„LEGIONY” 04.11.2019 godz. 19:00
„WYMARZONY” 18.11.2019 godz. 19:00
„I ZNOWU ZGRZESZYLIŚMY, DOBRY BOŻE!” 25.11.2019 godz. 20:00
„LEGIONY”
Reżyseria: Dariusz Gajewski
O FILMIE:
„Legiony” to uniwersalna opowieść o przyjaźni, marzeniach, gorącym uczuciu i dorastaniu w trudnych czasach. Wielka historia w filmie jest tłem dla rozgrywającej się na pierwszym planie love story, w którą uwikłani są: Józek (Sebastian Fabijański), dezerter z carskiego wojska; agentka wywiadu I Brygady, Ola (Wiktoria Wolańska) z Ligi Kobiet Pogotowia Wojennego oraz Tadek (Bartosz Gelner), narzeczony Oli, ułan i członek Drużyn Strzeleckich. Ich spotkanie rozpocznie burzliwy romans, który wystawi relacje bohaterów na wielką próbę. Obok postaci fikcyjnych, których historie wzorowano na życiorysach prawdziwych legionistów, w filmie pojawia się szereg osobistości znanych z kart historii. Wśród nich: brygadier Józef Piłsudski (Jan Frycz), porucznik Stanisław Kaszubski ps. „Król” (Mirosław Baka), rotmistrz Zbigniew Dunin-Wąsowicz (Borys Szyc), czy porucznik Jerzy Topór-Kisielnicki (Antoni Pawlicki).
W „Legionach” podobnie jak w „Mieście 44” Jana Komasy przyjmujemy przede wszystkim perspektywę młodych, którzy odważnie decydują się na czynną walkę w służbie idei niepodległej ojczyzny, stworzenia dla siebie „nowego domu”. I choć sam tytuł filmu kojarzy się z dziejową epickością ekranizowanego przedsięwzięcia, twórcy filmu zdecydowali się na burzliwym tle Wielkiej Historii (1916-1918) wyróżnić troje bohaterów i mocno wyeksponować ich (tragi)miłosną relację.
Do świata „Legionów” wchodzimy in medias res. Dezerter z carskiego wojska Józek (Sebastian Fabijański) trafia zbiegiem okoliczności do sztabu przygotowujących się do walki „Legionów” Piłsudskiego. Zderzenie z nową rzeczywistością i jej ideałami spowoduje u chłopaka przełom rodem z 3. części „Dziadów” Adama Mickiewicza (Gustaw-Konrad). Na swojej idealistycznej drodze bohater napotka nie tylko szereg kluczowych postaci historycznych (Stanisława Kaszubskiego czy Zbigniewa Dunina-Wąsowicza), ale także parę narzeczonych – agentkę wywiadu I Brygady, Olę (Wiktoria Wolańska) oraz Tadka (Bartosz Gelner), ułana i członka Drużyn Strzeleckich. To właśnie ich wspólna relacja stanie się jednym z najważniejszych elementów „Legionów”.
Film Dariusza Gajewskiego zdaje się rozpadać na dwie części. W pierwszej odnajdziemy całkiem ciekawą mozaikę wątków, dygresji i postaci, które starają się z różnych stron nakreślić proponowaną w „Legionach” lekcję historii o I wojnie światowej oraz polskiej drodze do uzyskania niepodległości (w tym kontekście na szczególną uwagę zasługują np. sceny dialogowe między Mirosławem Baką a Grzegorzem Małeckim, będącego w filmie kimś w rodzaju charyzmatycznego Mefisto). Reżyserowi i jego ekipie udaje się wielokrotnie oddać na ekranie obraz wysiłku, cierpienia, niepewności czy też pasji, z jaką legioniści godzą się żyć i w konsekwencji umierać. Jest w tej wizji spora dawka wiarygodności, a także – za sprawą dość wyważonej formy filmowej i często nieśpiesznego tempa narracji – rodzaj uszlachetnienia dla jej protagonistów i ich motywacji.
Co ważne, film Gajewskiego podkreśla także, jak istotny był czynny udział kobiet na froncie – nie tylko w działaniach sanitarnych, ale też tych dywersyjnych i strategicznych. To, co w „Piłsudskim” Michała Rosy jest śladowo zarysowane za sprawą postaci Aleksandry Szczerbińskiej granej przez Marię Dębską (a czego nie można z historycznego punktu widzenia odebrać pierwszej żonie Marszałka, czyli Marii Piłsudskiej), w tym przypadku otrzymuje szersze pole filmowej ilustracji (vide sekwencja podkładania przez dwie działaczki bomb pod strzeżony przez wroga most).
