BO WE MNIE JEST SEKS – Przegląd Kina Polskiego
Nagrody Indywidualne – Najlepsza pierwszoplanowa rola kobieca – Maria Dębska
REALIZACJA | OBSADA |
Reżyser – Katarzyna KlimkiewiczScenariusz – Katarzyna KlimkiewiczPatrycja MnichZdjęcia – Weronika BilskaMuzyka – Radosław ŁukaMontaż – Ireneusz GrzybScenografia – Wojciech Żogała | Maria Dębska – Kalina JędrusikLeszek Lichota – Stanisław DygatKrzysztof Zalewski-Brejdygant – Piosenkarz LucekBartłomiej Kotschedoff – Ryszard MolskiKatarzyna Obidzińska – Xymena ZaniewskaBorys Szyc – Kazimierz KutzPaweł Tomaszewski – Tadeusz Konwicki |
O FILMIE
Warszawa, lata 60. Przed ekranami czarno-białych odbiorników zasiadają miliony Polaków. I nagle ktoś przykuwa ich wzrok. To Kalina Jędrusik (Maria Dębska) – zjawiskowa aktorka i piosenkarka, która wnosi koloryt do bezbarwnej rzeczywistości. Kusi wdziękiem i seksapilem. Elektryzuje panów i oburza panie. Oto pierwsza seksbomba PRL i polska Marilyn Monroe.
Kalina nie chce się wpisywać w ówczesny model kobiety. Żyje na własnych zasadach, co nie zawsze podoba się pruderyjnemu społeczeństwu i niektórym wpływowym osobom u władzy. Liczne skandale, życie w miłosnym trójkącie z mężem Stanisławem Dygatem (Leszek Lichota) i Luckiem (Krzysztof Zalewski), kontrowersyjne wypowiedzi i epatujące seksapilem stroje sprawiają, że Kalina zyskuje także miano naczelnej skandalistki PRL. A przecież największy skandal z jej udziałem dopiero się zacznie…
„Bo we mnie jest seks” to ważny fragment z życia Kaliny Jędrusik, o której śmiało można powiedzieć, że jest największą ikoną polskiej popkultury. To historia blasków, cieni, wzlotów i upadków jej zawrotnej kariery. Wydarzeniom z życia Jędrusik towarzyszy atmosfera szalonej zabawy środowiska ówczesnej śmietanki towarzyskiej.
Na ekranie zobaczymy także inne barwne postaci polskiej kultury: Kazimierza Kutza (Borys Szyc), Tadeusza Konwickiego (Paweł Tomaszewski) czy twórców Kabaretu Starszych Panów – Jeremiego Przyborę (Rafał Rutkowski) i Jerzego Wasowskiego (Dariusz Basiński).
Na rodzimym, popkulturowym firmamencie Kalina Jędrusik nie mieni się wprawdzie takim blaskiem jak papież czy Orły Górskiego, ale w bezchmurną noc i tak da się ją dostrzec. Rzucając kamieniem, traficie w jej domorosłego biografa, a nostalgia wygładziła krawędzie wspomnień do tego stopnia, że równie dobrze mogłyby dotyczyć Królowej Bony. Nic dziwnego, skoro przez niemal dwie dekady Jędrusik była figurą skrojoną na społeczne zamówienie – grzesznicą i świętą splecionymi w wiecznym klinczu. W poświęconym jej filmie Katarzyny Klimkiewicz zza parawanu narodowych fantazji wyłania się jednak kobieta. Ups.
Na esencjonalne w każdej filmowej biografii pytanie: jaka była Zuzanna Iksińska?, Klimkiewicz odpowiada przekornie: była taka, jak sobie życzyliśmy; była tą, którą usypaliśmy sobie z marzeń o „polskiej Marylin Monroe” oraz peerelowskim wampie. Ale była też kimś, kto wysunął dłoń z szufladki i rozpruł uszyte na miarę kostiumy. Zamiast opowiadać jej losy od kołyski aż po grób, reżyserka skupia się na momencie największej chwały i zarazem chwili niezawinionego upadku. Nie bez przyczyny Jędrusik poznajemy w zenicie popularności Kabaretu Starszych Panów. Gdy po odrzuceniu awansów szefa artystka staje się personą non grata w publicznej telewizji, świadomość moralnej racji nie zwalnia jej z konieczności wyciągnięcia wniosków. Te zaś są ponure – nawet obyczajowa transgresja może być polem nieustannej, patriarchalnej kontroli. A bohaterkę do parteru sprowadzają tu wszyscy, od męża Stanisława Dygata (Leszek Lichota) przez kochanka Lucka (Krzysztof Zalewski) po wspomnianego dyrektora telewizji, Molskiego (Bartłomiej Kotschedoff).
