„MÓW MI VINCENT” 02.02.2015 godz. 19.00
„SERCE SERDUSZKO” 09.12.2014 godz. 20.00
„MACONDO” 16.02.2015 godz. 19.00
„PORWANIE MICHELA HOUELLBEQUA” 23.02.2015 godz. 19.00
„MÓW MI VINCENT”
Reżyseria Theodore Melfi
Maggie (McCarthy) wraz z synem Oliverem wprowadza się do domu na Brooklynie. Jako samotna, pracująca matka nie ma innego wyjścia jak zostawiać chłopaka pod okiem mrukliwego mizantropa z sąsiedztwa, Vincenta (Murray). A ten zabiera podopiecznego do miejsc, gdzie sam jest częstym gościem: na wyścigi konne, do klubu ze striptizem i do lokalnego baru. Często towarzyszy im ciężarna striptizerka, Daka (Watts). Z czasem pomiędzy zgryźliwym, wiecznie spłukanym Vincentem a chłopcem narodzi się niezwykła przyjaźń, która zaskoczy wszystkich, z Vincentem na czele.
Vincent (Bill Murray) to zgryźliwy mizantrop, któremu dni upływają na wyścigach konnych, w ulubionym barze i w towarzystwie zaprzyjaźnionej nocnej damy (Naomi Watts). Pewnego dnia do domu obok wprowadza się Maggie (Melissa McCarthy) z synem Oliverem. Powitanie nowych sąsiadów odbywa się bez ciepłych słów i nie zapowiada początku pięknej przyjaźni. Jednak wiecznie spłukany Vin dostrzega szansę na podratowanie swego opłakanego budżetu. Zostaje może nie najtańszą, ale na pewno najbardziej ekscentryczną niańką w mieście.
Kino amerykańskie kocha zgryźliwych tetryków. Z regularnością szwajcarskiego zegarka Hollywood serwuje nam kolejne wcielenia podstarzałych bohaterów, którzy pozornie nie znoszą ludzi, ciągle narzekają i obrzucają postronnych kąśliwymi uwagami. Zawsze jednak pod tą maską gbura bije serce z czystego złota, co nieodmiennie rozczula i producentów, i widzów. W „Mów mi Vincent” możemy podziwiać najnowszą inkarnację tego rodzaju bohatera.
Vincent mieszka sam. Jego jedynym kompanem jest kot. Jego jedyną rozrywką przychodząca raz na jakiś czas prostytutka, emigrantka ze wschodniej Europy. Jest ciągle spłukany. Fortuny szuka na wyścigach konnych, ale rzadko kiedy udaje mu się trafić zwycięzców. Jeśli dla obcych ma jakieś słowo, to nie jest ono miłe, więc mało kto jest w stanie znieść jego towarzystwo. Pierwsze wrażenie, jakie wywrze na nowych sąsiadach – matce i jej synu w wieku szkolnym – będzie więc jak najgorsze. Ale zbieg okoliczności w postaci kilku klasowych pseudotwardzieli sprawi, że chłopak znajdzie się pod kuratelą Vincenta. Mężczyzna stanie się dość wątpliwym mentorem dla dzieciaka. Ten z kolei szybko zorientuje się, że nie ocenia się książki po okładce.
Już choćby po tym krótkim opisie łatwo się zorientować, że „Mów mi Vincent” do najoryginalniejszych filmów nie należy. Theodore Melfi postawił na sprawdzoną formułę i skupił się na tym, by wypełnić ją jak największą liczbą atrakcji. To dzięki nim zamierzał przykuć uwagę widzów. I trzeba powiedzieć, że dobrze mu poszło. Stało się tak głównie za sprawą Billa Murraya. Odtwórca tytułowego zrzędy świetnie poradził sobie z rolą gbura, który zarazem jest człowiekiem niezwykle troskliwym i wrażliwym. Murray z niezwykłą swobodą potrafi zmieniać się jak kameleon, a jednocześnie konsekwentnie pozostawać jedną i tą samą osobą. Bawi, kiedy wypowiada zgryźliwe uwagi o życiu i świecie. Wzrusza, kiedy widzimy jego troskę o tych, na których mu zależy.