Film traci na sile w momencie, gdy opowieść przybiera sztywną formę miłosnego trójkąta, przywołującego na myśl amerykańskie „Pearl Harbor” w reżyserii Michaela Baya. Wspomniana wcześniej epizodyczna i eliptyczna narracja zaczyna się dusić w melodramatycznym gorsecie. I choć aktorzy próbują oddać romans z subtelnością i z przekonaniem, zostają stłamszeni przez ograniczenia materiału scenariuszowego (szczególnie słabo wypada rozegranie historii w momencie łazarzowego powrotu narzeczonego do swojej ukochanej). Warto zauważyć, że najlepiej z całej trójki wypada aktorsko Sebastian Fabijański, którego gra zaskakuje oszczędnością środków i niezłomnym spokojem. Nie tylko wierzy się w jego przemianę, ale wręcz jej kibicuje.
„Legiony” są siłą rzeczy i zamysłu silnie oddane „sprawie narodowej”, lecz bez ekstrawaganckiego patosu i łopatologii. Nurt, który na potrzebę tego tekstu określę mianem „historyczno-patriotycznego”, odnajduje coraz liczniejszą reprezentację w panoramie rodzimego kina. I choć dotychczasowy efekt ich realizacji (oraz eksploatacji) pozostawiał w większości przypadków wiele do życzenia, „Legiony” na tym tle bronią się warsztatową sprawnością, pasującym do całości rozmachem, a chwilami wręcz wyważeniem, które sprawia, że można zagłębić się w historię poszczególnych postaci, docenić staroświecką szlachetność i poetyckość ich postaw.
Diana Dąbrowska – FILMWEB
„WYMARZONY”
Reżyseria: Jeanne Herry
O FILMIE:
Alice od lat marzy o dziecku, ale wie, że nigdy nie będzie mogła urodzić. Maleńki Theo zaraz po narodzinach zostaje oddany przez nastoletnią matkę. Jean od lat prowadzi tymczasowy dom dla dzieci, czekających na swoich nowych rodziców. Losy tej trójki splotą się w opowieści o poszukiwaniu miłości i własnego miejsca na Ziemi. Theo trafia pod opiekę Jeana. Między chłopczykiem, a jego tymczasowym tatą rodzi się silna więź. Jean ze zdumieniem dostrzega, jak dużo chłopczyk rozumie ze swojej sytuacji i jak wiele potrzebuje uczucia. Tymczasem Alice jeszcze raz musi udowodnić sobie i światu, że jest gotowa do roli matki. Jej spotkanie z Theo i Jeanem okaże się decydujące dla całej trójki. Czy chłopczyk jest gotowy na kolejną zmianę w swoim krótkim życiu? Jak zniesie rozstanie z Jeanem? Czy w oczach Alice zobaczy swoją nową mamę?
Sierota, niemowlę, adopcja, poświęcenie i wielka miłość. Temat na dokument, ale nie na obraz fabularny. No bo jak zainteresować widza czekaniem, nadzieją, długim i żmudnym procesem administracyjnym i wyczerpującym, bardzo emocjonalnym procesem adopcji. Zwłaszcza że we Francji adopcja to prawdziwa droga krzyżowa, która ciągnie się latami. Przykładem Alice (Elodie Bouchez, wyjątkowa), która decyduje się walczyć o prawo do macierzyństwa jako szczęśliwa trzydziestoletnia mężatka, a wchodzi do kręgu potencjalnych wybrańców po dziesięciu latach jako kobieta rozwiedziona i samotna – ma przy tym dużo szczęścia, bo zmiany prawne właśnie zezwoliły na adopcję przez osoby samotne.
Jeanne Herry, autorka scenariusza i reżyserka, towarzyszy ostatnim trzem miesiącom, prowadzi świetnie udokumentowany scenariusz jak thriller, w którym walczy się o prawo do szczęścia i do życia spełnionego, do życia w miłości. Każda postać odgrywa swoją rolę w tym emocjonalnym labiryncie, każdy pracownik socjalny może się przyczynić do happy endu albo go zniszczyć jednym podpisem.
Na początku jest młoda dziewczyna w ciąży. Nie chce dziecka, jest licealistką, wie, że rodzina nie będzie chciała i potrafiła jej pomoc. Jej postać jest wzruszająca, jej ból, kiedy odmawia kontaktu z synkiem zaraz po porodzie, rozdzierający. Do akcji wkracza pracownica opieki socjalnej, która pozwala kobiecie nabrać dystansu do traumatycznych przeżyć, pozwala zmniejszyć poczucie winy. Przynosi akceptację, ta zaś ociepla chłód samotności – bo młode kobiety, nastolatki, przechodzą przez koszmar porodu i separacji od niemowlaka często same, we wstydzie i nieuchronnej depresji.
