„DO ZAKOCHANIA JEDEN KROK” 04.06.2018 godz. 19:00
„PARYŻ MOŻE POCZEKAĆ” 11.06.2018 godz. 19:00
„PARYŻ NA BOSAKA” 18.06.2018 godz. 19:00
„NA KARUZELI ŻYCIA” 25.06.2018 godz. 19:00
„DO ZAKOCHANIA JEDEN KROK”
Reżyseria: Richard Loncraine
O FILMIE:
Lady Sandra Abbott, członkini bogatej klasy średniej, przez całe życie dbała o swoją rodzinę i wspierała męża podczas jego kariery policjanta, a następnie komisarza. Była typową kobietą u boku wielkiego mężczyzny. Dziś, kiedy Mike w uznaniu za zasługi otrzymuje tytuł szlachecki i oficjalnie przechodzi na emeryturę, Sandra nie może się doczekać, aż zaczną razem nowy etap życia, który będą mogli poświęcić tylko sobie nawzajem.
Ale ta misternie ukuta wizja przyszłości pryska, kiedy podczas uroczystości wychodzi na jaw, że małżonek od pięciu lat zdradza ją z jej najlepszą przyjaciółką… Czując się oszukana przez wszystkich, Sandra z dnia na dzień porzuca wszystko i przeprowadza się do siostry, której nie widziała od lat. Musi teraz odpowiedzieć sobie na najważniejsze pytanie: czy będzie umiała wymyślić siebie na nowo?
Jak podkreśla jedna z producentek filmu, Charlotte Walls, chociaż bohaterowie Do zakochania jeden krok to ludzie w jesieni życia, potencjał filmu wykracza daleko poza konkretne grupy wiekowe. „To opowieść z fantastycznym przesłaniem skierowanym do wszystkich. Chociaż skupia się na bohaterach w określonym wieku, to tak naprawdę mówi o dawaniu życiu drugiej szansy, a na to nie ma daty ważności”.
„Wreszcie sobie odpoczniemy. Planowałam to przejście na emeryturę od 35 lat”, mówi w jednej z pierwszych scen Lady Sandra (dobra Imelda Staunton), podczas imprezy świętującej otrzymanie tytułu lorda przez jej męża. Sęk tkwi w tym, że dosłownie chwilę później przyłapuje mężczyznę na zdradzie, przez co grunt dosłownie wymyka się jej spod stóp. Kobieta, stając przed dylematem, który później zostanie zwerbalizowany: „lepiej być damą utrzymanką czy niezależną kobietą?”, postanawia przeprowadzić się do dawno niewidzianej starszej siostry (dobra Celia Imrie). I ułożyć swoje życie na nowo.
Oryginalny tytuł filmu – „Finding your feet”, odnosi się bezpośrednio do tego procesu. Procesu odnajdywania gruntu pod nogami i umiejętności stąpania silnym krokiem nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Reżyser niezwykle umiejętnie portretuje rozterki swoich bohaterów. W nieupiększony sposób dotykając problemów starości i przemijania, wielokrotnie pokazuje, że wiek to jedynie stan umysłu. A tym, co może wyciągnąć nas z każdej sytuacji jest niezachwiany hart ducha i umiejętność odnajdywania dobrych stron nawet w najczarniejszym z czasów.
Obraz reklamowany jest jako „najlepsze feel-good movie tego roku” i rzeczywiście sporo w tym racji. Humor filmu Loncraine’a zasadza się bowiem na podejściu bohaterów do problemów dnia codziennego i podchodzeniu do nich z optymizmem i nadzieją. Tym samym film Loncraine’a zdaje się głosić maksymę, wedle której szczęście możemy odnaleźć we własnej głowie, gdy zaczniemy żyć w zgodzie z samymi sobą. Taka afirmacyjna rola samostanowienia o własnym szczęściu sprawia, że podczas seansu wielokrotnie się uśmiechniemy. Siła oddziaływania obrazu jest zresztą tak duża, że na pokazie w którym uczestniczyłem, seans zakończył się gromką burzą oklasków. Jest bowiem coś pokrzepiającego w oglądaniu ludzi po 60-tce, którzy nawet w obliczu prawdziwych życiowych tragedii, nie tracą chęci do życia i szukania nowych doznań.
