„TIMBUKTU” 12.10.2015 godz. 19.00
„DWA DNI, JEDNA NOC” 19.10.2015 godz. 18.00
„IDOL” 26.10.2015 godz. 19.00
„TIMBUKTU”
Reżyseria Abderrahmane Sissako
Akcja „Timbuktu” dzieje się w tytułowym mieście w Mali, nad rzeką Niger, w którym władze przejęli dżihadyści, którzy narzucają mieszkańcom terrorystyczny reżim. Mieszkańcom nie wolno palić papierosów, tańczyć, śpiewać ani słuchać muzyki. Zakazana jest nawet piłka nożna. Najbardziej poszkodowane są jednak kobiety, które zostają niemal całkowicie wyłączone z życia społecznego i narzuca się im przestrzeganie absurdalnych nakazów.
Kisane i jego rodzina jako nieliczni zostali oszczędzeni z chaosu zaprowadzonego przez nową władzę. Sytuacja zmienia się jednak drastycznie, kiedy mężczyzna nieumyślnie zabija sąsiada. Teraz musi stawić czoła konsekwencjom, które wyciągną od niego przedstawiciele nowego reżimu.
„Timbuktu”, nagrodzone na prestiżowym festiwalu filmowym w Cannes, już zostało okrzyknięte ważnym głosem w sprawie ekstremizmu religijnego, jednego z największych zagrożeń współczesnego świata. Reżyser prostymi środkami osiąga piorunujący efekt. Film przypomina o tym, jak groźna jest generalizacja, kiedy mowa o niebezpieczeństwach płynących z ekspansji radykalnego islamu. W „Timbuktu” jego ofiarami padają także wyznawcy tej religii, którzy pragną jedynie pokoju i spokoju. „Timbuktu” podbija festiwale filmowe, a kolejne nagrody są potwierdzeniem jego wrażliwości i talentu.
W przeddzień owacyjnego przyjęcia „Timbuktu” na ubiegłorocznym festiwalu w Cannes islamska organizacja ekstremistyczna Boko Haram zamordowała w Nigerii kilkudziesięciu cywilów. Zachodnie media potraktowały ten akt terroru marginalnie. Dziś, kiedy problem Ukrainy zszedł na dalszy plan, ustępując miejsca palącej kwestii migracji, na Afrykę nie da się już patrzeć obojętnie. Na film Abderrahmane’a Sissako, który ostatecznie wyjechał z canneńskiej imprezy z dwiema nagrodami, też nie.
Niesprawiedliwe byłoby jednak stwierdzenie, że na sukcesy „Timbuktu” na Lazurowym Wybrzeżu czy późniejszą nominację do Oscara złożyły się wyłącznie względy polityczne. To nie jest kolejna tyleż słuszna, co chałupnicza, pozbawiona walorów artystycznych produkcja z Czarnego Lądu, jak choćby równie ostatnio głośne, firmowane przez Angelinę Jolie „Difret”. Kino nie przegrywa tu z publicystyką, a reżyser nie jest tylko lokalnym społecznikiem z kamerą. Pochodzący z Mauretanii Sissako studiował reżyserię w Moskwie, przez wiele lat mieszkał w Paryżu, zaś wybredną przecież publikę Cannes zdążył już połechtać przed trzynastoma laty dramatem muzycznym „Czekając na szczęście”, za który zdobył nagrodę w sekcji Un Certain Regard. W „Timbuktu” mamy ten sam quasi-dokumentalny styl, poetycki sznyt i niespieszną narrację, które charakteryzują wcześniejsze dokonania twórcy. Tradycyjnie też Sissako zapełnia obsadę zarówno profesjonalistami, jak i naturszczykami, prowadząc obie grupy na tyle sprawnie, że nie ma między nimi żadnego rozdźwięku. Wśród współpracowników reżysera bryluje operator Sofian El Fani („Życie Adeli”), który potrafi wydobyć z saharyjskich plenerów tak egzotyczne piękno, jak i agorafobiczną grozę.