Klimkiewicz ma na koncie dwa filmy, w których podobny rodzaj opresji staje się katalizatorem emancypacji. W „Hanoi-Warszawie” spotyka to młodą Wietnamkę uzależnioną ekonomicznie i emocjonalnie od narzeczonego. W „Zaślepionej” – pełną niezwerbalizowanych resentymentów oraz uprzedzeń inżynierkę lotnictwa uwikłaną w romans z Algierczykiem. Kalinę Jędrusik, która tańczy i śpiewa w swingującej rzeczywistości lat 60., na pozór niewiele łączy z tymi kobietami. Całość ogląda się momentami jak superbohaterskie origin story, powtarza się w filmie ujęcie Jędrusik zmierzającej dziarskim krokiem w stronę kamery, a jej przemiana rozpisana jest na coraz jaskrawsze akty rebelii. Ale przecież i ta rzeczywistość ma swój mroczny rewers – zamiast z „Niewinnymi czarodziejami” kojarzy się wtedy z płótnami Edwarda Hoppera. On też lubił marazm przy kuchennym stole i ludzi przypominających owady w bursztynie.
Chociaż sporo intrygujących konceptów zostaje tu na papierze (surrealistyczne zderzenie bohaterki ze spersonifikowaną, katolicką moralnością to inscenizacyjny strzał w kolano), a niektóre wątki rozłażą się w szwach (postać Jędrusik rezonuje tak mocno z obecnym klimatem polityczno-społecznym, że dyrektor Molski staje się chodzącą tautologią), film Klimkiewicz pozostaje fascynującym zapisem snu o epoce. Autorka nie boi się uczynić z Dygata wyliniałego abnegata w papciach, ma odwagę zamienić Tadeusza Konwickiego w figurę stricte komediową, zaś z kręcącego się wokół nich Kazimierza Kutza (Borys Szyc w kuriozalnym tupeciku) czyni adepta polskiego zakonu Jedi – to przecież on nakręci wkrótce wybitny „Upał” i unieśmiertelni komitywę Starszych Panów z Jędrusik. Konkluzja, iż bohaterka była „produktem” tej epoki, nie jest może odkrywcza. Podoba mi się jednak ten szczególny rodzaj popkulturowej wrażliwości, w której cytat z „Salta” to po prostu mrugnięcie okiem, a nie wielki dialog z romantycznym paradygmatem, z kolei „Tadzieniek” może być jednocześnie autorem „Małej apokalipsy” i przypominać bohatera „Zemsty frajerów”. Polskiemu kinu przydałoby się więcej takiego luzu.
Obsadzenie w głównej roli Marii Dębskiej – aktorki, która potrafi zamienić tekst pisany osikowym kołkiem w żywą, dramaturgiczną materię (vide „Piłsudski„) albo wybić się z chóru na efektowną solówkę („Zabawa, zabawa„) – nie było wielkim ryzykiem (choć będę się upierał, że jeśli ktoś dostaje z tego powodu piany na ustach, świadczy to nieźle o polskiej kulturze fanowskiej). Jako Jędrusik jest doskonała. Pułapkę mimikry omija szerokim łukiem, ekspresję, intonację oraz język ciała swojej bohaterki ubogaca współczesną wrażliwością, zaś partie wokalne, w zaskakująco bliskich oryginałom aranżacjach, wyśpiewuje bez fałszywej nuty. Nie traci z pola widzenia żadnej Kaliny – ani tej, która wdzięczy się do górników w trakcie barbórki, ani tej, która z papierosem w ustach i dzieckiem na kolanach robi prasówkę, ani tej, która depcze osiedlową babokrację, wyklinając sąsiadki od najgorszych. O siłaczce na przyspieszonym kursie samoobrony nie wspominając.
„Bo we mnie jest seks” nie jest oczywiście kinem formatu „Upału„. Obydwa filmy łączy jednak ten sam rodzaj bezpretensjonalnej lekkości. I to samo autorskie przeświadczenie, iż artystycznym azylem Kaliny Jędrusik była tragikomedia. Kutz wyznał po latach, że zawsze powątpiewał w jej seksapil – dostrzegał w nim wystudiowaną, sceniczną pozę oraz maskę, pod którą krył się ktoś znacznie ciekawszy. Klimkiewicz bez ceregieli dodaje, że był to ktoś, kogo nigdy nie chcieliśmy poznać.