dkf

Repertuar Dyskusyjnego Klubu Filmowego „Powiększenie” na wrzesień.

„SZTUKA KOCHANIA” 04.09.2017godz. 19.00
„WŚCIEKŁOŚĆ” 11.09.2017 godz. 19.00
„POWIDOKI” 18.09.2017 godz. 19.00
„POKOT” 25.09.2017 godz. 19.00


„SZTUKA KOCHANIA”

22 08 2017 sztuka

Reżyseria Maria Sadowska

„Sztuka kochania” to film opowiadający historię Michaliny Wisłockiej – kobiety, lekarki, seksuolożki, która dokonała niemożliwego, szeroko otwierając drzwi polskich sypialni. Rozprawiając się z konserwatywnymi stereotypami i wszechobecną ignorancją, Wisłocka zrewolucjonizowała życie seksualne całego kraju. Wszystko za pomocą jednej książki. Lata 40., powojenna Polska, Michalina kończy właśnie studia medyczne i rozpoczyna swoją przygodę z medycyną. W tym samym czasie jej życie osobiste przybiera zupełnie niespodziewany kierunek. Lata 50. Stalinowska Polska. Michalina Wisłocka, lekarka ginekolog zdobywa coraz większe doświadczenie w pracy z pacjentami. W okresie letnim Michalina wyjeżdża do Lubniewic, gdzie w ośrodku wczasowym sprawuje pieczę nad kuracjuszami. Tam właśnie poznaje Jurka, z którym przeżywa miłosne uniesienia, które zmienią jej życie. Lata 70., Polska Rzeczpospolita Ludowa. Michalina Wisłocka jest już uznaną lekarką, do której gabinetu ustawiają się kolejki pacjentek. Na jej życiowej drodze pojawia się Tereska, młoda redaktorka, która namawia Michalinę do wydania książki. Rozpoczyna się długa walka z Komitetem Centralnym.
Wydana w 1976 roku „Sztuka kochania” Michaliny Wisłockiej to książka, którą w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych można było znaleźć w większości domowych biblioteczek w Polsce. Pierwszy nakład wynosił sto tysięcy egzemplarzy, ale partia poleciła umieścić w stopce liczbę dziesięciokrotnie niższą, żeby nikt nie pomyślał, że władze Polski Ludowej przykładają dużą wagę do „takiego” tematu.
Książka rozeszła się błyskawicznie, a w sprzedaży pojawiły się nielegalnie wydrukowane kopie, które można było dostać na bazarach. W czasie, kiedy w kinach zaczynały triumfować filmy moralnego niepokoju, społeczeństwo zaczytywało się erotycznym poradnikiem, który stawiał czoło zgoła odmiennym problemom. O pierwszej damie polskiej seksuologii, doktor Michalinie Wisłockiej, opowiada w swoim drugim pełnometrażowym filmie Maria Sadowska.
Czy reżyserce „Dnia kobiet” udało się pokazać mniej znaną stronę PRL-u? Zanim „Sztuka kochania” trafiła pod strzechy, autorka musiała przeprowadzić prawdziwą batalię z władzą. Motywem wiodącym w filmie Sadowskiej jest walka Wisłockiej (Magdalena Boczarska) o wydanie książki, ale reżyserka pokazuje w retrospekcjach również przeszłość kobiety, która dużą część swojego życia poświęciła różnym formom edukacji seksualnej.
Podczas wieloletniej pracy jako lekarka ginekolożka autorka „Sztuki kochania” miała okazję doskonale poznać problemy i dolegliwości Polek, zarówno żon towarzyszy z KC, jak i dziewczyn z dalekiej prowincji. Wisłocka w filmie Sadowskiej uczy pacjentki masturbacji, rozdaje prezerwatywy i radzi, jak urozmaicić życie łóżkowe.
Świetnie zagrana przez Boczarską lekarka jest pełna werwy i bezpośrednia, nie traktuje seksu jako tabu, lecz mówi prosto z mostu, a jej rady okazują się celne i skuteczne. Rezultatem praktycznego podejścia są nie tylko długie kolejki do gabinetu nowoczesnej pani doktor, lecz także opór części społeczeństwa. Podróżując z misją edukacyjną po małych miejscowościach, Wisłocka musi liczyć się z faktem, że jej wystąpienia mogą zostać gwałtownie przerwane lub zagłuszone, na przykład pieśnią „Pan jest pasterzem moim”, zaintonowaną przez lokalnego księdza.
W lekkiej, niemal komediowej konwencji Sadowska pokazuje Polskę Ludową jako kraj kolosalnej obłudy, w którym towarzysze spółkują po kątach z podwładnymi w KC, ale rumienią się słysząc słowo „wagina”. Kiedy Wisłocka, chcąc obalić seksualne mity, decyduje się na wydanie „Sztuki kochania”, napotyka na mur niechęci. Kobieta próbuje przekonać zarówno funkcjonariuszy partyjnych, jak i przedstawicieli duchowieństwa, lecz od pierwszych słyszy, że nie chcą zadzierać z Kościołem, a od drugich, że wolą nie narażać się władzy.