Sissako nie owija w bawełnę. Już pierwsza scena ustawia wymowę całego filmu. Samochód terenowy wyładowany dżihadystami ściga antylopę po pustyni. Tumany kurzu, dzikie okrzyki, wystrzały z karabinów. „Nie zabijcie jej, zmęczcie ją!” wrzeszczy wreszcie jeden z żołnierzy. Metafora może aż nadto czytelna i nieszczególnie subtelna, jednak efektowna. Prosta, ale nie prostacka. Jak i następne w kolejce rozstrzeliwanie glinianych figurek bożków i wiele dalszych sekwencji.
Z poszatkowanej, epizodycznej struktury powoli wyłaniają się bohaterowie. Kidane i jego żona Satima to Tauregowie z wędrownego ludu berberyjskiego. Żyją wraz z dziećmi w lepiance usytuowanej samotnie o kilka kilometrów od Timbuktu, legendarnego miasta (pojawiało się skądinąd w starych bajkach Disneya) w zachodnioafrykańskim Mali. Utrzymują się z pasterstwa i hodowli bydła. Idylla, szczęście, harmonia z naturą. Jednak i ten święty spokój zmąci święta wojna. (…) W samym mieście z kolei nikomu nie jest do śmiechu. Fundamentaliści na motorach informują przez megafony o coraz to nowych wytycznych. I coraz bardziej absurdalnych. (…) Talibowie rozszerzają okrutne prawo szariatu o niepisane paragrafy wymyślane na poczekaniu, ad hoc. Boga w tym nie ma. Pomyślunku też nie. Są kurioza i hipokryzja. Kołtuńska tragifarsa chętnie obrazowana przez reżysera. Zakaz gry w piłkę daje pretekst cudownie surrealistycznej scenie meczu z zawodnikami kopiącymi powietrze. (…) Srogo karzą za słuchanie muzyki, a każdy z nich ma inny dzwonek w komórce. W ogóle muzyka, od zawsze stanowiąca istotną część filmów Sissako, jest tu ostatnim głosem wolności, tym, który najtrudniej złamać. W jeszcze mocniejszym fragmencie filmu lokalna pieśniarka Fatou otrzymuje karę czterdziestu batów za śpiewanie we własnym domu. Piorunująca scena batożenia, kiedy nieugięta „winowajczyni” śpiewa poprzez łzy, przywodzi na myśl analogie ze „Zniewolonym” Steve’a McQueena, gdzie równie bezlitośnie ciemiężeni Afroamerykanie odnajdywali chwile wytchnienia, wiary i nadziei także głównie w pieśniach przekazywanych z pokolenia na pokolenie.
W Ameryce czasów segregacji jedynymi nietykalnymi niewolnikami byli tzw. święci głupcy, i w „Timbuktu” również pod tym względem jest podobnie: obłąkaną Zabou dżihadyści obchodzą szerokim łukiem. Kobieta rzeczywiście ma nie po kolei w głowie czy tylko udaje, by zapewnić sobie względne bezpieczeństwo? To pytanie zostaje otwarte, ale reżyser nie pozostawia złudzeń, kto tu jest prawdziwym szaleńcem.
Piotr Dobry, Timbuktu, „Kino” 2015, nr 06, s. 69
„DWA DNI, JEDNA NOC?”
Reżyseria Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne
Laureatka OSCARA, piękna MARION COTILLARD w najnowszej produkcji braci DARDENNE, wielokrotnych laureatów festiwalu w Cannes – w tym dwa razy ZŁOTEJ PALMY (za „Dziecko” i „Rosettę”), GRAND PRIX („Chłopiec na rowerze”), Nagrody za najlepszy scenariusz („Milczenie Lorny”) i Nagrody Jury Ekumenicznego („Syn”, „Rosetta”). Film został uhonorowany główną nagrodą na Sydney Film Festival 2014. „Dwa dni, jedna noc” jest oficjalnym belgijskim kandydatem do Oscara w kategorii Najlepszy film nieanglojęzyczny. Marion Cotillard otrzymała nominację do nagrody Akademii w kategorii Najlepsza Aktorka Pierwszoplanowa. Miesiąc wcześniej odebrała Europejską Nagrodę Filmową w kategorii Najlepsza Europejska Aktorka Roku.