Film przyciąga także charakterystyką swoich postaci. Wiele humoru wynika tutaj z charakterologicznego kontrastu między dwiema siostrami, które reprezentują diametralnie odmienne podejście do życia. Jedna jest ułożona, pełna zasad, działająca często podle maksymy: „co ludzie pomyślą?”. Druga zaś jest wolnym duchem, robiącym co chce i kiedy chce, a na niechętne spojrzenia innych, mówi po prostu: „chrzanić ich!”.
Także tytułowe „do zakochania jeden krok” rozgrywa się w ciekawy sposób. Bo choć proces wzajemnego przyciągania się dwójki ludzi zdaje się postępować dokładnie w ten sam sposób, co w czasie ich młodości, do głosu dochodzą także rozsądek i pragmatyzm, które nie tyle, co stoją na przeszkodzie wzajemnemu szczęściu, co reformują je do aktualnych potrzeb.
Wszystkie te elementy razem sprawiają, że z seansu „Do zakochania jeden krok” wychodzimy pokrzepieni i chętni do dalszego działania.
Michał Kaczoń – FILM
„PARYŻ MOŻE POCZEKAĆ”
Reżyseria: Eleanor Coppola
O FILMIE:
„Paryż może poczekać” (ang. „Paris can wait”) to piękna, zabawna i wzruszająca opowieść o odkrywaniu życia na nowo. Pełna doskonałego jedzenia i wina, niesamowita podróż, która pozwoli chłonąć magiczne zakątki Francji wszystkimi zmysłami. „Paryż może poczekać” jest debiutem fabularnym Eleanor Coppoli – żony słynnego hollywoodzkiego reżysera Francisa Forda Coppoli.
Życie Anne (Diane Lane) powinno być spełnieniem marzeń. Kobieta jest bowiem żoną bogatego hollywoodzkiego producenta – Michaela (Alec Baldwin) i towarzyszy mu w podróżach po całym świecie. Anne żyje jednak w cieniu zapracowanego i nieobecnego męża, a żar namiętności w ich małżeństwie wypalił się już dawno. Pewnego dnia bliski współpracownik Michaela – beztroski Francuz o imieniu Jacques (Arnaud Viard), proponuje jej podróż samochodem z odbywającego się w Cannes festiwalu filmowego do Paryża. Zaplanowana na siedem godzin podróż, zamienia się w dwudniową przygodę pełną najlepszego jedzenia, doskonałego wina, zapierających dech widoków, nieoczekiwanego humoru oraz… szczypty romansu.
„Zawsze uważałam, że każdy człowiek podąża własną, osobną ścieżką, więc gdy gdzieś swoją dojdziesz, musisz otworzyć się na to, co cię otacza, obserwować i korzystać z tego wszystkiego”.
Eleanor Coppola
W kinie drogi bez zmian: krajobrazy i zabytki zapierają dech w piersiach, bohaterowie zbliżają się do siebie z każdą minutą wspólnej jazdy, a od podróży realnej bardziej liczy się ta wewnętrzna. Eleanor Coppola, która na osiemdziesiąte urodziny sprawiła sobie prezent w postaci fabularnego debiutu reżyserskiego, jest wierna gatunkowi jak nikt w jej filmowej rodzinie.
Główna bohaterka, Amerykanka Anne – żona wziętego, czyli nader zapracowanego i wiecznie nieobecnego hollywoodzkiego producenta – z powodu problemów z uszami nie może lecieć z mężem na plan do Budapesztu. Rozstają się na festiwalu filmowym w Cannes, skąd Anne eskortować ma do Paryża Jacques, rodowity Francuz, bon vivant, który nigdy się nie ożenił, choć może się pochwalić sporym wzięciem u kobiet. Wspólna podróż tych dwojga od początku zapowiada romans, zwłaszcza że Jacques wie, jak skraść serce Anne i skutecznie zaimponować jej znajomością wina, serów i lokalnej kuchni.