Malutki Théo jest pozbawiony matczynego ciepła i miłości, ale staje natychmiast w centrum uwagi administracji socjalnej, której celem jest doprowadzenie do spotkania z przyszłą mamą. Matka biologiczna ma czas do namysłu, zanim podpisze dokument ostatecznego zrzeczenia się praw rodzicielskich, a potem jeszcze dwa miesiące na zmianę zdania. Przez ten czas niby krótki, ale jakże długi dla niemowlaka zawieszonego w emocjonalnej próżni, zajmuje się nim rodzic zastępczy. Jeanne Herry powierzyła tę rolę mężczyźnie o temperamencie Gilles Lelouche’a, znanego z komedii i z wybuchowego stylu macho. No i tym razem niespodzianka – Gilles okazuje się najbardziej czułym, ciepłym i wzruszającym ojcem zastępczym, któremu nie brakuje też sex-appealu. I jego pierwszego zaniepokoi brak aktywności niemowlęcia. Być może grozi dziecku opóźnienie w rozwoju?
Po drugiej stronie łańcuszka miłości śledzimy Alice, jej gorączkę i nieśmiałość, bo tak bardzo chce wierzyć, ale przeżyła już tyle nadziei i rozczarowań… Alice jest wspierana przez Lydie, pracownicę socjalną, która śledzi jej drogę przez administracyjną mękę od lat i wie, jak bardzo Alice czeka na dziecko. Kandydatka ma już czterdziestkę, straciła męża, jej praca nie jest zbyt stabilna i lukratywna, ale jej potrzeba przekazania miłości rośnie z każdą chwilą. Podczas „Rady Rodziny”, grupy, która podejmie decyzję i wyda ostateczny werdykt, dyskusja jest gorąca. Każdy reklamuje i broni swego protegowanego. Alice, raz jeszcze, będzie miała sporo szczęścia.
No i w końcu nadchodzi moment, który zapada widzowi głęboko w serce. Moment spotkania nowej rodziny, moment poznania i zrozumienia, że już nikt nigdy małemu Théo mamy nie odbierze i że Alice już nigdy więcej nie będzie samotna. Wspaniały happy end i emocje, których we współczesnym kinie nie spotyka się często. Elodie Bouchez ma twarz madonny z dzieciątkiem właśnie.
Film kobiet z mężczyzną w roli matczynej, tak intymny i tak serdeczny to prezent w czasach galopującej nienawiści. Do zobaczenia, pokochania i przemyślenia. Z ekranu emanuje ciepło podsycane przez wspaniałe aktorstwo i empatyczną kamerę. Ta historia musiała skończyć się dobrze.
Grażyna Arata, Wymarzony, „Kino” 2019, nr 05, s. 83
„I ZNOWU ZGRZESZYLIŚMY, DOBRY BOŻE!”
Reżyseria: Philippe de Chauveron
O FILMIE:
Błogosławieni cierpliwi, którzy czekali na powrót niecodziennej rodziny znad Sekwany. Christian Clavier i spółka znów rozbawią nas do łez w kontynuacji hitu „Za jakie grzechy, dobry Boże?”. Twórcy jednej z najbardziej kasowych francuskich komedii ostatnich lat nie wzięli sobie do serca mocnego postanowienia poprawy. Dla widowni to bardzo dobra nowina. Tym razem nie ma mowy o małżeństwach i rozwodach. Gorzej – pary młode z poprzedniej części będą chciały opuścić Francję. Jak daleko posuną się teściowie, by zatrzymać ich w kraju? Religia, tożsamość i narodowe stereotypy znów trafią na ołtarz krytyki, a państwo Verneuil i inni zostaną wyspowiadani na ekranie z małych i dużych grzechów. Więcej kłopotów, więcej kontrowersji, więcej… zabaw.
Philippe de Chauveron kręci filmy od 20 lat, ale zapewne nikt poza Francją by o nim nie słyszał, gdyby nie zrealizowana w 2014 roku komedia „Za jakie grzechy, dobry Boże?”. A raczej nie tyle komedia, co ukryty pod płaszczykiem komedii esej o francuskiej ksenofobii.
Oto typowe francuskie małżeństwo wyższej klasy średniej: mieszka na prowincji w cudownej rezydencji z rozległym parkiem, kształci córki w Paryżu i kolejno wydaje je za mąż. Zważywszy na francuski tygiel kulturowo-etniczny sytuacja wydaje się prawdopodobna, aczkolwiek mało wiarygodna i wygląda bardziej na błąd statystyczny niż rzeczywistość – jedna panna wychodzi za Żyda i wyznawcę judaizmu, druga za Araba a zarazem muzułmanina, trzecia za Chińczyka, otwartego na inne kultury, wreszcie czwarta, najmłodsza – za katolika, tyle że pochodzącego z Wybrzeża Kości Słoniowej.
