„MOJA ŁÓDŹ PODWODNA”
Komedia, której główny bohater – 15-letni Olivier Tate – ma w życiu dwa cele: stracić dziewictwo przed kolejnymi urodzinami i nie dopuścić, by matka porzuciła ojca dla pewnego okultysty. Jego broń to potoki słów i niemal absolutna wiara w siebie.
W filmie w rolach głównych wystąpili Noah Taylor (Podwodne życie ze Steve’em Zissou), Paddy Considine (Ultimatum Bourne’a), Sally Hawkins (zdobywczyni Złotego Globa za Happy-Go-Lucky) oraz debiutant Craig Roberts. Scenariusz Mojej łodzi podwodnej oparty jest na powieści Joe Dunthorne’a, za którą młody autor otrzymał nagrodę im. Curtisa Browne’a.
O filmie mówi Oliver Tate
Od dawna czekam na film o moim życiu. Nazywam się Oliver Tate. Ten film uchwyci moje specyficzne cechy, pokaże na przykład, jak uwodzę moją koleżankę z klasy Jordanę Bevan za pomocą siły umysłu. Ponadto, ponieważ małżeństwo moich rodziców jest zagrożone przez mężczyznę prowadzącego kursy doskonalenia kondycji psychofizycznej, w filmie zapewne znajdą się sceny, w których wymyślnie go uśmiercam. Będą ujęcia śmigłowców. Będą zdjęcia w zwolnionym tempie, ale także momenty transcendencji, gdy wyleczę ojca z depresji. Znając mnie, a znam się nieźle, zdziwię się, jeśli film będzie trwał krócej niż trzy godziny. Informacja dla prasy: przy opisywaniu filmu należy używać przymiotników „olśniewający” i „porywający”, a także zwrotu „epokowe osiągnięcie”.
Otwarcie deklarowana przez reżysera fascynacja kinem autorskim sprawia, że jego film można odbierać niemal jak spełniony sen kinofila. „Moja łódź…” przypomina rebus, który skrywa mniej lub bardziej zakamuflowane nawiązania do klasyki. Manifestowana na każdym kroku erudycja nie przeszkadza jednak Ayoade w zademonstrowaniu oryginalnego stylu. Zrozumiałe, że wywodzący się ze środowiska komediowego reżyser styl ten buduje na gruncie ekscentrycznego poczucia humoru. Monologi Olivera są zuchwałe, nie uznają poprawności politycznej, tematem żartu potrafią uczynić nawet śmiertelną chorobę. Jednocześnie jednak Ayoade nie przekracza granic dobrego smaku. Strategia reżysera odnosi sukces głównie dlatego, że manifestowaną przez Olivera nonszalancję udaje się usprawiedliwić jego młodzieńczą niewinnością.
Piotr Czerkawski, Moja łódź podwodna, „Kino” 2012
„MINISTER”
Minister transportu – Bertrand Saint-Jean („Chłopiec na rowerze”, „Nic do oclenia”, „Czarna Wenus”) budzi się w środku nocy. Dzwoni jego osobista sekretarka. Autobus z dziećmi wpadł do rowu w ośnieżonych Ardenach. Jest kilka śmiertelnych ofiar. Minister nie ma wyjścia, musi jechać na miejsce tragedii, bo tego oczekują od niego wyborcy i media. W świetle kamer współczuje rodzinom ofiar i buduje własny wizerunek medialny.
W ten sposób uruchamia szalony wir nieoczekiwanych zdarzeń, które wymagają szybkich i przemyślanych decyzji. Aby przetrwać w skomplikowanym świecie polityki, trzeba działać strategicznie, bez względu na konsekwencje. Trudno jednak zapomnieć o ludzkich dramatach, śmiertelnej tragedii, politycznych walkach i wszechobecnym kryzysie.
W obłąkanej plątaninie zdarzeń, w których jedna kolizja następuje po drugiej, minister stara się zachować twarz, obronić własne interesy i pozycję. Pomocne okazują się żelazne nerwy, niezłomność i odporność na stres, jednak to nie wszystko, czego wymaga od niego sytuacja. Do jakich innych poświęceń jest jeszcze zdolny? Jak długo utrzyma się na najwyższym szczeblu w polityce, która pożera lojalność, przyjaźnie, zasady i przekonania?
