„SZALONY ŚWIAT LOUISA WAINA” – seans DKF Powiększenie
O FILMIE
Ekscentryczny rysownik Louis Wain (Benedict Cumberbatch) z trudem wiąże koniec z końcem, żyjąc pod jednym dachem z matką i pięcioma siostrami. Sytuację rodzinną ratuje dopiero zatrudnienie guwernantki Emily (Claire Foy). Piękna kobieta z miejsca kradnie serce artysty, stając się jego muzą, kochanką i w końcu żoną. Niestety widmo obyczajowego skandalu zmusza świeżo upieczonych małżonków do opuszczenia stolicy. Z dala od wielkiego miasta spada na nich kolejny cios – choroba Emily. Szukając ukojenia, Louis zanurza się w sztuce, tworząc dla ukochanej serię niezwykłych obrazów, których bohaterami są koty. Kiedy część jego prac zostaje opublikowana w prasie, w Anglii wybucha prawdziwe kocie szaleństwo, a Wain – z dnia na dzień – trafia na usta całego kraju. Czy wobec sławy i popularności, na które nie był gotowy, zdoła poradzić sobie z presją, ciemną stroną geniuszu i tym, co przyniesie mu los?
Przekrój przez dorosłe życie rysownika, niewydarzonego wynalazcy, niespełnionego boksera oraz autora nieudanej opery, Louisa Waina, słynnego ze swojej miłości do kotów, którym lubił nadawać ludzkie cechy.
Z tytułem takim jak „Szalony świat Louisa Waina”, zabawnym plakatem, Benedictem Cumberbatchem w roli głównej i opisem na Filmwebie kategoryzującym go jako film biograficzny, ukośnik, komedię romantyczną, można by się spodziewać, że idzie się zobaczyć lekki i przyjemny film o facecie od kotów. Przez pierwsze pół godziny nawet tak to wygląda – zabawna narracja, żarty sytuacyjne, atmosfera niezręcznego romansu mieszają się ze sobą, dając widzowi obraz tyleż uroczy, co szczerze komiczny. Później natomiast dzieje się tragedia. I kolejna. I następna. I tak do końca filmu. Łzy po prostu same leją się z oczu. Trzeba uważać żeby się nie odwodnić.
Dla niezaznajomionych z tematem (a jeśli tak jest, to polecam nie czytać o przedmiocie filmu zbyt wiele i iść możliwie na ślepo, czekają nas wtedy znacznie mocniejsze doznania), Louis Wain (Cumberbatch) urodził się w połowie dziewiętnastego wieku jako pierwszy z szóstki dzieci angielskiego kupca – jedyny chłopak. Poznajemy go, gdy jest już dorosłym mężczyzną, utrzymującym samodzielnie swoją mamę i młodsze siostry. Ojciec zmarł, mama jest chora, domem zajmuje się najstarsza z sióstr. Louis nie ma jednak głowy do tego typu spraw. Sprzedaje do gazety swoje obrazki, żeby mieć na dom i jedzenie, ale nie sprawia mu to radości. Zamiast tego woli boksować – choć jest w tym beznadziejny. Chciałby pisać teatr – ale nie potrafi, bo wszystko chciałby robić po swojemu. Nie ma też smykałki do interesów. Jego sytuacja życiowa zmienia się diametralnie w momencie, w którym do jego domu zatrudniona zostaje guwernantka, Elizabeth Richardson (Claire Foy). Choć Louis z początku nie chce nawet o niej słyszeć, szybko okazuje się, że w jego klatce piersiowej i lędźwiach zaczynają dziać się rzeczy, które do tej pory były mu całkiem obce. I to mniej więcej w tym momencie zaczyna się droga, która zrobi z niego „Człowieka-kota”, osobę która w pojedynkę odmieniła sposób, w jaki ludzie patrzą na koty.