Sandra staje przed zadaniem z pozoru niemożliwym. Musi przekonać ludzi, z którymi pracuje, aby zrezygnowali ze swoich premii. Jeżeli jej się nie powiedzie – ona sama straci pracę. Wspierana przez męża kobieta wyrusza na spotkania z kolegami i koleżankami z pracy. Ma tylko jeden weekend, by uratować posadę.
Zabrzmi to z pewnością zbyt ostro, ale kolejny film braci Dardenne niczym nie zaskakuje. Poczynając od sposobu, w jaki został opowiedziany. Główna postać imieniem Sandra nie schodzi z ekranu, filmowana głównie w planie amerykańskim, rzadko w zbliżeniach, wpisana w sekwencje potraktowane z naturalistyczną dosłownością, bez tła muzycznego, pozbawione napięcia. To styl belgijskich filmowców, którego asceza dwukrotnie zapewniła im główną nagrodę festiwalu w Cannes. „Dwa dni, jedna noc” na tymże festiwalu przyjęty został podobno piętnastominutową owacją, ale żadnej nagrody nie dostał. (…)
Bohaterkę filmu gra Marion Cotillard, wyróżniona już za tę rolę Europejską Nagrodą Filmową. Sandra dowiaduje się, że ma zostać zwolniona z pracy. Jest pracownicą niewielkiej fabryki. Dyrekcja dochodzi do wniosku, że wystarczy szesnaście osób załogi, muszą się tylko zgodzić pracować nieco dłużej. I oferuje im premię w wysokości tysiąca euro. W tak niewielkiej fabryce nie ma związków zawodowych, układ jest bardziej koleżeński. Premia jest ceną za zgodę na zwolnienie zbędnej pracownicy, czyli Sandry, dłuższy czas już nieobecnej z powodu choroby. Do podjęcia ostatecznej decyzji w formie głosowania pozostaje weekend. Sandra ma dwa dni i jedną noc na przekonanie współpracowników, aby zrezygnowali z premii i uratowali jej miejsce pracy. Spotkania z nimi wypełniają film.
Tysiąc euro to nie jest dla tych ludzi mało. Każdy ma jakieś pilne potrzeby, mniej lub bardziej codzienne ale istotne życiowo. Ukończenie remontu, spłata długów, zakup mebli do nowego mieszkania… Jedni odmawiają, licząc na zrozumienie, przez niektórych przemawia egoizm, niektórzy jednak gotowi są przystać na prośbę Sandry. Ciekawe, że Jean-Pierre i Luc Dardenne nie robią filmu społecznego w stylu Kena Loacha. Kwestie społeczne załatwia zdanie, które w pewnym momencie pada z ekranu: „Są ludzie tak bogaci, że nie wiedzą, co to znaczy żyć za tak niewiele”.
Taka jest rzeczywistość i nikt nie myśli o jej zmianie, nikt się nie buntuje. Małe belgijskie miasteczko Seraing w prowincji Liége, w którym zresztą urodzili się realizatorzy i czasem przywołują je w swoich filmach, jest spokojne i uporządkowane. W fabryce pracuje, w miejscowym zespole, jeden Afrykanin i jeden Arab, ale problem zagrożenia emigracją zarobkową na razie nie istnieje. Oczywiście, utrata pracy zmieni sytuację Sandry i jej rodziny. Bo to jej pieniądze są w rodzinie najważniejsze. Mąż zarabia grosze w jakiejś kuchni, no i mają dziecko. Trzeba będzie opuścić dom (niewielki, ale niezbędny dla utrzymania określonego standardu) i przejść na zasiłek. Dla Sandry jest to jednak sytuacja przede wszystkim psychologiczna.
Niewiele w filmie jest wydarzeń, za to Marion Cotillard buduje postać zmieniającą się wewnętrznie. Początkowo bliska histerii, ulegająca załamaniu, w zakończeniu okazuje się kimś, kto potrafi z optymizmem stawiać czoło przeciwieństwom. No cóż, niewiele tego jak na film. Ale trzeba przyznać, że braciom Dardenne udaje się wydobyć z nikłej jednostkowej historii pewną treść uniwersalną. A więc oglądamy coś więcej niż perypetie belgijskiej robotnicy Sandry. W istocie jest to historia kobiety, która potrafi wydobyć się z sytuacji, w jaką została uwikłana wbrew sobie, wydobyć się z niej przede wszystkim siłą ducha, co daje nadzieję na zwycięstwo niezależnie od warunków życiowych. Nie chodzi więc o Belgię AD 2014, obecną na ekranie tylko jako bezbarwne tło, lecz o kobietę dojrzewającą wewnętrznie w ciągu dwóch dni i jednej nocy. Nocy nawet nie pokazanej w formie jakiejś dramatycznej sceny.
