„24 GODZINY” – seans DKF Powiększenie – PKE
REALIZACJA | OBSADA |
Reżyser – Juan Diego BottoScenariusz – Juan Diego Botto, Olga RodríguezZdjęcia – Arnau Valls ColomerMuzyka – Eduardo CruzMontaż – Mapa PastorScenografia – María Clara NotariKostiumy – Wanda MoralesDźwięk – David Gillain, Tamara Arévalo, Roland Voglaire | Penélope Cruz – AzucenaLuis Tosar – RafaChristian Checa – RaúlAixa Villagrán – HelenaAme Aneiros – DiegoAdelfa Calvo – TeodoraFont García – NiemiecJuan Diego Botto – Manuel |
O FILMIE:
Splecione ze sobą losy trzech postaci opowiedziane w ciągu 24 godzin mogących na zawsze zmienić ich życie. Przejmująca opowieść o tym, jak kryzys ekonomiczny wpływa na relacje międzyludzkie oraz o sile przyjaźni i solidarności, które mogą przeprowadzić ludzi przez najtrudniejsze momenty życia.
Według danych, w Hiszpanii dochodzi do około stu eksmisji dziennie. Współczesny rynek nie pozwala ludziom zarabiać godnych pieniędzy, a sumy pobranych niegdyś kredytów tylko zwiększają się o kolejne zera. Dlatego nic dziwnego, że akcja „24 godzin”, najnowszego filmu Juana Diego Botto z Penélope Cruz w roli głównej, rozgrywa się w ciągu jednej doby. Im bardziej niebotyczne liczby, tym większa niewrażliwość ludzi na czyjeś nieszczęście, ale jednostkowe cierpienie to zupełnie inna sprawa…
Państwo nie pomaga, ludzie patrzą na siebie wilkiem, a kryzys ekonomiczny pogłębia się z dnia na dzień. To przecież wystarczający powód, aby oddać głos osobom żyjącym w ciągłym stresie. W końcu trudno sobie wyobrazić sytuację, w której każda noc może być tą ostatnią, a widmo eksmisji czyha tuż za rogiem. „24 godziny” bez znieczulenia ukazują tę abstrakcyjną (dla lwiej części czytelników), ale zgodną z hiszpańską rzeczywistością sytuację. To przede wszystkim zatrważający scenariusz, który współczesne dantejskie sceny postanawia umiejscowić w miejskiej dżungli. Trzy – niby odległe od siebie historie – łączą się ze sobą, przeplatając motyw eksmisji i pojawiające się na ekranie postaci. Niby to tylko doba, ale już sam Spike Lee – w znakomitym filmie „25. godzina” z 2002 roku – zdążył udowodnić, że w ciągu jednego dnia można zmieścić naprawdę wiele.
Rafael, główny bohater „24 godzin” (wzbudzający skrajne emocje Luis Tosar) to prawnik, który walczy o godność eksmitowanych. Sam zdaje sobie sprawę, ze ich trudne położenie nie do końca jest winą zadłużenia: choćby jedna z postaci wspomina, że nie może znaleźć zatrudnienia tylko dlatego, że pochodzi z Argentyny. Nasz prawnik bierze sobie na ambit, aby zbawić cały świat, tym samym spychając na drugi plan własną rodzinę, żonę Helenę i pasierba Raúla. Przez następną dobę, wraz z Rafaelem i innymi postaciami, będziemy świadkami horrendalnych warunków, w jakich przyszło żyć tym wszystkim pokrzywdzonym ludziom. Czy Rafael jest gotów poświęcić własne szczęście dla dobra innych?
W swoim filmie Juan Diego Botto nie zapomina, w jaki sposób kryzys ekonomiczny może wpłynąć na płynność relacji międzyludzkich. „Znów ostrzem twardej mowy ćwiartuję bezmyślnie, w afekcie Twą wrażliwość, boleśnie”, śpiewa Katarzyna Nosowska w piosence „Boję się o nas” zespołu Hey i trudno nie odnieść wrażenia, jak bardzo te słowa korespondują ze scenami z filmu. „Dom to rodzina, rodzina to dom”, zdaje się przypominać nam reżyser, bo kiedy tylko przychodzi list o planowanej eksmisji, ognisko domowe zaczyna się samoistnie przygaszać. Puszczają hamulce, wracają skrywane pretensje, a słowa i zdania tną jak draśnięcia żyletką. Te scysje są zupełnie niepotrzebne – zamiast się jednoczyć, ludzie oddalają się od siebie. Wynikiem wiadomości o przyszłej eksmisji jest porozumienie między rozpaczą a frustracją: w większości scen filmu zdroworozsądkowe myślenie bohaterów przegrywa z ich emocjami.
Prędko zaciera się tutaj granica między dokumentalną obserwacją a fabularną konfabulacją, bowiem ten aktorski ansambl mógłby równie dobrze być zagrany przez ludzi wziętych z ulicy. Brud i udręka intensyfikują niemoc, więc przykładowo Penélope Cruz nie przypomina samej siebie, ona wręcz staje się zdesperowaną Azuceną. Tym sposobem stajemy się świadkami bólu i bezradności, ergo współodczuwamy strach, który towarzyszy bohaterom od samego początku. I choć współuczestniczymy w ich stresogennym świecie, to i tak nie należymy do niego – inaczej nasz „wolny czas” (pojęcie nieosiągalne dla ludzi borykających się z widmem eksmisji) spędzalibyśmy nie w kinie, a właśnie na ulicach, wśród protestujących, w grupach ludzi, którzy wspierają się wzajemnie: w Hiszpanii im więcej osób przed budynkiem mieszkania, tym mniejsza szansa na eksmisję.
To portret (nie)mieszkańców, którzy prawdopodobnie żyją gdzieś naprawdę, ale mało kto w ogóle jest skory im pomóc (research autorów wpłynął na finalną wersję scenariusza). Fabuła bazuje na wielowątkowej optyce klasy niższej i nie ma tu miejsca na żadne półprawdy. „24 godziny” wrzucają widza na głęboką wodę i serwują realizm w krystalicznie czystej postaci. Choć wydarzenia w „filmowy” sposób scalają się ze sobą, to nie ma tu choćby jednego momentu, w którym usłyszelibyśmy nutę fałszu na społecznym poziomie całego filmu
Botto chciałby pomóc wykreowanym przez siebie postaciom, ale pozostaje całkowicie bezradny – eksmisja to siła, której nie powstrzyma nawet najbardziej szczodre serce, czy zbiorowa empatia organizacji „Plataforma de Afectados por la Hipoteca”, pomagającej tym zadłużonym, których dopadły sidła nieludzkiego systemu (jej działania są także zaprezentowane w samym filmie, więc niejako mamy tu do czynienia z hołdem dla całej instytucji). Pozostaje mu obserwować rozwój wydarzeń i liczyć na to, że nadejdzie przełom, choć przecież zdaje(my) sobie sprawę, że nie zmieni się zupełnie nic.
Podczas seansu liczymy na filmową deus ex machinę, ale ona nie nadchodzi, bo życie to nie bajka, a napis „happy end” nie pojawi się tuż przed napisami końcowymi. Podskórny cynizm, będący wynikiem obcowania ze współczesnym złem, podpowiada nam, że z roku na rok będzie znacznie gorzej. Ale takie filmy jak „24 godziny” są potrzebne: uświadamianie to wszakże preludium większej zmiany.
Jan Tracz – INTERIA.PL