„PRZEDSZKOLANKA” 06.05.2019 godz. 19:00
„UŁASKAWIENIE” 13.05.2019 godz. 19:00
„KAFARNAUM” 20.05.2019 godz. 19:00
„KURSK” 27.05.2019 godz. 19:00
„PRZEDSZKOLANKA”
Reżyseria: Sara Colangelo
O FILMIE:
„Przedszkolanka” to – według krytyków – najlepsza rola w karierze nominowanej do Oscara Maggie Gyllenhaal, która po wspaniałych kreacjach w serialach „Uczciwa kobieta” i „Kroniki Times Square” („The Deuce”) zabiera nas w fascynującą podróż po meandrach kobiecego umysłu. Aktorka jest również jedną z producentek tego nagrodzonego na Festiwalu w Sundance za najlepszą reżyserię debiutu Sary Colangelo, który swoją odwagą i przewrotnością zachwycił widzów i krytyków. W filmie Maggie Gyllenhaal partneruje znakomity Gael García Bernal, a w roli małego geniusza debiutuje pięcioletni Parker Sevak. „Przedszkolanka” to amerykański remake uznanego izraelskiego filmu z 2014 roku, wyreżyserowanego przez Nadava Lapida, tegorocznego laureata Złotego Niedźwiedzia na Festiwalu Filmowym w Berlinie.
Recenzent brytyjskiego „Guardiana” przyznał „Przedszkolance” pięć gwiazdek, pisząc, że „to prawdopodobnie jedyny film o poezji z pełnym napięcia zakończeniem prosto z rasowego thrillera”, a „Hollywood Reporter” zachwycił się pięknem drobnych, zaobserwowanych ukradkiem momentów, które składają się na historię wyjątkowej relacji między przedszkolanką a jej kilkuletnim uczniem. Jeannette Catsoulis z „The New York Times” docenia wybitną kreację Maggie Gyllenhaal – pełen suspensu, niejednoznaczny portret kobiety, która nie przestaje zaskakiwać. „Przedszkolanka” to opowieść o kobiecie, która pomimo życiowej stabilizacji i rodzinnej rutyny jest wciąż pełna pasji, spragniona wrażeń i intelektualnych bodźców. To także poruszająca i wspaniale opowiedziana historia o o czułości, marzeniach i poszukiwaniu piękna w codzienności, przywołująca na myśl „Patersona” Jima Jarmuscha.
Praca przedszkolanki traktowana jest na ogół z protekcjonalną pobłażliwością. To dlatego Lisa Spinelli pytana o profesję odpowiada zdawkowo, że „uczy”. I dopiero ciągnięta za język dodaje, że w przedszkolu. Zaś podczas kłótni z córką o lekcje daje się zbić z tropu pogardliwym: „Ty tyle się kształciłaś i na co ci przyszło”.
Lisę poznajemy, gdy zbiera swoje rzeczy pod koniec dnia pracy. Wystarczy kilka niepozornych gestów i zamyślonych spojrzeń bezbłędnie obsadzonej Maggie Gyllenhaal, żebyśmy od razu wyczuli, że jej bohaterka boryka się z jakimś problemem. I rzeczywiście, szybko się okazuje, że gdziekolwiek Lisa przebywa – czy to w klasie wśród podopiecznych, czy w ciepłym domu na przedmieściach, czy nawet na cotygodniowym kursie poezji, wszędzie bije od niej podskórna frustracja.
Choć nigdy nie daje tego po sobie poznać, Lisę nudzi poczciwy mąż, irytują nastoletnie dzieci przyspawane do smartfonów, męczy fakt, że jej wiersze haiku nie znajdują uznania u przystojnego wykładowcy o aparycji Gaela Garcii Bernala.
To coś więcej niż dopadająca każdego z nas rutyna dnia codziennego. Przedszkolanka jest nie tyle wypalona zawodowo, co świadoma miałkości otaczającego ją świata, niespełniona, niedowartościowana intelektualnie. Z wielką cierpliwością odnosi się do swoich uczniów, jednak dobija ją schematyczność zajęć. Kocha własne dzieci, ale drażni ją ich ostentacyjny brak ambicji. Kocha sztukę, lecz nie potrafi się przez nią wyrazić.