Minister to polityczny thriller ukazujący mechanizmy władzy i polityki. Scenariusz filmu oparty został na dwóch rozbudowanych wątkach: tragedii człowieka, który musi zmierzyć się z logiką wyznaczającą cele i działania rządu oraz historii niestabilnych zakulisowych gier i aliansów, które okazują się silniejsze niż idee głoszone przez polityków na potrzeby mediów.
Stylistyka filmu odzwierciedla fascynację reżysera fotografią, w tym nie tylko polityczną, lecz również prowokacyjno-erotyczną. Pracując nad scenariuszem filmu zgromadził on aż 300 zdjęć polityków, które potem starał się wiernie przenieść na filmowy ekran. Z kolei pierwsza scena filmu, w której główny bohater śni o zagadkowej kobiecie wczołgującej się do paszczy krokodyla, była wzorowana na fotografii The Legend of Virginity Helmuta Newtona.
Prace nad filmem trwały 7 lat, a na poziomie scenariusza wymagały współpracy z doradcami do spraw politycznych i społecznych. Obsada aktorska filmu jest bardzo zróżnicowana. Grają w nim zarówno uznani aktorzy (Olivier Gourmet), jak i amatorzy, których zatrudnienie wymagało kilkumiesięcznych prób i starań. Koproducentami filmu byli bracia Dardenne.
„CZARODZIEJKA”
Dom pracuje na nocną zmianę w małym hotelu w pobliżu przemysłowej części Lehawre. Pewnej nocy poznaje kobietę bez bagażu i bez butów. Ma ona na imię Fiona. Oznajmia mu, że jest wróżką, i może urzeczywistnić jego trzy życzenia. Jednak po spełnieniu dwóch z nich – znika tajemniczo, aby odnaleźć swoje drugie ja, odkryć swoje niepowtarzalne wnętrze. Zakochany w niej mężczyzna wyrusza na poszukiwanie. Fiona otwiera Domowi okno na świat pełen tajemnic i marzeń.
O „Czarodziejce” można mówić tylko w samych superlatywach: pogodna, ciepła, optymistyczna, radosna, spontaniczna, zakręcona, magiczna, poetycka, burleskowa. Jest jednak jeden warunek: trzeba (po)lubić konwencję, w której została opowiedziana.
Ścieżki Doma (Dominique Abel) i czarodziejki Fiony (Fiona Gordon) przecinają się dość niespodziewanie pewnej pogodnej nocy. Kobieta zjawia się w recepcji portowego hotelu, w którym pracuje Dom. On marzy o chwili spokoju, żeby móc wreszcie zjeść kanapkę i obejrzeć stary film. Ona z kolei oferuje się ze spełnieniem trzech życzeń. Nim się zorientują, połączy ich szczere, głębokie i magiczne uczucie. Nie będą jednak razem do czasu, aż nie zostaną uporządkowane inne sprawy. Trzeba m.in. odnaleźć słodką terrierkę angielskiego turysty i pomóc trzem emigrantom z plaży.
Dla niektórych „Czarodziejka” będzie odkryciem, dla innych hołdem dla kina z innej epoki, humoru Jacquesa Tati, slapsticu, Bustera Keatona, Charliego Chaplina. Inni jeszcze dostrzegą w filmie cudownie lekkie antidotum na Hollywood i na zadęte psychologicznie kino francuskie. Niewątpliwie znajdą się też i tacy widzowie, którzy po 10 minutach projekcji zaczną zastanawiać się dlaczego nie wybrali produkcji bardziej tradycyjnej, bliższej amerykańskiej formule dobrej zabawy.
Nie po raz pierwszy trio Abel, Gordon (prywatnie małżonkowie) i Romy bawi się konwencjami, których dziś niemal się nie spotyka. Zniknęły wraz mistrzami czarno-białego kina. Oni od dawna próbują je wskrzesić. „Zainspirowali nas ekscentryczni aktorzy i reżyserzy ery filmu niemego. Umieli połączyć sztukę z rozrywką, w niezwykły sposób tworzyli obrazy odkrywcze i wytworne, a jednocześnie popularne i zabawne” – mówili kilka lat temu, gdy na ekrany trafiała ich „Rumba”. Jednak słowa te adekwatne są również dla „Czarodziejki”. „Nasz pomysł oparliśmy na kilku elementach: fizycznym i wizualnym aktorstwie, w którym nieważne są słowa, ale to, co dzieje się między nimi; prostej historii, która wciąga widzów bardziej grą aktorską niż scenariuszem; poczuciem humoru i umiejętnością śmiania się z siebie. Chcieliśmy sprowokować do śmiechu – nie cynicznego, ale takiego, który wywołuje emocje” – wyjaśniali.