Scenarzyści filmu, Simon Stephenson oraz Will Sharpe, który jest równocześnie reżyserem całego projektu, nie skupiają się jakoś mocno na procesie twórczym Waina. Jest on oczywiście w pobieżny sposób przedstawiony w filmie, lecz nigdy nie staje się głównym jego tematem. Widz sam musi sobie dopowiadać pewne rzeczy, łączyć kropki. „Szalony świat Louisa Waina” jest przede wszystkim filmem o miłości – do drugiej osoby, do rodziny, samego siebie, zwierząt, sztuki. Kiedy go poznajemy, Louis jest jej kompletnie pozbawiony, lecz z biegiem czasu staje się dla niego czymś tak istotnym i niezastąpionym, że dosłownie niszczy go każda kolejna strata bliskiej osoby – a tych w filmie jest sporo. I tak samo straty te dotykają widza. Gdybym oceniał film Sharpe’a wyłącznie pod kątem tego jak rezonował ze mną na gruncie emocjonalnym, to byłaby to zapewne szybka i pełna dycha. Ale film to coś więcej niż tylko uczucia.
Kino to również obrazy, dźwięki, gra aktorska i ta niewidzialna nić, która łączy je w piękną całość – teoretycznie. Co do strony wizualnej, absolutnie nie ma się tu do czego przyczepić. Kamera prowadzona przez Erika Willsona w pierwszym akcie filmu długimi ujęciami łapie zabawne interakcje postaci, ich przywary i z wolna ewoluującą, wzajemną fascynację Louisa i Emily. Później zwalnia, kiedy i ich życie staje się spokojniejsze i pełne koloru. Niektóre ujęcia wyglądają dosłownie jak obrazy, z kolorami mieniącymi się, zmieniającymi na naszych oczach. Później natomiast świat staje się bardziej szary i pozbawiony tej magii. Muzyka na zmianę jest pełna radosnego plumkania, bogata w instrumenty dęte oraz bardziej nostalgicznych, dojmujących melodii smyczkowych. Być może w trochę oczywisty sposób gra na strunach serc widowni, ale trzeba przyznać kompozytorowi, Arthurowi Sharpe’owi, że robi to bardzo skutecznie.
Sercem filmu jest serce głównego bohatera, a to należy do panny Richardson. Tak więc film nie miałby najmniejszych szans na sukces, gdyby gwiazdy w rolach głównych nie wytworzyły między sobą tej tak zwanej chemii, którą sam Louis zapewne określiłby mianem „elektryczności”. Na szczęście elektrony między Cumberbatchem, a Foy przeskakują z taką intensywnością, że nie zdziwiłbym się, gdyby przynajmniej na czas kręcenia filmu naprawdę się w sobie zakochali. Reszcie obsady również nie bardzo można cokolwiek zarzucić. Siostry Louisa są odpowiednio urocze i dziwaczne, gdy są młode i irytujące, gdy jako stare panny chcą tylko pieniędzy od swojego brata. Właściciel gazety, do której rysuje główny bohater, sir William Ingram (Toby Jones) balansuje po delikatnej granicy bycia jednocześnie szefem i przyjacielem Louisa, a całą historię spina narracja z offu prowadzona przez Olivię Coleman. Jedynym do czego mogę się przyczepić jest to, że tak mocno dominujący pierwszą część filmu komizm znika w pewnym momencie bezpowrotnie, więc zasadniczo dostajemy całkiem wyraźnie oddzielone od siebie komedię i dramat, co może razić część widowni.
„Szalony świat Louisa Waina” nie jest filmem idealnym, lecz jako biografia nieprzeciętnego umysłu sprawdza się znakomicie. Scenarzyści bardzo mądrze postanowili wpleść w swoją opowieść humor, zamiast ledwie kronikować (choć pod koniec trochę tak to wygląda) kolejne wydarzenia z życia Waina, dzięki czemu całość ogląda się jak zwykły film fabularny, zapewne dlatego, że część wydarzeń najpewniej wymyślili sobie sami. Niektórych scen mogłoby zapewne w filmie w ogóle nie być, bo nie służą niczemu konkretnemu, a jakiś odsetek widzów będzie kręcił nosem na fakt, że film o artyście skupia się bardziej na jego życiu miłosnym, niż sztuce, lecz doskonała gra aktorska, podkreślające charakter scen muzyka i wizualia w bardzo wyraźny sposób komunikują, że taki właśnie ten film miał być. Jeśli dasz się porwać emocjonalnej podróży, w którą zabrać chce cię Sharpe, to możesz dodać do oceny końcowej nawet jeszcze jedno oczko. Jeśli natomiast liczyłeś na film o sztuce, to raczej z jedno zabierz.
Piotrek Kamiński