Może szkoda, bo nasuwa się pytanie, czy dla wywodu prowadzonego w filmie nie byłoby to jednak potrzebne. Nagłe urwanie opowiadania wywołuje niedosyt. Nie było czegoś, co by pozwoliło się identyfikować, jeśli już nie pokochać bohaterkę. Być może wyrażam tylko swoje subiektywne odczucie, ale uważam, że w filmach braci Dardenne monotonna, uparta w drobiazgowych szczegółach sprawozdawczość narracji (to chyba najlepsze określenie) zabija możliwość uczestnictwa emocjonalnego. Przez jakiś czas to imponowało, teraz, przy porównaniu z filmami społecznymi Rumunów czy Ceylana, trudno nie dostrzec, że jednak osłabia oddziaływanie całości. Także i tym razem.
Andrzej Kołodyński, Dwa dni, jedna noc, „Kino” 2015, nr 02, s. 72
„IDOL”
Reżyseria Dan Fogelman
Danny Collins był kiedyś piękny i młody. Teraz jest już tylko piękny. I odcina kupony od swej piosenkarskiej kariery. Wciąż żyje szybko, nadużywa ile się da i zadaje się z nieprzyzwoicie młodymi kobietami. Gdy odkryje list napisany do niego 40 lat temu przez samego Johna Lennona, postanowi dać sobie jeszcze jedną szansę. Rzuci scenę, zbyt młodą kochankę i większość innych używek, by zaszyć się w małym hotelu i zacząć pisać nowe piosenki. Choć okaże się to trudniejsze niż myślał, uświadomi mu, że jeszcze nie jest za późno, by zejść na ziemię i spróbować zrealizować młodzieńcze marzenia, poznać kobietę swego życia, a przede wszystkim odszukać nigdy nie widzianego dorosłego syna.
Danny Collins to podstarzały muzyk rockowy, który zarobiwszy pokaźną fortunę odcina kupony od sławy, zdobytej przed laty. Materialne luksusy i młoda partnerka stwarzają pozory szczęśliwej egzystencji, ale depresja twórcza, alkohol i narkotyki sugerują zgoła odmienną prawdę. Jest jasne, że gwiazdorowi potrzeba radykalnej zmiany w życiu, bo w przeciwnym razie może łatwo stoczyć się na dno. I taka zmiana oczywiście następuje.
Pewnego dnia piosenkarz nieoczekiwanie dostaje list napisany do niego przez Johna Lennona ponad czterdzieści lat wcześniej. Nie, to nie pomyłka. Swego czasu, po przeczytaniu wywiadu z młodziutkim wtedy Collinsem, Lennon napisał do niego kilka ciepłych, zachęcających zdań. Przesyłka przeleżała kilka dekad w szufladzie redaktora czasopisma, pod którego adres była wysłana i po latach Collins może się tylko zastanawiać, czy jego życie artystyczne potoczyłoby się inaczej, gdyby dostał list we właściwym czasie.
Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Pod wpływem listu Collins doznaje nagłego oświecenia. Postanawia przerwać trasę koncertową i wyrusza na poszukiwanie dorosłego syna, z którym nigdy w życiu nie miał żadnego kontaktu. Znalezienie go nie stanowi większego problemu, ale nawiązanie normalnych relacji rodzinnych to już zupełnie inna bajka. Ewolucja związku pomiędzy ojcem a synem (ciekawa kreacja Bobby’ego Cannavale) stanowi główną oś dramaturgiczną dalszej części filmu.