„Ważnym elementem filmu jest taniec. Choreografia jest mieszanką zręczności i humoru. Zainspirowali nas clowni, współczesny taniec i komedie muzyczne” – tłumaczyli w 2008 roku. Dziś także podążają tym tropem. „Czarodziejka” potrzebuje wrażliwości i dobrego nastroju widza, otwartości na inny świat, inną narrację, inne aktorstwo. W zamian oferuje podróż w czasie i delikatny uśmiech. Stopklatka.pl
„ŻYCIE TO JEST TO”
Zaczyna się konwencjonalnie i prowokująco, wręcz nudnie. Kiedy świat dyskutuje o hiszpańskich „oburzonych” – pokoleniu młodych, których nie wpuszcza się na rynek pracy – Alex de la Iglesia czyni bohaterem filmu bezrobotnego mężczyznę w średnim wieku. Roberto kompletuje CV, zakłada świeżo wyprasowaną koszulę i krawat, jedzie do centrum, gdzie w imponującym wieżowcu mieści się siedziba korporacji, której szefem jest dawny przyjaciel. Niestety, trwa kryzys i nikt nie potrzebuje „copywritera”, zwłaszcza wypalonego, choć mającego imponujący dorobek (tytuł filmu – także w każdym przekładzie – jest parafrazą popularnego hasła reklamującego Coca-Colę).
De la Iglesia kreśli przejmujący obraz współczesności. Właśnie – współczesności, a nie Hiszpanów czy w ogóle społeczeństwa. „Życie to jest to” jest filmem prawdziwym w każdej szerokości geograficznej. W końcu nie ma telewizji na świecie, która nie wykorzystałaby takiego wydarzenia: wystarczy przypomnieć wielogodzinne transmisje z uwalniania dziecka uwięzionego w szparze między domami (co wydarzyło się w Chinach) czy z równie spektakularnej akcji wydobywania górników z zasypanej kopalni (Chile). Zawsze byliśmy żądni igrzysk, wystarczy wspomnieć tłum gapiów, jaki jeszcze niedawno zbierał się każdorazowo wokół kraksy samochodowej. Ale wypadki drogowe spowszedniały, tęsknimy więc za czymś mocniejszym, bardziej widowiskowym. Trudno o lepszy wybór niż współczesna tragedia na scenie rzymskiego amfiteatru: katharsis gwarantowane.
Ale czy rzeczywiście potrzebujemy „katharsis”? Rodzina łączy się nad bliskim śmierci ojcem, jednak de la Iglesia nie stawia kropki nad i – nie wiadomo czy to odruch chwili, czy też coś bardziej trwałego. Ta dwuznaczność to z kolei element jego gry: reżyser gra nastrojami, świadomie myli tropy, ukrywa przed widzem swoje intencje. Na przykład w roli Roberta wystąpił José Mota – popularny w Hiszpanii komik telewizyjny, ale – charakterystyczne! – uśmiecha się tylko w chwilach, kiedy oglądamy jego twarz na ekranie telewizyjnym. Z kolei Salma Hayek, która przyjęła rolę jego żony, gra wbrew ulubionemu „image’owi” silnej kobiety, choć w kluczowej chwili okaże tkwiącą w niej siłę.
Nie bardzo wiadomo czy „Życie to jest to” oglądać jako satyrę na media, czy też na zniewolonych przez nie ludzi. A może jako ponurą tragedię w rodzaju tych, jakie kochają tabloidy. Niezależnie jednak od sposobu odczytywania, po plecach przechodzi zimy dreszcz, kiedy widzi się, z jaką łatwością potrafimy przejść z pozycji obserwatorów zdarzeń do roli ich uczestników. Wystarczy tylko skierować na nas kamerę. Metamorfoza dokonuje się sama.
Konrad J. Zarębski, Życie to jest to, „Kino” 2012.