując artystyczne próby ich drugiego dziecka, chłopak błyskawicznie instaluje w domu pracodawców swoją siostrę (So-dam Park). Ta z kolei, bezbłędnie odgrywając rolę dziecięcego psychologa oraz dystyngowanej absolwentki prestiżowej uczelni, powoli zaczyna obmyślać plan podmiany nadwornego szofera bogaczy na swojego bezrobotnego ojca (Kang-ho Song)… Widzicie już, jak działa łańcuszek i dokąd to wszystko zmierza? Cóż, dam sobie rękę uciąć, że nie macie pojęcia.
Bong rozpoczyna swój film nieco przestylizowaną, neorealistyczną z ducha opowieścią o szlachetności w biedzie. Sympatyczni bohaterowie mają kąt ciasny, ale własny i wcale nie sprawiają wrażenie cynicznych graczy – czasem ktoś kogoś obrazi, podniesie ton, trzaśnie drzwiami, wszystko zostaje w rodzinie. Wraz z rozwojem intrygi domyślamy się jednak, że to postacie raczej z farsy niż ze społecznego dramatu – zwłaszcza gdy z uśmiechem na twarzach oraz bezwzględną determinacją zaczynają odhaczać kolejne punkty swojego planu. Od ciepłej humoreski, przez lekką satyrę, droga wiedzie wprost na terytorium thrillera. Tym razem Bong nie potrzebuje ani potwora z bagien, ani sadystycznego mordercy, żeby zepchnąć nas na krawędź fotela. Wiemy przecież doskonale, że ekonomiczne dysproporcje bywają zapalnikiem najbardziej przerażających historii.
Narracyjnie i formalnie to bodaj najbardziej wyrafinowany z jego filmów. Otwieranie kolejnych szkatułek sprawia mnóstwo frajdy, znajdziecie w nich czarny humor, grozę, dramat, tragedię, makabreskę, słowem – wszystko, czego tylko sobie życzycie. Zaś elegancka forma jest do tych szkatułek kluczem, bezbłędnie osadza nas w kolejnych konwencjach. Dla przykładu sposób, w jaki twórca kontrastuje świat slumsów z wnętrzami nowoczesnego domu na przedmieściach (ergo – dwie odseparowane gospodarczym murem rzeczywistości), budzi mój najszczerszy podziw. Dostosowuje nie tylko wewnątrzkadrową kompozycję, ale też rytm, tempo, sposób montażu, a nawet efektowne ornamenty w rodzaju zwolnionego tempa. Szukając wizualnego ekwiwalentu dla stale zmieniającej się sytuacji bohaterów, wędruje od jednej oswojonej estetyki do drugiej. I tak też obcuje się z The Parasite – każdy cukierek jest pyszniejszy od poprzedniego, nawet gdy w torebce zostają już tylko kamyki.
Michał Walkiewicz, Filmweb