Melfi miał też wielkie szczęście, że chłopca, którym Vincent musi się zaopiekować, zagrał Jaeden Lieberher. Aż trudno uwierzyć, że stawia on w kinie dopiero pierwsze kroki. Na postawie tej jednej roli trudno wyrokować o jego potencjale aktorskim. Jedno jednak nie ulega wątpliwości: doskonale współgrał z Murrayem. Dzięki temu powstała bardzo wiarygodna relacja, która pozostając prawdziwą, nie straciła zarazem nic z komediowego potencjału.
Drugi plan aktorski w tym przypadku pełni już tylko funkcję błyskotek. McCarthy, i Howard nie wychodzą poza to, co ostatnio prezentowali w innych filmach. Rola Naomi Watts z kolei powinna przypaść widzom do gustu, choć jest to w gruncie rzeczy dość łatwa postać do zagrania, a jej atrakcyjność polega wyłącznie na efekciarskim akcencie. Wszystkie te postaci razem wzięte tworzą przyjemne tło dla przygód pary głównych bohaterów i sprawiają, że z seansu „Mów mi Vincent” widzowie powinni wyjść pozytywnie wzmocnieni.
Marcin Pietrzyk FilmWeb
„SERCE SERDUSZKO”
Reżyseria Jan Jakub Kolski
„Serce, Serduszko”, nowy film Jana Jakuba Kolskiego, to opowieść o wolności, przyjaźni i wierze w marzenia.Maszeńka marzy o karierze primabaleriny. Pewnego dnia ucieka z domu dziecka, a w ślad za nią rusza Kordula, jej ekscentryczna opiekunka i miłośniczka tatuaży. Razem przemierzają całą Polskę od Bieszczad aż do Gdańska, by zdążyć na egzamin do szkoły baletowej. Ścigane listem gończym przez policję, napotykają na swojej drodze mnóstwo dziwnych postaci, które pomagają dziewczynce spełnić marzenia. Maszeńki szuka też jej ojciec, który musi na nowo odnaleźć drogę do serca córki i odmienić swoje życie.
Gdy ostatnim razem twórca „Jancia Wodnika” próbował sił w kinie gatunkowym, jego film nie mógł znaleźć dystrybutora przez blisko dwa lata. Kolejna próba oczarowania masowego widza ma znacznie większe szanse na powodzenie. „Serce, serduszko” to porządnie zrealizowany familijny utwór drogi z ulubionym przez Kolskiego typem bohatera – nadwrażliwą duszą, która „trzecim okiem” widzi więcej od innych. Do tego reżyser funduje nam najlepszy od lat w polskim kinie dziecięcy debiut, a także odkrywa nieznane do tej pory oblicze Marcina Dorocińskiego. Pakujcie plecaki, warto zabrać się w tę podróż.
11-letnia Maszeńka tańczy w balecie, rysuje w brulionie filmy animowane i podbija serce każdego, kto znajdzie się w jej pobliżu. Wystarczy zobaczyć, jak kręci piruety z „Jeziora łabędziego”, zaprzęgając do pomocy zachwycone korpulentne kucharki. Przedstawienie podgląda z ukrycia Kordula – zagorzała wielbicielka death metalu i tatuaży oraz nowa pracownica bieszczadzkiego domu dziecka, w którym mieszka Maszeńka. Splot okoliczności sprawi, że bohaterki wyruszą razem w podróż do Gdańska na egzamin do szkoły baletowej. W pogoń za nimi wyruszy nie tylko zaalarmowana przez dyrekcję sierocińca policja, ale też uzależniony od alkoholu ojciec dziewczynki, gotowy zawalczyć ponownie o jej miłość i szacunek.