Z przewlekle depresyjnego stanu niespodziewanie wyrywa bohaterkę jeden z podopiecznych. Przedszkolanka przypadkowo słyszy, jak pięcioletni Jimmy spontanicznie wymyśla wiersz, piękniejszy niż wszystko, co sama do tej pory stworzyła. A potem następny wiersz. I kolejny.
Lisa jest olśniona niebywałym talentem chłopca, porównuje go do Mozarta, ale nikt wokół nie podziela jej entuzjazmu. Ani lekkomyślna niania Jimmy’ego, ani sceptyczny mąż Lisy, ani nawet ojciec małego geniusza, zapracowany biznesmen, który uważa, że jego syn w tym wieku powinien się po prostu bawić, jak wszyscy jego rówieśnicy, a nie zajmować poezją.
Jednak Lisa nie daje za wygraną i w efekcie film, który początkowo zapowiada się na przedszkolną wersję „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”, stopniowo przeradza się w duchowego spadkobiercę „Taksówkarza” – opowieść o samozwańczym aniele stróżu, za wszelką cenę chroniącym swego pupila przed zepsutym światem, w którym „nie ma miejsca na poezję”.
I podobnie jak w przypadku Travisa Bickle’a, Lisie daleko do anielicy. Mimo niewątpliwie dobrych intencji, jej altruizm podszyty jest zazdrością. Poniekąd zaczyna wymuszać na Jimmym kolejne wiersze, a nawet je sobie przywłaszcza. Po to, by uzmysłowić innym skalę samorodnego kunsztu, który w wykonaniu pięciolatka pozostałby niezauważony? Czy po to, by im zaimponować własną osobą? Dzięki zniuansowanej grze Gyllenhaal niełatwo to rozszyfrować.
Przesuwając kolejne granice w relacji mentor-uczeń, Lisa cały czas święcie wierzy, że postępuje słusznie, usprawiedliwia się przed samą sobą, że „to świat jest zły, nie my”. W istocie jednak, choć nigdy by tego nie przyznała, wykorzystuje Jimmy’ego, żeby nadać znaczenie własnemu życiu. Postrzega chłopca trochę jako bratnią duszę, a trochę jak dziecko, którego nigdy nie miała – dziecko, które w pewnym stopniu zaspokaja jej zawiedzione ambicje artystyczne.
Jest w tym jakiś nieprzyjemny zgrzyt, że film, który tak głośno upomina się o kreatywność, sam stanowi remake – izraelskiego dramatu Nadava Lapida, tego samego, którego „Synonimy” niedawno zdobyły Złotego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie. Zarazem jednak nie sposób zarzucić Sarze Colangelo jałowej odtwórczości „pod zachodniego widza”.
Przeszczepiona na inny grunt „Przedszkolanka” uderza w kulturę, do której została zaadaptowana, niosąc interesujący przekaz: mimo wszystkich różnic kulturowych materialistyczny świat odrzucający wrażliwe dusze wszędzie wygląda bardzo podobnie. Dochodzi do tego nieobecny w izraelskim pierwowzorze kontekst rasowy – Jimmy jest pół-Hindusem, a zawłaszczanie kulturowe ma w Ameryce długą i niechlubną tradycję. Często, jak w przypadku pedagożki-stalkerki Lisy, uzasadnianą dobrymi chęciami, którymi wiadomo co jest wybrukowane.
Lapida interesowała przede wszystkim krytyka świata „bez wartości”, w którym poezja żydowska, sięgająca przecież czasów starotestamentowych, odchodzi do lamusa, a indywidualizm jest w odwrocie. Colangelo natomiast, nie zarzucając etycznych rozważań pierwowzoru, kładzie większy nacisk na studium zdesperowanej kobiety pragnącej odegrać się na świecie za własną przeciętność. To rzadka i cenna perspektywa.