Pruderia cechuje w równym stopniu księży, co urzędników z Wydziału Kultury. „Wsadziliście kobiety na traktory i myślicie, że to wystarczy?” – pyta Wisłocka, odnosząc się do socjalistycznej koncepcji równouprawnienia. Wydanie erotycznego poradnika będzie nie lada wydarzeniem i pierwszym krokiem ku przełamaniu wszechogarniającej obłudy.
Sadowska zajmuje się jednak nie tylko edukacyjno-seksualną batalią, ale i życiem osobistym Wisłockiej, które nie było prostą ilustracją głoszonych przez seksuolożkę porad. Choć film rozgrywa się między innymi w czasie wojny, w okresie stalinizmu i w 1956 roku, biografia Wisłockiej nie jest biografią historyczną, ale uczuciowo-seksualną. Rok 1939 pojawia się na ekranie wyłącznie dlatego, że Wisłocka poznała wówczas swojego przyszłego męża, Stacha (Piotr Adamczyk).
Związek okaże się niekonwencjonalny, bo w latach czterdziestych z małżonkami zamieszka najlepsza przyjaciółka Michaliny, Wanda (Justyna Wasilewska), która będzie sypiać z mężczyzną, a nawet urodzi mu dziecko. Odważna obyczajowo trójkątna relacja mogłaby być dowodem na seksualne wyzwolenie Wisłockiej, gdyby nie fakt, że kobieta niewiele myśli jeszcze wówczas o cielesnych uciechach i unika zbliżeń z mężem, chętnie oddając pole namiętnej koleżance.
Wisłocka pozna rozkosz dopiero później, dzięki Jurkowi (Eryk Lubos), byłemu marynarzowi, który zaliczył w życiu niejeden port, a z dalekowschodnich wojaży wyniósł naukę, że kochanie może być sztuką. Opowieść o odkrywaniu seksualności jest jednak przeniknięta nutą melancholii: upojne chwile są krótkie, a szukająca cielesno-duchowej relacji bohaterka nie zaznaje wiele szczęścia w życiu prywatnym.
Choć Wisłocka nie jest w filmie Sadowskiej papierową bojowniczką o wolność i swobodę, ale postacią wielowymiarową, to jednak twórcy nie wydobywają wszystkich sprzeczności, w jakie mogła być uwikłana słynna polska seksuolożka. Bohaterka „Sztuki kochania” w pewnym momencie zaczyna nosić ubrania w kwiaty i charakterystyczne chusty, co nadaje jej nieco hippisowski wygląd.
Mogłaby pani być ikoną rewolucji seksualnej – mówi jedna z kobiet. To ja jestem rewolucją seksualną! – odpowiada dumnie Wisłocka. Ale czy rzeczywiście można tu mówić o rewolucji? Mimo że bohaterka filmu Sadowskiej prowadzi niekonwencjonalne – przynajmniej jak na owe czasy – życie seksualne, to jednak wyraźnie tęskni za tą jedyną, prawdziwą miłością i daleko jej do swobody obyczajowej dzieci-kwiatów.
Paradoksalnie, podszyty konserwatyzmem jest również przekaz, płynący z kultowego poradnika. Niewątpliwym osiągnięciem Wisłockiej było przełamanie tabu mówienia o seksie i przyznanie kobietom prawa do rozkoszy – jak pokazuje Sadowska, boje z cenzurą dotyczyły przede wszystkim rozdziału poświęconego orgazmowi. W jakim stopniu „Sztuka kochania” zachęcała jednak kobiety do emancypacji?
Bojąc się zarzutów o niemoralność, cenzura poleciła umieścić na okładce książki rysunek pary młodej. Ten kuriozalny pomysł został oczywiście Wisłockiej narzucony, ale ilustrację można uznać za symptomatyczną, bo poradnik wydaje się dziś bardzo konserwatywny pod względem genderowym. „To jest po to, żeby mąż i żona nie dawali sobie po ryjach „- tłumaczy mniej więcej w ten sposób społeczną użyteczność książki przebojowy wydawca (Borys Szyc).
Czy przyznając kobiecie prawo do rozkoszy, książka Wisłockiej nie umacniała jednocześnie związków opartych na męskiej dominacji? Takie pytanie mogłoby paść w filmie, opowiadającym w końcu o pewnej formie emancypacji, ale reżyserka nie rozwija tego wątku.
Sadowska nie analizuje rozmaitych sprzeczności „rewolucji seksualnej” w wydaniu polskim i nie obala wszystkich mitów związanych z seksem. Niezwykle interesujący temat w dalszym ciągu czeka na rozwinięcia, uzupełnienia i polemiki. Ale intencją twórców nie było przecież snucie złożonego dyskursu o seksualności.
Zręczna narracyjnie, dobrze zagrana i miejscami zabawna „Sztuka kochania” to udane kino środka, które ma szansę na powodzenie u szerokiej publiczności. Swoją drogą, nawet i taka, podstawowa lekcja seksuologii nie zaszkodzi w momencie, kiedy zasadność edukacji seksualnej wciąż jest kwestionowana.
Robert Birkholc, Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej, „Kino” 2017, nr 1, s. 78-79