A jednak – choć bohaterów ciągnie do siebie coraz bardziej, ich intencje są nie do końca jasne. Nie wiadomo, czy rzeczywiście rodzi się między nimi uczucie, czy jedynie fascynacja. Widz musi to sam osądzić i zdecydować, czy kibicuje zdradzie, czy wytrwaniu w wierności, która wiąże się z wiecznym statystowaniem na dalekim planie.
Coppola nie bawi się w mentorkę, nie udaje, że wie, co należałoby zrobić na miejscu bohaterów. Dzięki temu momentami jej film ma słodko-gorzki posmak „Przed wschodem słońca”, w którym bohaterowie też stawali przed rodzącym się, niepewnym, ale coraz silniejszym uczuciem, choć wiedzieli, że ich wspólny czas jest mocno ograniczony.
U Coppoli nie ma tej naiwności, która charakteryzowała młodziutkich bohaterów Linklatera. W „Paryż może poczekać” ramy czasowe znajomości są jasno określone, bohaterowie wiedzą, że nie mają przed sobą życia, które jeszcze mogą razem ułożyć. A mimo to nie rezygnują z wydłużania podróży i znajdują kolejne powody, żeby zboczyć z trasy.
W efekcie zostajemy zasypani folderowymi ujęciami Francji, która w filmie ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Kolejne miasta Riwiery, Prowansji i Burgundii zasiedlają wyłącznie rodowici Francuzi, imigranci nie przewijają się przez ekran, nie ma napięć ani zagrożeń, jest słońce, radość i dostatek.
Wszyscy oddychają pełną piersią, bo jak można inaczej w kraju, w którym jest najlepsze wino na świecie i mnóstwo nienaruszonych zabytków, a ludzie, niezależnie od tego, czy wykonują zawód kierowcy, czy dyrektora Muzeum Filmu w Lyonie, nie mają najmniejszego problemu, żeby bez zająknięcia mówić w języku angielskim o mleczach, łubinach i innych skomplikowanych tworach natury?
Niestety, roztaczając fantazję na temat Francji i Francuzów – bo tych drugich też wyposażyła w stereotypowe cechy miłujących życie flirciarzy – Coppola zachowuje się jak typowy reżyser z Hollywood, który portretując Los Angeles czy Nowy Jork, skupia kamerę na surferach i klientach żółtych taksówek, a chowa przed obiektywem tabuny bezdomnych.
Podejście reżyserki jest o tyle rozczarowujące, że do tej pory dała się poznać jako wnikliwa dokumentalistka, która w „Hearts of Darkness” nie bała się sportretować własnej rodziny z jej problemami i traumami. Te zresztą pojawiają się i w tym filmie. Raz mają charakter oczyszczający, jak w scenie, gdy Anne mówi o żałobie po stracie syna, czego trudno nie odnieść do tragicznej śmierci pierworodnego syna Eleanor, Gian-Carla, a raz są po prostu żartem, jak w scenie, gdy bohaterka dzieli się z Jacquesem swoją muzyką z iPoda, a jej ulubionym zespołem okazuje się Phoenix, który odpowiada za ścieżkę dźwiękową filmów córki Eleanor, Sofii Coppoli.
Te nawiązania, jak i rozliczne hołdy oddawane kinu – począwszy od zdjęć na autentycznym 68. festiwalu w Cannes po wizytę w domu braci Lumiere – dadzą frajdę kinomanom. (…)
Artur Zaborski, Paryż może poczekać, „Kino” 2017, nr 7, s. 85
„PARYŻ NA BOSAKA”
Reżyseria: Dominique Abel i Fiona Gordon
O FILMIE:
Komedia „Paryż na bosaka” to pełna niecodziennych żartów i slapstickowej choreografii historia znajomości bibliotekarki z miasteczka na dalekiej północy Kanady i dziwnie pociągającego, ekscentrycznego kloszarda z Paryża. Czy ci czarujący dziwacy znajdą miłość w Mieście Świateł? W głównych rolach sami twórcy filmu – belgijsko-kanadyjski tandem: Dominique Abel i Fiona Gordon.