Piotr Dobry, Przedszkolanka, „Kino” 2019, nr 04, s. 80
„UŁASKAWIENIE”
Reżyseria: Jan Jakub Kolski
O FILMIE:
Osadzona w realiach powojennej Polski historia zmagających się z żałobą rodziców, wyruszających ze swoim synem w ostatnią podróż, opowiedziana z perspektywy ich wnuka Jana. Syn Hanny i Jakuba, żołnierz AK Wacław „Odrowąż” Szewczyk, zostaje jesienią 1946 roku zastrzelony przez UB. Po serii upokorzeń doznanych ze strony nowej władzy, bezczeszczącej zwłoki ich dziecka, Hanna i Jakub postanawiają zapewnić synowi godny pochówek w oddalonej o 500 km Kalwarii Pacławskiej. Podróż rodziców przez wciąż pogrążoną w powojennym koszmarze Polskę staje się metaforyczną wyprawą w głąb ludzkiej duszy i próbą stworzenia na nowo definicji człowieczeństwa w świecie, w którym sąsiedzi zwracają się przeciwko sobie, a nieoczekiwanym sojusznikiem może stać się dotychczasowy wróg.
„Historia kina w Popielawach”, „Jańcio Wodnik”, „Jaśminum”, „Pornografia”, „Wenecja” – tytuły te zapewniły Janowi Jakubowi Kolskiemu miano jednego z najbardziej uznanych polskich reżyserów.
Twórca magicznego realizmu w polskim kinie stworzył swój osobny język. Rozkochiwał widzów w ciepłej i magicznej prowincji. Po tragicznej śmierci córki Kolski nakręcił przejmujący „Las, 4 rano”. Było też „Serce, serduszko” nagrodzone, co znamienne, na katolickim Międzynarodowym Festiwalu Filmów „Niepokalanów” we Wrocławiu. Obie produkcje nie wzbudziły jednak specjalnego entuzjazmu krytyki. Inaczej jest z nagrodzonym na festiwalu w Gdyni (scenariusz, główna rola kobieca, kostiumy) „Ułaskawieniem”, w którym zagrała niewidziana w kinie Kolskiego od ośmiu lat jego była żona Grażyna Błęcka-Kolska. W końcu się doczekaliśmy naprawdę dobrego filmu o żołnierzach wyklętych. Taka myśl mnie naszła po obejrzeniu osobistego dzieła Kolskiego. A przecież określenie „żołnierz wyklęty” nie pada nawet na ekranie. Kolski jest zbyt subtelny, by kręcić kino polityczne i propagandowe. Piotr Zaremba napisał, że „Ułaskawienie” to „hołd złożony wyklętym, bez sztampy i zbędnego patosu, a i z delikatnym przesłaniem: próbujmy zrozumieć i przebaczyć. Choć nie każdemu, bo czasem się nie da”.
1946 r. Hanna (Błęcka-Kolska) i Jakub (Jan Jankowski) Szewczykowie muszą pochować syna. Zadenuncjowany przez konfidenta UB chłopak, nie godząc się na rządy komunistów, poszedł do lasu. Tego czerwoni oprawcy nie wybaczają i nie dają rodzinie spokoju nawet po śmierci syna. UB trzykrotnie odkopuje trumnę. Rzekomo po to, by kolejni świadkowie identyfikowali zwłoki. Chodzi o ostateczne upokorzenie rodziny. Szewczykowie zabierają więc trumnę z Popielaw i jadą na drugi koniec Polski, by syn mógł spokojnie spocząć w ziemi. Zamordowany Wacław Szewczyk był żołnierzem AK i bratem matki Kolskiego.
Reżyser nie ukrywa, że „Ułaskawienie” jest bardzo osobistym filmem nie tylko w warstwie historycznej. Kolski sam jest narratorem i wkomponował w akcję nakręcone na 16-milimetrowej taśmie ujęcia stylizowane na dokumentalne. To jednak opowieść znacznie bardziej symboliczna. Podróż Szewczyków przez Polskę jest podróżą po zatopionym w krwi kraju, ale też podróżą do własnej duszy. Kolski i Błęcka-Kolska przepracowują traumę po śmierci ich dziecka. „Ułaskawienie” staje się przez to filmem eschatologicznym i mitologicznym. Nie jest to tylko moralitet w podobnych narracyjnie „Trzech pogrzebach Melquiadesa Estrady” Tommy’ego Lee Jonesa. Kolski sięga po chrześcijańską koncepcję grzechu, kary, odkupienia i przebaczenia.
