„CO PRZYNIESIE JUTRO” – film w ramach DKF Powiększenie
REALIZACJA
Reżyser – William Nicholson
Scenariusz – William Nicholson
Zdjęcia – Anna Valdez-Hanks
Muzyka – Alex Heffes
Montaż – Pia Di Ciaula
Scenografia – Simon Rogers
OBSADA
Annette Bening – Grace
Bill Nighy – Edward
Josh O’Connor – Jamie
Aiysha Hart – Jess
Ryan McKen – Dev
Sally Rogers – Angela
O FILMIE:
Grace i Edward mieszkają pod jednym dachem już przeszło od 30 lat. Małżeństwo zdaje sobie sprawę z tego, że łącząca ich niegdyś pasja już dawno wygasła a namiętność po cichu odeszła na drugi plan, by skryć się w cieniu codziennych problemów. Kierując się dobrem rodziny i za priorytet stawiając szczęście jedynego syna, to właśnie na nim skupiają całą swą uwagę. Tak mijają bohaterom kolejne lata życia. Nadchodzi w końcu moment, w którym Edward zatrzymuje się, by uważnie mu się przyjrzeć i dojść do wniosku, że chce od niego więcej. Swoją żonę docenia, lecz już nie kocha. Życie uważa za udane, ale nie przynoszące spełnienia. Jedynym wyjściem jest rozwód i całkowita zmiana dotychczasowego bytu. Jednak lęk budzi w nim myśl o osądzeniu i niezrozumieniu, jakie może go czekać ze strony własnego dziecka.
To nie jest kolejny film o tym, że życie zaczyna się po rozstaniu, a przed nami tylko najlepsze chwile i że wystarczy zapisać się na kurs tańca, żeby wszystko wróciło do normy. To szczery, intymny, poruszający i pełen emocji portret kobiety, która próbuje ułożyć swoje życie na nowo, po tym jak rozsypało się na tysiące kawałków, gdy jej mąż odszedł do innej kobiety. „Co przyniesie jutro” to kino wielkich emocji, intensywna, a jednocześnie niezwykle intymna opowieść, w której znajdziemy bezsilność i zagubienie, tak często towarzyszące miłosnym kryzysom, ale także chwile śmiechu, wzruszenia i radości, które tak nieoczekiwanie odkrywamy w momentach życiowych przełomów.
Co przyniesie jutro to nie jest kolejny film, który z nieznośną lekkością bytu, prostacko pokrzepiająco opowiada o błyskawicznej prostej w przekonanie, że koniec czegoś, jest początkiem nowego – ekscytującego i uwalniającego. Rozstanie dwojga bliskich sobie ludzi, którzy bez spektakularnego wydarzenia oddalali się od siebie na raty – to nie jest uderzenie meteorytu, to pęknięcia zebrane oparte na wielu niuansach codzienności. Gubienie uczucia między kubkami resztek wystudzonej herbaty. Milczenie może oznaczać porozumienie do pozazdroszczenia, ale też to, że nie chce się i nie ma nic już sobie do powiedzenia. To kino, które nie zabiega o widza prostymi ruchami, a szczerym pokazywaniem odruchów ludzkiego serca. Tragedia trojga aktorów. Piękna historia miłosna po napisach końcowych. To też utwór o sile wspomnienia i odróżnieniu miłości od przyzwyczajenia oraz, kiedy Twoje chce się żyć, sprawia, że drugiej osobie się odechciewa.
Edward i Grace są małżeństwem z długoletnim stażem. Bardzo szybko widzimy rozkład sił w ich związku i ról. Grace jest emocjonalna, często znudzona, chce nieustannie czegoś od Edwarda. Pragnie jego obecności, nie tylko fizycznej. On natomiast nie jest obrażony, zagniewany, tylko wycofany, jak gdyby… zmęczony niezrozumieniem. Obydwoje tęsknią za swoim synem, który próbuje tworzyć i kreować własną przyszłość i relacje. Któregoś dnia wpada w odwiedziny do rodziców. To będzie podróż do nowej rzeczywistości, w której wszyscy poddadzą pod wątpliwość emocje i uczucia z przeszłości. Cała trójka będzie rozbrojona, nieprzygotowana na następny dzień, a ich syn zostanie przez chwilę w amoku przeżyć rodziców, egoistycznie wyzwany do obrania jednej ze stron. Jego świat też został rozerwany, bo wspominanie dzieciństwa może już wyglądać zupełnie inaczej, tak silne zwątpienie wprowadza niemiłość rodziców.