„WŚCIEKŁOŚĆ”

22 08 2017 wscieklosc

Reżyseria Michał Węgrzyn

„Wściekłość” to opowieść o najtrudniejszym momencie w życiu. Historia bohatera pokazuje ten moment, którego zwykle najbardziej się obawiamy. To ta chwila, gdy jesteśmy bardzo blisko sukcesu, a życie rodzinne się wali i trzeba wybrać. „Wściekłość” to historia młodego mężczyzny, który najpiękniejsze lata swojego życia oddaje karierze w telewizji. Rzeczywistość, w której żyje, odbiega od jego dawnych wyobrażeń. Reportaże, które wychodzą spod jego ręki są dalekie od jego ideałów, walki o wolność słowa, prawdy i tolerancji, czy rzetelności dziennikarskiej. Życie wśród polityków i biznesu konfrontuje go z zakłamaniem, którym sam przesiąka. Zastrzeżone rejony zła stają się jego codziennością. Silna erotyczna relacja z trenerką personalną przeplata się z poczuciem winy wobec żony i małych dzieci.
Trzydziestokilkuletni mężczyzna, dziennikarz telewizyjny. W domu żona – sfrustrowana, zaniedbywana, dusząca się w czterech ścianach z dwójką małych dzieci. Adam wychodzi jak zawsze na siłownię. Nie przyniesie zakupów, bo po ćwiczeniach zrobi sobie jogging. W samochodzie czeka kochanka. Atrakcyjna.
Żona przez przypadek, przez niewyłączoną komórkę, usłyszy ich rozmowę. „Ona wciąż nie wie, czy tylko udaje?” – pyta kobiecy głos. Teraz już żona wie na pewno. Dłużej nie może się okłamywać.
Ale to tylko wstęp, bo po szybkim seksie z kochanką i kilku ćwiczeniach na atlasie, mężczyzna rzeczywiście wybiegnie na wieczorną, opustoszałą obwodnicę Warszawy.
Ma przed sobą 15 kilometrów, 70 minut. Tyle mu zwykle zabiera pokonanie tej trasy. Kamera będzie go obserwować, a przede wszystkim podsłuchiwać. W tym czasie wszystko w jego życiu się zachwieje, będzie musiał zmienić swoją hierarchę wartości.
„Wściekłość” to film o facecie, który biegnąc, odbiera telefony. Tego wieczoru dowiaduje się, że jutro ma poprowadzić główne wydanie wiadomości, bo stary prezenter został zwolniony z pracy. Przyjaźnili się, ale co z tego? Liczy się kariera.
Adam z wydawcami uzgadnia więc dobór informacji. W Sejmie głosują poprawkę do ustawy o związkach partnerskich. Trzeba czymś to „przykryć”. Walentynkami? Materiałem z Kurdystanu? Kompromis, manipulacja i układ są wpisane w jego nową funkcję i on się na to godzi.
Ale jest też rodzina. Władcza, autorytarna matka, która „dała mu wszystko”. Dzisiaj mówi: „Masz świetną pracę w telewizji, jesteś zdrowy, przystojny, masz żonę, śliczne dzieci. Znasz pięć języków, grasz na pianinie, jeździsz konno. A nie potrafisz sobie życia ułożyć?”. Ale sama nie umie okazać czułości własnym wnukom. Relacje z nią zaważyły na życiu Adama. Kochanka – pewna siebie, bezwzględna nie daje mu chwili wytchnienia. I wreszcie żona, która przeżywa załamanie nerwowe.