Realizm utopionego w błocie i we krwi kraju miesza się z poetyką typową dla Kolskiego, tworząc jedną z najbardziej przejmujących filmowych wizji powojennej Polski.
Łukasz Adamski „Ułaskawienie”, reż. Jan Jakub Kolski, dystr. Velvet Spoon
„KAFARNAUM”
Reżyseria: Nadine Labaki
O FILMIE:
Uhonorowany Nagrodą Jury w Cannes, „Kafarnaum” sprowokował najgłośniejsze i najdłuższe (aż piętnastominutowe!) owacje podczas festiwalu. Potężny ładunek emocjonalny, jaki detonuje na ekranie Nadine Labaki, nikogo nie pozostawia obojętnym. Jej film pochłania, wstrząsa, porusza – i bywa, że doprowadza do łez. To zasługa nie tylko fantastycznego scenariusza, ale też odtwórcy głównej roli, Zejna Al Rafeea. Ten mały uchodźca z Syrii zagrał w filmie chłopca, który pozywa własnych rodziców za to, że nie byli w stanie zapewnić mu godnego życia. Dwunastoletni Zejn jest mieszkańcem bejruckich slumsów, odmalowanych w „Kafarnaum” z niezwykłą intensywnością. Zgodnie z tytułem, oznaczającym „chaos”, „bezład”, „gmatwaninę”, dzielnica uderza nadmiarem: rzeczy, ludzi, a przede wszystkim dzieci, niewinnych ofiar rzeczywistości społecznej oraz klasowych i ekonomicznych podziałów. Nadine Labaki (autorka doskonale znanego w Polsce „Karmelu”) staje w ich obronie – i to dosłownie, wciela się bowiem w filmie w rolę adwokatki Zejna. Przed sądem chłopak odtwarza swoją historię, przywołuje dramatyczne wspomnienia, ale co najważniejsze: z pasją walczy o siebie i swoją przyszłość. To dziecko ma zdumiewającą odwagę, determinację i siłę, a przez „Kafarnaum” nawiguje go niezawodny moralny kompas, dzięki któremu odróżnia dobro od zła. Niezmordowany włóczęga, mały obrońca jeszcze mniejszych i słabszych, Zejn w pojedynkę rzuca wyzwanie niesprawiedliwości i krzywdzie. Przejmująco portretując dziecięcą solidarność, Labaki akcentuje, jak sama je nazywa, „drobne cuda”: serdeczne gesty, akty współczucia i miłości. To dzięki nim możliwe jest przetrwanie. Porównywany do słynnego „Slumdoga. Milionera z ulicy”, film libańskiej reżyserki nie serwuje łatwych wzruszeń, bo stawia przed nami nie tyle bezbronną, milczącą ofiarę, co chłopca przepełnionego gniewem i umiejącego swój gniew wykrzyczeć. Chcąc nie chcąc stajemy się więc uczestnikami wytoczonego przez Zejna procesu. I tylko od nas samych zależy, czy wejdziemy w rolę obrońców, oskarżycieli, czy sędziów. Bo dystansu wobec opowiedzianej w „Kafarnaum” historii nikomu nie uda się zachować.
Nadine Labaki, libańska reżyserka i aktorka, zwróciła uwagę autorskimi „Karmelem” i „Dokąd teraz?”. Z tamtych filmów przebijało wielkie przywiązanie do rodzinnego kraju i doskonale wyczuwalne pragnienie, by udało się na tej regularnie rozdzieranej krwawymi konfliktami ziemi znaleźć drogę porozumienia. Najnowszy film Labaki, „Kafarnaum” jest może najsurowszy w wyrazie, ale pojawia się w nim podobna nadzieja.