Twórca nie mocuje się z wysłużoną konwencją. Pokonywanie kolejnych kilometrów jest w „Sercu, serduszku” równie istotne co przezwyciężanie ukrytych głęboko demonów, a wędrówka przez miasteczka i wsie odbywa się równolegle z wewnętrzną podróżą trójki bohaterów. Kolski-scenarzysta obudował ekranową wędrówkę łańcuszkiem epizodów, w których z ironią, ale bez jadu przygląda się polskiej prowincji bądź… cytuje kinowe przeboje. Świetny jest wątek z wytatuowanym wizerunkami Matki Boskiej księdzem (Borys Szyc) freestylującym dla wiernych na wideoblogu. Z kolei taneczny pojedynek Maszeńki z małym mistrzem breakdance’u z Kazimierza Dolnego przypomina popisy ze „StreetDance 3D”.
Jako reżyser Kolski wygrał przede wszystkim dzięki trafnym wyborom castingowym. To dzięki nim film nie traci emocjonalnej temperatury, a sportretowane grubą krechą, jednowymiarowe postaci nabierają niespodziewanie życia. Dorociński – ostatnio słynący z ról twardzieli, których można zabić, ale nie da się złamać – jest fenomenalny w tragikomicznej roli ojca. W zdezelowanym samochodzie, z kurczakiem o wdzięcznym przydomku Sraluch goni przez Polskę w poszukiwaniu córki i siły do walki z nałogiem. Grająca Maszeńkę Marysia Blandzi ma wszystkie atuty przyszłej gwiazdy: talent, wdzięk, naturalność i charyzmę. To bardzo rzadkie połączenie, zwłaszcza u debiutantów. Szkoda by było, gdyby młoda aktorka została w przyszłości rzucona na pożarcie przez jakiegoś telewizyjnego tasiemca..
Łukasz Muszyński FilmWeb
Jeśli już coś dobrego się temu filmowi przytrafiło, to niewątpliwie obsada. Bryluje zwłaszcza Marcin Dorociński (który w ostatniej chwili zastąpił Eryka Lubosa) w roli alkoholika, ojca głównej bohaterki. Nie trzeba mieć w pamięci „Lęku wysokości”, żeby docenić kunszt tego aktora. Ale jeśli wróci się do debiutu fabularnego Bartosza Konopki, można dodatkowo dostrzec konsekwencję, z jaką Dorociński buduje swoją pozycję. Postać w „Sercu…” jest rewersem tej, którą zagrał u Konopki. Tam był synem, który musi rozliczyć się ze swoim ojcem, przepracować traumę zniszczonego dzieciństwa, tym razem sam wciela się w niszczyciela, słabego i żałosnego, zamieniającego życie córki w koszmar i stającego na drodze do jej szczęścia i sukcesu. Jest w „Sercu… scena niezwykła. Skacowany ojciec, unieruchomiony w samochodzie na stanowisku kierowcy, jest karmiony przez córkę jajecznicą. Dorociński w kilka zaledwie minut płynnie i autentycznie przechodzi od prośby do groźby, od dobroci do agresji, od miłości do odrzucenia. Gama emocji, jakie zostają tu wygrane, odrywa tę scenę od całości. Zawodowcowi towarzyszy w niej naturalna i utalentowana debiutantka, jedenastoletnia Marysia Blandzi. Razem sprawiają, że scena ta z powodzeniem mogłaby funkcjonować jako krótki metraż.
Artur Zaborski, Serce, serduszko, „Kino” 2014, nr 11, s. 65
„MACONDO”
Reżyseria Sudabeh Morteza
Chociaż Ramasan ma dopiero jedenaście lat, spoczywa na nim ogromna odpowiedzialność. Według czeczeńskiej tradycji stał się właśnie mężczyzną stojącym na czele domu, który zamieszkuje razem z matką i dwiema młodszymi siostrami. Domu nietypowego, bo umiejscowionego na przedmieściach Wiednia, w tytułowym obozie dla uchodźców Macondo.