Uporządkowane życie Fiony (Gordon) zakłóca pewnego dnia pełen rozpaczy list od mieszkającej w Paryżu 88-letniej ciotki Marthy (nominowana do Oscara legenda francuskiego kina Emmanuelle Riva, znana z takich filmów, jak „Hiroszima moja miłość” i „Miłość”, w swojej ostatniej roli). Fiona wskakuje w pierwszy samolot do Europy. Na miejscu odkrywa, że Martha zniknęła. W lawinie spektakularnych katastrof poznaje Doma (Abel), uprzejmego, ale denerwującego kloszarda, który nie chce jej zostawić w spokoju. Z czasem przestaje jej to przeszkadzać…
Burleskowy, sfilmowany w fantazyjnym, charakterystycznym dla duetu Abel i Gordon stylu „Paryż na bosaka”, wykorzystuje humor, żeby opowiedzieć o najistotniejszych sprawach, takich jak śmierć, wolność wyboru, samotność i solidarność.
Tym filmem Fiona Gordon i Dominique Abel potwierdzają status jednego z najciekawszych komediowych duetów współczesnego kina. Kanadyjsko-belgijska para pozostaje zanurzona w stylistyce retro, lecz nie oferuje widzom banalnego eskapizmu. Zamiast tego wciela w życie unikatową koncepcję, którą można by ochrzcić mianem „slapsticku społecznie zaangażowanego”.
Najnowsze dzieło Gordon i Abla, najbardziej znanych do tej pory ze zrealizowanej w 2008 roku „Rumby”, początkowo może wyglądać na ukłon w stronę szerokiej publiczności. Reżysersko-aktorski duet po raz pierwszy nawiązał współpracę z gwiazdą europejskiego kina – wsławioną rolą w „Miłości” Hanekego Emmanuelle Rivą. Zgodnie z tytułem, twórcy „Paryża na bosaka” postanowili również osadzić akcję swego filmu we francuskiej stolicy, której urok wciąż ma duży potencjał komercyjny.
Wbrew pozorom, w strategii twórców nie ma jednak nic z pójścia na łatwiznę. Riva – choć stanowi obsadowy strzał w dziesiątkę i demonstruje rzadko ukazywany wcześniej talent komediowy – pojawia się na ekranie zaledwie w kilku scenach.
Przedstawiony na ekranie wizerunek Paryża stanowi natomiast zaprzeczenie pocztówkowych wizji znanych z popkultury. Chęć walki z tego rodzaju stereotypami ujawnia już jedna z pierwszych scen. Grana przez samą Gordon kanadyjska turystka próbuje zrobić do bólu sztampowe zdjęcie wieży Eiffla, ale w trakcie… wpada do Sekwany.
Jak widać na tym przykładzie, domeną reżyserów pozostaje humor sytuacyjny. Choć mogłoby się wydawać, że na tym polu kino powiedziało już wszystko, Abel i Gordon wciąż potrafią zaskoczyć nas pełną wdzięku kreatywnością. Tajemnica sukcesu twórców polega po części na tym, że bardziej niż wygłupy w stylu Flipa i Flapa twórców „Paryża…” interesuje wyrafinowany komizm spod znaku Jacquesa Tatiego.
Z francuskim mistrzem Gordon i Abla łączy choćby nacisk położony na problem zniewolenia człowieka przez technologię. Z przysłowiową złośliwością rzeczy martwych Fiona spotyka się tuż po przylocie do Paryża, gdy trudną do sforsowania przeszkodą okazują się zwyczajne bramki w metrze. Rodzące się wówczas u kobiety poczucie dezorientacji nie opuszcza jej niemal do końca filmu.