Co przyniesie jutro to film, który nie wstydzi się żadnej emocji – w tym przyzwoleniu na bezradność, bezsilność jest jego niecodzienna i wyjątkowa uroda. Wyjściem do historii, jest odejście Edwarda do innej kobiety. Grace zaniedbuje się fizycznie, odchodzi od swoich codziennych rytuałów pisania, wyprawia się w ciche spacery patrząc w przepaść. Tutaj dostajemy bezpośrednią relację z końca świata, dla bohaterki tym gorszą, że ją przeżyła. Nie idzie dumnym krokiem z klasą, a czołga się udowadniając, że pewnym sytuacjom ekstremalnym nie towarzyszy godność, a mózg nieważne, jak prężny w tej sytuacji również wyciąga białą flagę. Nie dowierza, żebra o uczucie, błaga, składa się z anomalii nastrojów, gdyż na pewne sytuacje nie da się przygotować. Rzeczywistość nas zweryfikuje.
Piekielnie trudna, ale pełna półtonów wiwisekcja relacji. Świetnie napisana, bo widz nie kibicuje tendencyjnie, by się zeszli, nie wierzy, że są dla siebie już źródłem szczęścia, ale by potrafili i chcieli dalej jego szukać. To też historia zaktualizowania swojego życia bez mężczyzny „mojego życia”, która nie jest opowiedziana na skróty – szalony wieczór z przyjaciółkami, czy założenie aplikacji randkowej nie będzie miało tutaj miejsca. To nie jest kibicowanie fast foodowi emocjonalnemu, a powolnym próbowaniu, wdychaniu zapachów i przegryzaniu różnych kęsów potrawy. To ekstrakt nie tylko z cierpienia, ale i z przejścia przez różne jego poziomy, kształty, formy z niepewnością jego zakończenia. Dzięki temu mamy do czynienia z kapitalnie dojrzałym filmem, który udowadnia, że znać życie, nie znaczy mieć jakieś kody na odporność przed smutkiem oraz na szybszą regenerację.
Mamy dwie perspektywy i dzięki nienapastliwej narracji, gdzie emocje się przeżywa, a nie jednoznacznie tłumaczy i nazywa, orzeczenie o winie nie jest widzowi potrzebne. Edwardowi brakowało wcześniej zrozumienia ze strony dominującej i o wiele bardziej ekstrawertycznej Grace. Mężczyzna nie uważa że popełnił błąd teraz, tylko o wiele wcześniej – wierząc, że stanie się człowiekiem, którego jego żona pragnęła. Spędził wiele czasu, by zaspokoić ją, a nie siebie, stawał się przezroczysty, przytłoczony i zabrnął w małżeństwo, z którego nie czerpał radości i stracił tożsamość. Nie mówi o tym jako zgorzkniały mężczyzna, dezaktualizujący szczerość uśmiechów sprzed lat. Jest w defensywie, przygarbiony i zmęczony – gdyż refleksyjnie zauważa iż jego jedyną winą i dlatego jest traktowany jako „ten gnój” jest to, że to on zdecydował. Mimo myśli o separacji na głos Grace, czy wcześniejszym już niezrozumieniu, o którym wspominają obydwoje, to on skończył z tym marazmem i byciem pomiędzy. Dlatego też Co przyniesie jutro zyskuje dodatkowy wymiar intrygującej rozprawy o utracie dominacji i zwątpienia w swoją podmiotowość, siłę samostanowienia – to nie żywiołowa Grace zakończyła ten związek i wyszła ze strefy komfortu, a Edward. Na tym poziomie również nasza bohaterka czuje się poobijana – nie ma tym nic złego ani nieczułego. Podczas tego wszystkiego pada mało zdań, czujemy ciężar każdego słowa i niespokojność każdej myśli. Nie ma uczuć gwarantowanych. Żadnych wzniosłych mądrości, instrukcji obsługi dla rozstających się, a po prostu przyglądanie się i przyznanie do tego, że nikt w takiej sytuacji nie potrafi panować nad wszystkim. To praca nad żywym organizmie.
Ekstrakt z cierpienia bez naddatków filmowych ani razu nie popada w jednoznaczność. Co przyniesie jutro gorzko, ale mimo wszystko z podmuchem nadziei i hiper realistycznie rozprawia o jednej tragedii i dwóch jej stronach – ktoś stracił wiarę w uczucie, ktoś zyskał i ma chęć jeszcze jego szukania. Przecież „cierpienie w pewny momencie się nudzi”. Nie ma co udawać, że ktokolwiek jest pewien tego, co przyniesie jutro.