Ramasan mówi po niemiecku o wiele lepiej niż jego matka, Aminat, często pełni więc rolę tłumacza. Jego opieka nad kobietą wiąże się także z wyjaśnianiem jej treści dokumentów przychodzących z urzędów czy ze szkoły. Aminat wciąż próbuje przepracować traumy, które wywołały u niej utrata męża i wyjazd z rodzinnej Czeczenii. Na dodatek musi poradzić sobie jako samotna matka w obcym dla siebie środowisku wiedeńskich emigrantów.
Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy w życiu rodziny pojawia się Isa, podający się za przyjaciela ojca i męża. Przybysz darzy zmarłego dużym szacunkiem, którego wyrazem mają być posiadane przez niego pamiątki po nim – zegarek i rodzinna fotografia, które cały czas ze sobą nosi.
Isa rozbudza w Ramasanie zainteresowanie ojcem. Chłopak zabiega o towarzystwo nieznajomego, ale ten nie chce go do siebie dopuścić, skrywając przed nim swoją przeszłość. Jednak mimo początkowego dystansu, mężczyźni coraz bardziej zbliżają się do siebie. Ramasan przekonuje się, że roztaczający nad nim skrzydła opieki przybysz mógłby z powodzeniem zastąpić nieobecnego w jego życiu ojca. Jednak kiedy zauważa, że matka zaczyna coraz bardziej interesować się Isą, postanawia chronić pamięć o zmarłym.
Zaludnione przez uchodźców obrzeża Wiednia otrzymały przed laty wdzięczną nazwę Macondo, nawiązującą do magicznego miejsca ze „Stu lat samotności” Gabriela Garcíi Márqueza. Przez ponad pół wieku znajdowali tu schronienie przybysze z całego świata, uciekający przed wojenną pożogą i krwawymi reżimami. Powstanie węgierskie w 1956 roku, rządy Pinocheta w Chile, wojny w Jugosławii, Czeczenii, Afganistanie i Somalii powodowały, że w austriackim Macondo osiedlali się przedstawiciele coraz to nowych nacji i wyznań. W takim właśnie tyglu kulturowym rozgrywa się akcja fabularnego debiutu dokumentalistki Sudabeh Mortezai. Film nie przedstawia jednak barwnej historii podwiedeńskiej ziemi obiecanej, lecz skupia się na minimalistycznym opisie kilku dni z życia czeczeńskiej rodziny Aminat (Kheda Gazieva), wdowa po czeczeńskim żołnierzu, mieszka w Austrii z trojgiem dzieci od 2006 roku. Kobieta jest słabo zaaklimatyzowana w nowym kraju, ale w prowadzeniu domu pomaga jej rezolutny syn Ramasan (Ramasan Minkailov). Zaradny jedenastolatek troskliwie opiekuje się dwiema młodszymi siostrzyczkami i czujnie pośredniczy w kontaktach z urzędnikami, ponieważ włada niemieckim znacznie lepiej od matki. Czeczeni żyją oczywiście na dużo niższej stopie niż rodowici Austriacy, ale warunki socjalne wcale nie są w Macondo złe. Frustracja i kompleks niższości, z jakimi zmagają się cudzoziemcy, mają podłoże tyleż materialne, co psychologiczne. Emigranci utracili swoje ojczyzny, ale nie są prawowitymi Austriakami, przynależą do świata Europy Zachodniej, lecz nie mogą w pełni korzystać z jego oferty.
Na pierwszy rzut oka widać, że „Macondo” zrealizowane zostało przez dokumentalistkę: kamera wytrwale krąży po peryferyjnym osiedlu i uważnie przygląda się jego mieszkańcom. Poczucie rozgoryczenia najsilniej przejawia się u nastolatków, którzy dość mają życia w betonowym getcie i wyładowują złość w chuligańskich wybrykach. Ramasan i jego koledzy zabijają czas grając w piłkę lub wykonując akrobacje na znalezionych na podwórku materacach, ale najprostsze rozrywki przestają im w końcu wystarczać. Jednym z marzeń chłopców jest wizyta w parku maszyn, w którym za 60 euro można pojeździć koparką. Choć upragniony obiekt znajduje się na wyciągnięcie ręki, z oczywistych względów pozostaje nieosiągalny. Jedyne, co zrobić mogą bezsilne nastolatki, to włamać się w nocy do środka lub porysować z zawiści samochód zamożnym gościom parku. Przyjezdni arogancko prowokują Austriaków, którzy z kolei odpowiadają wyniosłością i dystansem. W opisie tej trudnej relacji łatwo było o nadużycia i uproszczenia, ale Mortezai stroni na szczęście od jednoznacznej retoryki i podchodzi do sprawy w wyważony sposób.