Z góry wiadomo, że droga do pełnego odkupienia winy za grzechy z okresu młodości musi być długa i wyboista. Na szczęście Collinsowi dużo łatwiej rozmawia się z żoną i z córką nieprzychylnie nastawionego syna. Co ciekawe, bardzo pomocny okazuje się też grubo wypchany portfel. Zaraz, zaraz, o co chodzi? Przecież jako pewnik przyjmuje się powiedzenie, że pieniądze szczęścia nie dają, a szczęścia nie można kupić.
Zgodnie z tezą o dominującym znaczeniu niewymiernych wartości te najważniejsze – miłość, lojalność, cierpliwość, przebaczenie – mają być niezależne od sytuacji majątkowej. Fabuła filmu sugeruje jednak, że odpowiednie wykorzystanie pokaźnych zasobów finansowych może znacząco pomóc w zabliźnieniu rodzinnych ran z przeszłości, a przynajmniej w przełamaniu pierwszych lodów. Widzowie mają to chyba przyjąć jako pragmatyczną lekcję życia.
Równolegle z próbą naprawy stosunków rodzinnych scenariusz rozwija wątek romantyczny. Gwiazdor bynajmniej nie marnuje czasu, flirtując przy każdej nadarzającej się okazji z menadżerką hotelu, w którym mieszka. Obecność uroczej damy jest mu jakoby potrzebna jako źródło inspiracji twórczej, ale od początku wiadomo, że chodzi o coś więcej. W roli obiektu zainteresowania Collinsa oglądamy Annette Bening, która stara się trzymać dystans wobec namolnego piosenkarza, jednak z upływem czasu częściowo poddaje się jego urokowi. Nie wiem, ile jest prawdziwego Ala Pacino w odgrywanej przez niego postaci, ale wydaje się ona idealnie skrojona pod wiek i umiejętności aktorskie hollywoodzkiej gwiazdy.
Jednym z bardziej udanych momentów filmu jest koncert Collinsa w wielkim amfiteatrze. Pacino z wdziękiem śpiewa największy przebój komercyjny ekranowego bohatera, piosenkę „Hey, Baby Doll”, wprowadzając w stan ekstazy wczesnogeriatryczną widownię. W rzeczywistości cała sekwencja została sfilmowana w trakcie koncertu zespołu Chicago w amfiteatrze w Los Angeles, a publiczność uprzedzono dopiero w ostatniej chwili o gościnnym występie wokalnym aktora. Sekwencja ta jest punktem odniesienia do dużo mniej przekonującej sceny innego, bardziej kameralnego koncertu w dalszej części filmu.
Historia listu wysłanego przez Lennona do młodego muzyka jest częściowo oparta na faktach. Niejaki Steve Tilston rzeczywiście był adresatem listu, który został mu doręczony z wieloletnim opóźnieniem. Jednak cała fabularna otoczka tego zdarzenia została już całkowicie wymyślona na potrzeby scenariusza. Zarówno artystyczne jak i prywatne losy Tilstona potoczyły się zupełnie inaczej niż ekranowego Collinsa.
Zresztą wartość przesłania zawartego w liście również wydaje się dość wątpliwa. Dobre rady lidera zespołu The Beatles, podkreślające walory artystycznego „bycia sobą” brzmią nieco fałszywie w ustach multimilionera, który zdecydował się pójść własną ścieżką twórczą dopiero po zapewnieniu sobie miejsca w panteonie sławy, dzięki komercyjnemu sukcesowi całego zespołu.
W niektórych momentach „Idol” zdaje się podążać szlakiem filmu „Birdman”. Wśród poruszanych tu i ówdzie tematów są kwestie relacji pomiędzy komercją a sztuką, ceny sławy, kompromisów artystycznych przyjmowanych w imię sukcesu zawodowego, młodzieńczego zaprzedania duszy diabłu i pragnienia rehabilitacji w starszym wieku. W sumie są to jednak tylko odległe echa wielopłaszczyznowych rozważań, jakimi raczyło nas dzieło Alejandra Gonzáleza Inárritu. Inaczej niż laureat tegorocznego Oscara, debiut reżyserski Fogelmana jest bardzo konserwatywny zarówno tematycznie jak i stylistycznie.
Zbigniew Banaś, Idol, „Kino” 2015, nr 07, s. 82-83