Zagubiona w wielkim mieście, dukająca francuskie słowa z akcentem godnym Brada Pitta z „Bękartów wojny”, przybyszka stanowi przykład outsiderki, typowej dla uniwersum Gordon i Abla. Podobny status zyskuje także stający w pewnym momencie na drodze dziewczyny nonszalancki Dom (Dominique Abel), który wiedzie życie paryskiego kloszarda.
Grono to uzupełnia ciotka Fiony – Martha (wspomniana Riva), rezolutna 88-latka, ukrywająca się przed władzami chcącymi za wszelką cenę umieścić ją w domu starców. Twórcy „Paryża…” przekonują, że trzy odmienne rodzaje wykluczenia – ze względu na obcość, status ekonomiczny i wiek – mają ze sobą dużo wspólnego.
Świadomość ta pozwala na stworzenie swoistego sojuszu outsiderów, którzy w pojedynkę nie znaczą nic, lecz w grupie rozpoznają swoją siłę. Gordon i Abel podkreślają przy tym, że proces tworzenia się wspólnoty jest bardzo skomplikowany. Introwertyczna Fiona początkowo źle znosi obecność ekspansywnego Doma.
Z biegiem czasu natura ich relacji ulega jednak przemianie, a film Gordon i Abla okazuje się osobliwą wariacją na temat „screwball comedy”. Wyjątkowość „Paryża…” polega na tym, że – inaczej niż w klasycznych filmach nurtu – bohaterowie nie mogą przerzucać się „bon motami”, gdyż nie znają nawzajem swoich języków. Prowadzą jednak równie błyskotliwe rozmowy za pomocą gestów.
Rodzące się poczucie wspólnoty pomiędzy postaciami skłania je do wzięcia odwetu na nieprzyjaznym otoczeniu. Towarzyszący działaniom protagonistów nastrój radosnej anarchii wzbudza skojarzenia z twórczością braci Marx. Groucho i spółka z pewnością nie powstydziliby się takich gagów jak spontaniczne rozkręcenie imprezy w eleganckiej restauracji czy zakłócenie ceremonii pogrzebowej absurdalnym monologiem o zmarłej.
Te niewinne z pozoru działania w praktyce skrywają w sobie wielką moc. Przekonują bowiem, że rzekomo nienaruszalne reguły rządzące otaczającym światem okazują się łatwe do podważenia, a inna rzeczywistość jest możliwa. Dla takiej uśmiechniętej rewolucji aż chciałoby się wyjść na barykady.
Piotr Czerkawski, Paryż na bosaka, „Kino” 2017, nr 8, s. 73
„NA KARUZELI ŻYCIA”
Reżyseria: Woody Allen
O FILMIE:
Historia czterech postaci, których losy splatają się w słynnym parku rozrywki na Coney Island w latach 50. ubiegłego wieku. Rozchwiana emocjonalnie, była aktorka Ginny (Kate Winslet) pracuje tu jako kelnerka. Jej mąż Humpty (Jim Belushi) jest operatorem karuzeli. Mickey (Justin Timberlake) to przystojny ratownik, który marzy o karierze dramatopisarza. Carolina natomiast jest marnotrawną córką Humpty’ego, która w domu ojca szuka schronienia przed gangsterami.
Poetycko sfilmowany przez Vittorio Storaro „Na karuzeli życia”, to rozgrywająca się w malowniczych plenerach, iskrząca emocjami opowieść o pasji, namiętności i zdradzie.
W nostalgicznych filmach Allena, takich jak „Złote czasy radia” (1987) czy „Śmietanka towarzyska” (2016), przeszłość żyje dwukrotnie – raz jako wiernie odtworzone tło historyczne, a po raz drugi w postaci jawnie przez nowojorczyka wyidealizowanej. Amerykański twórca czerpie garściami ze swoich wspomnień, jednocześnie dokonując ich autorskiej interpretacji. Także najnowszy film mistrza komedii opowiada o pechowcach, zapatrzonych w kinowy ekran i marzących o pięknym świecie pełnym czarujących gwiazd.