Jest to opowieść o dwunastolatku Zainie, który trafia przed sąd za atak na dorosłego mężczyznę. Przyczyny tego, co się stało, poznamy w retrospekcjach. Labaki, słynąca z doskonałej współpracy z aktorami – amatorami, zrezygnowała tym razem ze stylizacji, łagodzącej drastyczność opisu. Wybrała konwencję opowiadania mocno kojarzącą się z dziedzictwem neorealizmu. Była z pewnością świadoma niebezpieczeństw, jakie niesie taki język narracji. Usiłowała te zagrożenia ominąć, ale czy całkowicie jej się to udało?
Jak wiadomo historie o dzieciach cierpiących w świecie źle urządzonym przez dorosłych to przedsięwzięcia artystycznie wielce ryzykowne. Labaki może najbliżej do „The Florida Project” Seana Bakera. Z pewnością wierzy w żywioł obserwacji, choć starannie udramatyzowanej, i bardzo stara się unikać tak powszechnej dziś „pornografii nędzy”, jak i emocjonalnego szantażu. Wątpliwości budzi, dobrze skądinąd spełniająca swą rolę, rama konstrukcyjna.
Bo właśnie w scenach sądowych najmocniej dochodzą do głosu patos i publicystyczny żywioł. Nie da się ukryć, że film ma ambicje nie tylko opisowe, ale i dydaktyczne. Zabieg z Zainem przekształcającym się w pełnego goryczy oskarżyciela, żądającego osądzenia rodziców za to, że go powołali do życia, służy zaintrygowaniu i wstrząśnięciu widzem, ale niestety po części burzy wiarygodność rysunku bohatera.
Twórcy filmu na szczęście nie upajają się szczegółami życia na ulicy, lecz starają się oddać jego koloryt i rytm bez przesadnie szczegółowego rozwodzenia się nad drastycznymi detalami. Udało się w wielu kluczowych partiach filmu umknąć przed wszechobecną dziś estetyką reportażu-klipu, epatującego na przemian brutalnością i sentymentem.
Wielce ryzykowny i kluczowy dla dramaturgii „Kafarnaum” pomysł, by Zaina uczynić opiekunem nieletniej siostry, słusznie obawiającego się, że Sahar zostanie przehandlowana tanio przez rodziców, jednak się sprawdził, przede wszystkim dzięki doskonale naturalnej grze młodziutkich wykonawców.
Chłopiec już pozbawiony złudzeń, o zaciętej, ale jeszcze ciągle niewinnej twarzy, staje się oczywiście centrum moralnym filmu. Uzasadniona nieufność i spryt Zaina dorównują jego witalności i niezaspokojonej potrzebie bliskości i ciepła. Okoliczności nauczyły go twardości, ale jeszcze nie bezwzględności czy podłości.
Koncentrując się na bohaterach, Labaki zwraca też uwagę na otoczenie, filmowane w powściągliwie reporterskim stylu. Jednym z bohaterów tego filmu staje się Bejrut – miasto zrujnowane i ciągle ze zmiennym powodzeniem usiłujące podnieść się z ruin, miasto nędzy i ostrych społecznych kontrastów. Uważność w przyglądaniu się scenerii, a nie poszukiwaniu w niej tylko mocnych wizualnych punktów ocaliła ten utwór przed plakatową jaskrawością. Twórcy zdają sobie sprawę, że krzyk dziś spowszedniał. To nie jest kolejny film z cyklu „idź i patrz”.
Reżyserka bardzo chce wnieść do opisu nieco światła. Te akcenty nie do końca przekonują, zwłaszcza w zakończeniu filmu. Nie da się prosto zwalczyć i wykorzenić zła, przezwyciężyć codziennego okrucieństwa i otępienia, ale można je ograniczyć dzięki niekonsekwentnemu, ale czasem jakoś skutecznemu działaniu machiny państwowej i pomocy humanitarnej. Oto wnioski, podsuwane nam przez twórców, które nie do końca logicznie wynikają z odysei Zaina.