„Wściekłość” oparta jest na tym samym pomyśle co znakomity „Locke” z Tomem Hardym. Zresztą Wegrzynowie tej inspiracji nie ukrywają. Tylko że bohater Stevena Knighta jechał samochodem do rodzącej kochanki i musiał pokonać drogę między Londynem i Birmingham. Grany przez Jakuba Świderskiego Adam biegnie po obwodnicy, ale dlaczego nie próbuje zatrzymać jakiegoś samochodu, nie przyspiesza przyjazdu taksówki? Dlaczego matka, nawet już zaniepokojona, nie jedzie do jego mieszkania, by sprawdzić, czy nie doszło tam do tragedii? Dlaczego mężczyzna w czasie jednego biegu zostaje napadnięty aż dwa razy?
To poważne niedociągnięcia scenariusza. Ale rozmowy telefoniczne są świetne. Małgorzata Zajączkowska (matka) udowadnia, jak wiele można zagrać samym głosem. Kochanka ma wyrazisty charakter. Wymiany zdań z prezesem i kolegami z pracy tworzą opowieść o braku etyku dziennikarskiej.
A siłą napędową filmu jest dramat rozgrywający się w domu bohatera. Czasem kamera pokazuje bezmiar autostrady, ale głównie jest zbliżenie twarzy biegacza. To wystarcza, widz wciąga się w opowieść o życiu w kłamstwie i o tym, co naprawdę ważne.
„Wściekłość” to trzeci – po „Wybrańcu” i „Historii kobiety” – film braci Węgrzyn zrealizowany za minimalne pieniądze, bez wsparcia PISF. Michał Węgrzyn studiował na wydziale operatorskim w Łodzi, Wojciech skończył wydział operatorski w Czechach. Przy produkcji pracowały ich żony, które zajęły się kostiumami i charakteryzacją, ale też dwaj bracia, siostry.
Na ekranie wystąpiły dzieci Wojciecha, a z ich rodzinnego Nowego Sącza pochodzi odtwórczyni roli Edyty – Paulina Chapko. Zdjęcia powstały w cztery dni. Dziś „Wściekłość” ma nagrody na festiwalach w Lizbonie i Kalkucie i jako pierwszy film Węgrzynów wchodzi do kin.
Tę niezależną drogę przetarli przed nimi inni amatorzy, ale też profesjonaliści, którzy nie mogli doczekać się na dotacje. Wiele z ich filmów nie dostało się do kin, ale były też obrazy ważne, które odniosły sukces, m.in. „Hardkor Disco” Krzysztofa Skoniecznego i „Prosta historia o miłości” Arkadiusza Jakubika.
Jak potoczy się kariera braci Węgrzynów? Roberto Rodriguez też zaczynał od filmu wyprodukowanego rodzinnie za 7 tys. dolarów. A oni zapowiadają już dużą produkcję międzynarodową. Warto ich nazwisko zapamiętać.
Barbara Hollender „Rzeczpospolita” 17.03.2017 r.