Reżyserka „Maconda” unika krytycznych diagnoz społecznych, bardziej interesują ją doświadczenia wewnętrzne głównego bohatera. Kluczowym tematem filmu jest kryzys, przez jaki przechodzi dorastający Ramasan. Samodzielny jedenastolatek często musi pełnić funkcję pana domu, ale nie ma żadnego wzorca, z którym mógłby się identyfikować. Motyw tęsknoty za nieobecnym ojcem świetnie wpisuje się w opowieść o losie emigrantów, zagubionych w nowej rzeczywistości i cierpiących z powodu braku – nomen omen – ojczyzny.
Dla wychowanego w Austrii Ramasana ojciec, podobnie jak i cała Czeczenia, pozostaje jednak mglistym wyobrażeniem, funkcjonuje wyłącznie jako mit. Gdy chłopiec nie może spać nocami z powodu tajemniczego wycia za oknem, staje przed fotografią mężczyzny i wpatruje się w nią jak w ołtarzyk. Ze zdjęcia niewiele można jednak wyczytać, a o zmarłym Ramasan wie tylko tyle, że był bohaterem, bo walczył przeciwko Ruskim. Wyidealizowany obraz dzielnego bojownika zostaje podany w wątpliwość, kiedy pojawia się jego przyjaciel z czasów wojny, Isa (Aslan Elbiev), mężczyzna, który potrafi krytycznie odnieść się do przeszłości spędzonej w Czeczenii. Czy trzymający się na uboczu indywidualista może zaoferować Ramasanowi wystarczająco atrakcyjny model życia? Czy chłopiec pozwoli mu zająć miejsce fantazmatycznego ojca? A może bohater wybierze życie w enklawie ortodoksyjnych Czeczenów lub też zacieśni więzy z wielonarodową bandą miejscowych łobuzów?
„Macondo” to przede wszystkim film o budowaniu własnej tożsamości i konieczności wyboru. Kamera nieustannie śledzi Ramasana, zakrada się i pokazuje świat zza jego pleców, dyskretnie przyjmuje perspektywę chłopca. Ascetyczna narracja skupiona jest na rejestracji prostych, codziennych wydarzeń: widzimy i słyszymy niemal wyłącznie to, co główny bohater. Można się zastanawiać, czy „Macondo” to film fabularny, który udaje dokument, czy dokument udający film fabularny, bo granice między gatunkami nie są tu oczywiste. Uniwersalna fabuła została przez Mortezai osadzona w konkretnej scenerii, a część wykonawców prawdopodobnie zagrała po prostu siebie. Radykalna metoda austriackiej reżyserki ma swoje wady i zalety. Stopień autentyzmu osiągnięty w filmie jest niebywały, w dużej mierze dzięki fenomenalnemu występowi Ramasana Minkailova. Można jednak odnieść wrażenie, że tu i ówdzie przydałaby się większa ingerencja twórców: pokazujące fragment życia w stanie (prawie) czystym, „Macondo” bywa momentami nużące.