Mamy w filmie dotkliwe sceny, niejako kwestionujące ten założony trudny optymizm. Sceny nie pozbawione smutnej zjadliwości przemieszanej z rezygnacją. Obraz ludzi niepotrzebnych, kryminalistów i nielegalnych emigrantów, którymi interesują się tylko zorganizowane wspólnoty religijne. Można przypuszczać, że w najlepszym przypadku idzie tym organizacjom o pozyskiwanie wiernych, ale może się zdarzyć, że ich aktywność zaowocuje kolejnymi eksplozjami fanatyzmu i przemocy.
Ambicja twórców filmu, by stworzyć panoramę współczesnego Libanu i jego problemów jest ewidentna, stąd „Kafarnaum” zmienia się chwilami w katalog społecznych problemów. Ceną tej wyrazistości jest nienaturalna samoświadomość Zaina i jego rodziców, którzy w dialogach chwilami wręcz retorycznych są w stanie rozpoznać i dość precyzyjnie opisać własne położenie. Cała trójka zaskakująco sprawnie operuje dość wyrafinowanym językiem, potrafi swe problemy zwerbalizować. Czyżby Labaki nie dowierzała inteligencji widzów? Bardzo chce ich przekonać, by nie byli obojętni. Ale przecież znużone, choć ciągle zaczepne spojrzenie Zaina pamięta się mocniej i dłużej niż jego, na szczęście niezbyt częstą, elokwencję.
Tomasz Jopkiewicz, Kafarnaum, „Kino” 2019, nr 02, s. 74
„KURSK”
Reżyseria: Thomas Vinterberg
O FILMIE:
10 sierpnia 2000 roku okręt podwodny Kursk, stalowy kolos o rozmiarach pary jumbo jetów i długości dwóch boisk piłkarskich, wyrusza na pierwsze od dekady ćwiczenia wojenne. W wielkich manewrach Floty Północnej niezatapialna duma rosyjskiej marynarki bierze udział w towarzystwie 30 okrętów i trzech innych łodzi podwodnych. Dwa dni później potężna eksplozja, którą zarejestrowały nawet sejsmografy na Alasce, posyła Kursk na dno arktycznych wód Morza Barentsa. Według docierających informacji katastrofę przeżywa zaledwie 23 ze 118 obecnych na pokładzie marynarzy. Rozpoczyna się desperacka akcja ratunkowa, która przykuwa uwagę całego świata. Chociaż szanse na ocalenie oraz zasoby tlenu żołnierzy maleją z godziny na godzinę, Rosjanie konsekwentnie odmawiają przyjęcia pomocy z Zachodu. Przez kolejne 9 dni trwa porażający dramat. Biorą w nim udział walczący o życie marynarze Kurska, ich rodziny, a w wśród nich wierząca w ocalenie męża, Tanya Averin (Lea Seydoux), sztaby dowódcze najważniejszych mocarstw świata i kapitanowie jednostek, gotowych ruszyć na pomoc Rosjanom, w tym brytyjski komandor, David Russell (Colin Firth).
Prawie dwadzieścia lat temu tą tragedią żyli wszyscy. W połowie sierpnia 2000 roku świat obiegła informacja o okręcie podwodnym Kursk, który zatonął na Morzu Barentsa, zabierając ze sobą całą, liczącą 118 osób załogę. Zawiniła wadliwa konstrukcja jednej z torped, która spowodowała silną eksplozję, powodującą olbrzymie spustoszenie w szkielecie okrętu.
Marynarzy można było jeszcze uratować – pomoc zaoferowały Norwegia i Wielka Brytania, ale Rosja odmówiła jej przyjęcia, skazując tym samym swoich obywateli na śmierć. Po mniej więcej 10 dniach od tragedii, wbrew doniesieniom rosyjskich mediów, okazało się, że eksplozję udało się przetrwać ponad dwudziestu marynarzom, którzy schronili się w ostatnim przedziale łodzi, wyposażonym w pancerny właz. Nie zginęli od wybuchu, a z braku tlenu i w wyniku poparzeń.