 

„POWIDOKI”

22 08 2017 powidoki

Reżyseria Andrzej Wajda

Jeden z najwybitniejszych twórców w historii kina, zdobywca wielu nagród filmowych, w tym Oscara za całokształt twórczości – Andrzej Wajda, przedstawia historię człowieka niezłomnego, Władysława Strzemińskiego pioniera polskiej awangardy, ze znakomitą rolą Bogusława Lindy.Głównym bohaterem jest wielki artysta, wierny własnej wizji sztuki, który nie poddał się obowiązującemu systemowi i w konsekwencji doświadczył dramatycznych skutków swoich wyborów. „Powidoki” to intymny zapis ostatniego okresu życia obdarzonego charyzmą wybitnego malarza. Opowieść o tym, jak komunistyczna władza zniszczyła niepokornego człowieka.Wajda w sposób niezwykle subtelny, a zarazem uniwersalny kreśli, tworzonymi z malarskim kunsztem obrazami,  świat, w którym piękno i sztuka są prześladowane.
Od dawna, od lat chciałem sięgnąć po temat artysty – malarza, rzucając w 1949 roku Krakowską Akademię Sztuk Pięknych dla Łódzkiej Szkoły Filmowej. Niejako brałem na siebie takie zobowiązanie.
Mam nadzieję, że postać Władysława Strzemińskiego pozwoli mi przenieść na ekran los jednego z najbardziej świadomych artystów w Polsce i jego konflikt z władzami PRLu.
Ta świadomość drogi, jaką kroczy sztuka naszych czasów, i którą zanotował Strzemiński w swojej książce „Teoria widzenia”, pewność, że nie ma innej drogi, gdyż i malarstwo tematyczne, i postimpresjonizm powiedziały już wszystko, do czego były powołane, dały mu siłę przeciwstawić się władzy.
Będzie to portret człowieka niezłomnego, pewnego drogi, po której kroczy przez całe życie, oddany sztuce nie dla wszystkich. Niezastąpionego Pedagoga, Twórcy drugiego w Europie i na świecie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Łodzi w 1934 roku.
Dla Filmu wybieram z życia Strzemińskiego czarne lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku: 1949 – 1952, kiedy sowietyzacja Polski przybrała najostrzejszą formę, a socrealizm stał się obowiązującą formą wypowiedzi w sztuce.
Wiem, że takich filmów Polska kinematografia nie realizuje, ale tym bardziej obraz lat pięćdziesiątych, które ulegają różnym politycznym implikacjom w moim środowisku naocznego świadka, może okazać się bardzo interesujący dla widowni kinowej.
Dlatego posłużę się słowami Goethego:
„Wer der Dichter vill verstehen
Mus in dichters lande gehenn”
(Kto poetę chce zrozumieć, musi udać się do jego kraju)