Robert Birkholc, Macondo, „Kino” 2014, nr 12, s. 69
„PORWANIE MICHELA HOUELLEBECQA”
Reżyseria Guillame Nicloux
We wrześniu 2011 roku, w środku trasy promocyjnej swojej nowej książki „Mapa i terytorium”, jeden z najgłośniejszych współczesnych pisarzy zniknął. Błyskawicznie pojawiły się plotki, że Michel Houellebecq, bo o nim mowa, został porwany przez Al Qaedę, którą mógł rozzłościć swoimi powieściami, albo przez UFO. Niektórzy poważnie się zmartwili, inni przyjęli te wiadomości z nieukrywaną radością Film „Porwanie Michela Houellebecqa” pokazuje natomiast, jak było naprawdę Pewnego dnia trzech postawnych mężczyzn uwolniło pisarza od codziennego stresu, konieczności przebywania wśród łowców autografów, uciążliwego remontu mieszkania i zawiozło go do położ onego na uboczu cywilizacji domku. W tej idylli pełnej umięśnionych osobników, starych samochodów i polskiej kiełbasy Houellebecq może spokojnie, pod warunkiem, że jest wino i papierosy, czekać, aż ktoś zapłaci za niego okup. Tylko kto ma to zrobić?
W „Porwanie Michela Houellebecqa” tytułową postać gra… sam Houellebecq, który nie szczędzi nam swoich kontrowersyjnych poglądów, w tym na temat Polski i Polaków. Reżyser filmu po zdjęciach tak mówił o pisarzu: „Nie byłem w stanie napisać mu jednej linijki tekstu, wszystko mu ukradłem – sposób mówienia, zachowania, podejście do palenia, neurozy…”. Zaprezentowany na tegorocznym festiwalu w Berlinie film okazał się jedną z najczęściej dyskutowanych sensacji imprezy, a Tadeusz Sobolewski napisał o nim: „w osobie reżysera Guillaume’a Nicloux Marek Piwowski wylądował w Berlinie z ekipąz „Rejsu” i pokazał język temu festiwalowi kina zaangażowanego”.
„Ważne jest, żeby trochę się ponudzić. Nic nie robisz, nudzisz się i wtedy wpadasz na jakiś pomysł. Pojawiają się słowa. Trzeba oczyścić umysł. Nie da się napisać książki, gdy czeka się na telefon” – wygłasza w filmie swoje pisarskie credo tytułowy bohater „Porwania Michela Houellebecqa”. W tym sensie „mockument” Nicloux rzeczywiście jest cudownie nudny: w obrazie, w przebiegu akcji, w dialogach, w sposobie, w jakim kreśli bohaterów. Bo choć punktem wyjścia tej historii jest uprowadzenie dla okupu słynnego pisarza, to rzecz cała zawodzi na całej linii jako kino akcji czy portret skandalisty. Po prostu nic się tu nie dzieje. I jest to najbardziej fascynujące prowokacyjne nic-nie-dzianie, jakie było mi dane podziwiać w kinie w tym roku.
Inspiracją dla Guillaume’a Nicloux były wydarzenia z jesieni 2011 roku, kiedy to Michel Houellebecq „zniknął”: nie pojawił się na zaplanowanych spotkaniach autorskich (a miał, między innymi, odwiedzić Kraków), nie dawał znaku życia. To wówczas pojawiły się pogłoski o jego porwaniu, za którym mieli stać islamscy terroryści (najwyraźniej nie podzielający wygłoszonej niegdyś przez niego opinii, iż islam jest najgłupszą z religii). Pisarz mówił potem, że zwyczajnie zapomniał o „tournée”, że był poza zasięgiem telefonów i Internetu, ale wydarzenia z 2011 roku i tak stały się częścią jego legendy: ekscentryka, skandalisty, dla jednych twórcy szalenie tajemniczego, dla innych specjalisty od autopromocji: cwaniaka i cynika sprytnie kreującego swój wizerunek.
„Porwanie Michela Houellebecqa” jest kapitalną grą z owym wizerunkiem, nie pierwszą zresztą, w końcu Francuz obsadził się w roli jednego z bohaterów własnej powieści, „Mapa i terytorium”, gdzie pisarz Michel Houellebecq koniec końców zostaje zamordowany, a po śmierci z chirurgiczną precyzją rozczłonkowany. U Nicloux do żadnych krwawych jatek nie dochodzi, a jedyna filmowa bójka prowokuje salwy śmiechu, a nie skok adrenaliny. Oto porywacze uczą pisarza krav magi, pojedynek toczy się na dywanie, zdyszany Houellebecq zaciska chude nogi na szyi potężnego Roma, tamten wierzgając próbuje wyrwać się z uścisku.