Państwo Verneuil zostają tym samym zmuszeni do prowadzenia dość trudnej polityki rodzinnej, starają się przestrzegać reguł właściwych dla obyczajów każdego z zięciów, a zarazem unikać jakichkolwiek przejawów ksenofobii, która zwłaszcza dla głowy rodziny (Christian Clavier, sławny jako filmowy Asterix) zdaje się chlebem powszednim.
Cała ta misterna gra bierze w łeb, gdy okazuje się, że ugrzecznieni wobec teściów zięciowie nie potrafią dogadać się między sobą, zaś ksenofobii i rasizmu wszyscy mogą się uczyć od czarnego jak smoła ojca zięcia z Afryki (Pascal N’Zozi o temperamencie Louisa de Funesa). Mądry i wyważony, miejscami wręcz brawurowy film zgromadził w kinach ponad 12 mln widzów, co było rekordem roku 2014 i szóstym najlepszym wynikiem francuskiego kina w historii.
Byłoby grzechem – nawiążmy do tytułu filmu – nie zdyskontować takiego sukcesu, zwłaszcza że Philippe de Chauveron zyskał opinię eksperta w dziedzinie kontaktów Francuzów z imigrantami (kolejny jego film, „Czym chata bogata!”, opisywał w komediowym cudzysłowie relacje francusko-romskie). „I znowu zgrzeszyliśmy, dobry Boże!” jest więc obowiązkowym ciągiem dalszym pierwowzoru – bynajmniej nie wyczerpującym tematu, skoro już zapowiedziana została część trzecia.
Oryginał miał przekonać Francuzów, że są zdolni do elastycznej postawy wobec przybyszów, natomiast część druga cofa się do punktu wyjścia. Państwo Verneuil wracają z podróży (niemal) dookoła świata, której celem było odwiedzenie rodziców zięciów w Pekinie, Tel Awiwie, Algierze i Abidżanie.
Choć minęło kilka lat, nie zmieniło się nic – podróżnicy nie wyrzekli się stereotypów, którymi posługiwali się przed wydaniem córek za mąż. Z kolei zięciowie nie kryją rozczarowania Francją, gdzie interesy z koszerną żywnością się nie udają, arabski adwokat nie może liczyć na więcej niż reprezentowanie imigrantów, chiński bankowiec nie czuje się bezpiecznie na paryskiej ulicy, a ciemnoskóry aktor nie dostanie prestiżowej roli.
W efekcie rodzi się pomysł wyemigrowania z Francji i spróbowania kariery za granicą. Dla starszych państwa Verneuil to katastrofa – utrata kontaktu z córkami i wnukami. Postanawiają więc za wszelką cenę powstrzymać zięciów od wyjazdu.
Jeśli część pierwsza bazowała na tym, co przybysze mogą dać Francuzom w wymiarze społecznym, to część druga stawia pytanie o to, co Francja może dać przybyszom w wymiarze jednostkowym. Na pewno nowoczesne technologie, piękne widoki i obcowanie z historią, zwłaszcza demokracji. Ale też miłość, empatię i szansę rozwoju.
Nadto, powodzenie działań teściów okupione jest sporą kwotą, po którą sięga pan Verneuil, odpokutowując niejako grzech ksenofobii. Jeśli jednak do tych prywatnych pieniędzy dodać środki, jakie na szeroko rozumianą asymilację kulturową imigrantów i uchodźców desygnuje państwo, francuska gościnność ma swoją cenę i nie ma powodu, by narzekać na niechęć do obcych. I tak z każdym kadrem dowcipny esej, jakim był pierwowzór, zamienia się w cukierkową pocztówkę: Francja to nie tylko kosmopolityczny Paryż, ale też przyjazna wszystkim prowincja.
A poza tą gościnnością Francja trzyma dla przybyszów jeszcze jeden niepodważalny atut w zanadrzu. Otóż od 20 lat obowiązuje tu Pakt Solidarności, umowa społeczna umożliwiająca zawieranie rejestrowanych związków partnerskich niezależnie od płci, czym Francja wyprzedziła o dwa lata Holandię, gdzie w 2001 roku zalegalizowano małżeństwa homoseksualne. I nikt, nawet demoniczny Pascal N’Zozi, nie zdoła nikomu przeszkodzić w podpisaniu tej demokratycznej deklaracji.
Konrad J. Zarębski, I znowu zgrzeszyliśmy, dobry Boże!, „Kino” 2019, nr 07, s. 81-82