Właśnie takie pragnienia wyraża Ginny (Kate Winslet), była aktorka, a obecnie kelnerka w jednej z licznych restauracji na Coney Island. Zdradziła poprzedniego partnera i teraz mieszka z synem u boku podstarzałego mechanika i byłego alkoholika Humpty’ego (Jim Belushi). Nawiązuje jednak romans z młodszym od siebie ratownikiem i aspirującym pisarzem Mickeyem (Justin Timberlake).
Na plażę przybywa również uciekająca ze szponów byłego męża-mafiosa marnotrawna córka Humpty’ego, młodziutka Caroline (Juno Temple). To właśnie w niej zakocha się od pierwszego wejrzenia Mickey. Niemym świadkiem tych uczuciowych meandrów pozostaje tytułowa (wedle tytułu oryginalnego) karuzela cudów, którą mieliśmy okazję podziwiać w dziecięcych wizjach Alvy’ego Singera, bohatera bodaj najbardziej uwielbianego przez fanów dzieła Allena, „Annie Hall” (1977).
W najnowszym filmie powraca (charakterystyczna dla twórczości Woody’ego) figura narratora-przewodnika, który prowadzi nas przez ekranowy świat wdzięcznym krokiem. Jest nim grany przez Timberlake’a Mickey. Tym razem jednak nie odnajdziemy w głosie mężczyzny nostalgii.
Pogodny z początku film o przyjemności płynącej ze snucia opowieści z biegiem czasu znacząco zmienia tonację. Prostoduszny romantyczny demiurg traci kontrolę nad własnym dziełem, które usamodzielnia się i niejako mści się na swoim twórcy. To ciekawe, że w ostatnich dwóch dekadach zwiększyła się w filmach Allena ilość przemocy (fizycznej i symbolicznej) oraz zbrodni pozbawionych sprawiedliwości.
Co równie symptomatyczne, amerykański klasyk nie potrafi już wydać na świat bezpretensjonalnej komedii obyczajowej. Wszystko, czego w ostatnim czasie dotyka się Allen, przemienia się w opowieść o straconym czasie i straconej nadziei, o kapryśnej naturze przeznaczenia.
Scenariusz „Na karuzeli życia” przywołuje na myśl zaginioną pod piaskami Connie Island sztukę autorstwa Tennessee Williamsa. Już w „Blue Jasmine” (2013) Allen za sprawą odegranej przez Cate Blanchett postaci tytułowej nawiązywał wyraźnie do Blanche DuBois, bohaterki „Tramwaju zwanego pożądaniem” (1951).
Ginny w interpretacji Kate Winslet również odsyła nas do tej postaci, ale nie tylko do niej. W sekwencji wieńczącej „Na karuzeli życia” bohaterka przeistacza się w upadłą, chimeryczną diwę pokroju Normy Desmond z „Bulwaru Zachodzącego Słońca” (1950) Billy’ego Wildera. W kobietę, która odrzuciła niewinność i godność, ale wciąż próbuje zachować twarz.
To nie przypadek, że Ginny konfrontuje się w tej scenie z postacią pisarza, któremu oddała na próżno swoje serce. Ponadczasowy kobiecy żywioł dominuje na zalanej światłem scenie – przeklęta grecka bogini dokonała zemsty, zamykając okrutnie końcowy rozdział ich wspólnej opowieści. Pozostała wyłącznie pustka.
Być może to ostatni występ Ginny, która nad ranem wróci do kelnerowania wrzeszczącym dzieciom i ich przepitym ojcom. Karuzela zatoczyła pełne koło, wszystko wraca do przerażającej swoją bezużytecznością normy.
Filmowa tragifarsa Allena przeobraża się w jedno z najdojrzalszych i najbardziej gorzkich dzieł w dorobku twórcy, który ponoć zajął się sztuką, żeby ludzi rozśmieszać. Niegdyś reżyser „Manhattanu” wyznał, że świat jest jedną wielką restauracją. Choć czasy i wielkość porcji się zmieniają, niezmiennie towarzyszy nam uczucie egzystencjalnej zgagi.
Diana Dąbrowska, Na karuzeli życia, „Kino” 2017, nr 12, s. 75