Dwie dekady później za przełożenie tych wydarzeń na język filmowy zabrał się Thomas Vinterberg – duński mistrz formy, oszczędnych środków wyrazu, atmosfery, niedopowiedzenia i niuansu – w największej i najdroższej produkcji w swojej karierze. Zrealizowany jako koprodukcja belgijsko-luksemburska „Kursk” opowiada historię, którą wszyscy znamy, ale przedstawia ją na swój sposób.
Wiarygodnie, bez nadmiernego patosu i z należnym, choć nie przesadnym szacunkiem pokazuje, jak doszło do wielkiego dramatu, którego ceną było ponad 100 ludzkich istnień. W tym celu Vinterberg pozwala błyszczeć gwiazdorskiej międzynarodowej obsadzie, w której znaleźli się m.in. Colin Firth, Peter Simonischek, Max von Sydow, August Diehl. Stoi u steru jednego z najbardziej klasycznych filmowych gatunków – historycznego dramatu wojennego w typie hollywoodzkim, oddalając się maksymalnie od wyznawanych kiedyś przez siebie rygorystycznych zasad nurtu Dogmy.
W sierpniu 2000 roku Marynarka Rosyjska organizuje po raz pierwszy od upadku Związku Radzieckiego ćwiczenia bojowe. Na lądzie, zanim wsiądą na pokład uznawanego za niezniszczalny okrętu Kursk, marynarze korzystają z ostatnich dni wolności, bawiąc się na weselu jednego z nich (przywołuje to dość oczywiste skojarzenie z „Łowcami jeleni” Cimino). Wśród weselników jest też Michaił Kalekow (Matthias Schoenaerts) i jego ciężarna młoda żona Tania (Léa Seydoux).
Wkrótce, po wypłynięciu na pełne wody, statkiem wstrząsa pierwsza eksplozja, niebawem następna, która zabija większą część załogi. Wśród ocalałych jest i Kalekow, cieszący się największym zaufaniem pozostałych przy życiu, jest też wśród nich najwyższy stopniem. W czasie, kiedy mężowie walczą na morzu, kobiety odchodzą od zmysłów na lądzie, wymuszając na wojskowych oficjelach podjęcie jakichkolwiek działań ratowniczych. Na czele zdesperowanego tłumu staje Tania, otwarcie agitująca przeciw władzy, porządkowi i autorytetowi.
Kalekow i Tania nie są postaciami prawdziwymi, pozostają raczej symbolami, bo ich charakterystyki zostały stworzone z cech i losów dziesiątek bohaterów tamtych tragicznych wydarzeń. Nie ujmuje im to jednak niczego z autentyczności. Wręcz przeciwnie – pewna ręka Vinterberga odziera efektowną, spektakularną opowieść z hollywoodzkiego glamouru, pozostawiając surowy, przejmujący i realistyczny obraz dramatu. Duńczyk świetnie korzysta też z przestrzeni i czasu.
W momentach newralgicznych, mimo zastosowania przez operatora Anthony’ego Dod Mantle’a ujęć panoramicznych, dojmujące pozostaje uczucie klaustrofobicznego ścisku, czuje się też nieubłagany upływ czasu. Szybki montaż i angażująca muzyka Alexandre’a Desplata sprawiają, że niemal słychać bijący w tle zegar, odliczający chwile do ostatniego tchnienia ocalałych w katastrofie.
Vinterberg nie wkłada kija w mrowisko międzynarodowej polityki, nie piętnuje bezpośrednio rosyjskich władz (w domyśle przede wszystkim Władimira Putina, który nie wrócił na czas z wakacji). Nie prowokuje, ale świadomie punktuje biurokratyczne niezdecydowanie, urzędnicze zidiocenie i ślepą ufność w prymat porządku nad zdrowym rozsądkiem. „Kursk” to opowieść o ludziach w potrzasku – nie o Rosjanach, Brytyjczykach czy Norwegach, ale po prostu zwyczajnych ludziach, demonstrujących niespotykany hart ducha, mimo blednącej nadziei na ratunek.
Magdalena Maksimiuk, Kursk, „Kino” 2018, nr 12, s. 86