Absurdalny, surrealistyczny humor jest zdecydowanie jedną z najmocniejszych stron „Porwania…”. Artysta-celebryta do spółki z reżyserem błyskotliwie grają naszymi oczekiwaniami: w leniwym slalomie pomiędzy kolejnymi banalnymi zdarzeniami Houellebecq to zbliża się do swojej legendy, to zupełnie od niej oddala. To z nią polemizuje, to ją podtrzymuje. Łagodnie, z cierpliwością znosi stan uwięzienia, sprytnie zarazem manipulując Mathieu (Mathieu Nicourt), Maksem (Maxime Lefrançois), by poszerzyć pole swojej swobody.
I już za chwilę były ochroniarz Lagerfelda i jego kompani zdejmują porwanemu kajdanki, dają zapalniczkę, kupują piżamę, donoszą z supermarketu ulubione wino, robią urodzinową kolację, oferują pornosy, zamawiają mu młodziutką prostytutkę. Opresja staje się niemal przyjemnością, wakacjami, podczas których w jakimś gombrowiczowskim geście Michelowi Houellbecqowi udaje się uciec od pisarza. W domu rodziców jednego z porywaczy, Ginette i Dédé (Ginette i André Suchotzky) jego sława, twórczość i pozycja nie mają żadnego – poza finansowym, wszak chodzi o okup – znaczenia. Nie jest to jednak rzecz o nieznośnym brzemieniu popularności, obliczona na wywołanie współczucia.
Bohaterowi zupełnie nie zależy na naszej sympatii (i zapewne właśnie dlatego natychmiast ją zyskuje), kaprysi, okazuje słabostki. Obserwowany przez kamerę, której nie kusi estetyzowanie rzeczywistości, upija się, kopie ze złością Bogu ducha winną lalkę, szydzi ze szkolnej twórczości jednego z porywaczy, bierze udział w pijackich sporach – na przykład o „Władcę Pierścieni” i poduszkę Lovecrafta, jak również o… Polskę. To zresztą zabawne, bo w jednej ze scen to właśnie nasz rodak, robotnik ani w ząb nie mówiący po francusku, w tak bardzo polskim wolnościowym odruchu, chce Houellebecqowi ściągnąć kajdanki. I może dlatego pisarz dobrze czuje się w domu, w którym na półkach zamiast książek królują koszmarne figurki, bo nie budzi tu niezdrowego zainteresowania, lecz troskę. Nie jest pisarzem wśród czytelników, celebrytą wśród fanów, intelektualistą pośród polemistów, lecz Michelem, kimś w rodzaju dalekiego kuzyna, którego dziwactwa traktuje się pobłażliwie, a jego samego przyjmuje serdecznie.
„Sukces jest jak wnętrze Audi A6” – zanotował niegdyś Houellebecq, co nie znaczy, że nie ma się czasem ochoty wysiąść nawet z najbardziej luksusowego auta, by zaczerpnąć świeżego, zamiast klimatyzowanego, powietrza. W liście do Bernarda Henriego Levy’ego Michel napisał więc, że marzy „o kącie na wsi, gdzie będzie mógł oddawać się w całości swoim drobnym wykroczeniom”. Film Nicloux spełnia na ekranie fantazję pisarza, zaspokajając zarazem naszą, widzów, potrzebę podglądactwa. Jeśli jednak wydaje się wam, że oto wreszcie zobaczyliście prawdziwą twarz twórcy „Cząstek elementarnych”, pamiętajcie o innych jego słowach: „Jeśli ktoś sądzi, że mnie zna, to dlatego, że brak mu informacji”.
Małgorzata Sadowska, Porwanie Michela Houellebecqa, „Kino” 2014, nr 09, s. 86