Podczas seansu „Powidoków” brzmiały mi w uszach słowa anarchisty Gryziaka, bohatera „Gorączki” Agnieszki Holland: „Ale ja nie chcę do niczego dojść, ja jestem wolny człowiek”. Oczywiście, wszystko za sprawą obdarzającego Gryziaka swoim szelmowskim uśmiechem Bogusława Lindy, który zagrał również Władysława Strzemińskiego w filmie Andrzeja Wajdy. Działa tu bowiem zasada powidoku.
Linda jest nie tylko aktorem wcielającym się w postać Strzemińskiego – razem z nim na ekranie uobecnia się cała artystyczna biografia aktora: wspaniałe, acz przez lata zamrożone na półkach role w „Przypadku”, „Matce Królów”, „Kobiecie samotnej” czy wspomnianej wyżej „Gorączce”; później gwałtowny komercyjny skręt przypieczętowany rolą w „Psach”, rozmaite kompromisy a wreszcie rodzaj kinowego niebytu, na jaki sam siebie poniekąd skazał.
Opowieść o Lindzie – kontynuatorze heroicznej linii w polskim kinie, spadkobiercy Cybulskiego i Olbrychskiego – która tu się podskórnie toczy, jest wariantem opowieści o „wymacywaniu” sobie artystycznej wolności; o jej kosztach i jej znaczeniu w PRL-u i w tak zwanych „nowych czasach”, już po transformacji ustrojowej. Oglądając „Powidoki” nie sposób nie odnieść wrażenia, że Wajda przegląda się w cudzych biografiach, przymierza do nich własną, rozważając swoje wybory, może je kwestionując, a z pewnością stawiając pytania o ich słuszność, o to kim jest ten Gryziakowy „wolny człowiek”?
Czy to Strzemiński, który doświadczył degradacji, utracił absolutnie wszystko, zrzekł się rodzicielskiej odpowiedzialności za córkę, ale zachował artystyczną bezkompromisowość („Po jakiej stronie pan stoi?” – pyta go PRL-owski urzędnik. „Po swojej” – odpowiada Strzemiński)? Czy wolnym człowiekiem był Andrzej Panufnik, którego muzyka rozbrzmiewa w filmie, a którego władze uznały – kiedy wyjechawszy do Londynu w 1954 roku poprosił tam o azyl – za zdrajcę? Wybór tego właśnie kompozytora na towarzysza opowieści o związkach polityki i sztuki wydaje się znamienny.
A przecież w losie Strzemińskiego mamy też powidok losu Andrzeja Wróblewskiego, którego twórczość jest w kinie Wajdy intensywnie obecna. To dzieła Wróblewskiego, na których widnieją połamane, pokawałkowane ciała, zainspirowały sposób, w jaki w „Popiele i diamencie” (1958) umiera na wysypisku śmieci Maciek Chełmicki. Na wystawę dzieł Wróblewskiego idzie we „Wszystkim na sprzedaż” (1968) grany przez Andrzeja Łapickiego reżyser. Jego żona (Beata Tyszkiewicz) zostaje wtedy w aucie, ma dość okropieństw. „Straszne, kiedy po człowieku zostają takie strzępy, tylko okruchy” – mówi.
W „Powidokach” zakochana w malarzu studentka przynosi mu białe margerytki. Gdy wyrzucony z uczelni, pozbawiony finansowej pomocy, wymazany z historii sztuki awangardzista wie, że nie ma już żadnej nadziei na odmianę losu, macza białe główki w błękitnej farbie, żeby zanieść je na grób byłej żony, wielkiej artystki, Katarzyny Kobro. Błękit to kolor jej oczu – ale też kolor śmierci na obrazach Wróblewskiego. Nic więc dziwnego, że ostatnia scena „Powidoków”, rozegrana na sklepowej wystawie, pośród manekinów, sprawia wrażenie ożywionych na ekranie „Rozstrzelań”.
Ostatni film Andrzeja Wajdy jest w ogóle bardzo malarski, a przy tym paradoksalny: wywołując bowiem ducha awangardy, zamyka go w scenach i obrazach kojarzących się raczej z socrealizmem (szczególnie że i na poziomie dialogów mamy do czynienia z nadmiernym dydaktyzmem). A może na tym polega Wajdowski plastyczny i filmowy geniusz? Czyż bowiem opresja, w jakiej znalazł się Strzemiński, nie staje się tym potworniejsza, gdy widzimy, jak zaciska się wokół niego i zamyka go w swoim wnętrzu rzeczywistość rodem z obrazów Kobzdeja czy Krajewskich? Oto wolny człowiek kuśtykający przez zniewolony, spętany świat, niemal fizycznie przez niego złamany. Nie pasujący do umasowionej sztuki, wyobraźni i świadomości.
„To, co się teraz dzieje, to tylko wiatr historii „– mówi jednak uczniom Strzemiński, nim zostanie przezeń zdmuchnięty. Andrzej Wajda mógłby potwierdzić te słowa, wszak przeżył niejedną dziejową wichurę. Przetrwał, bo wybrał ścieżkę kompromisów, negocjacji, potyczek i gier z władzą. Każdym filmem wyrąbywał sobie przestrzeń wolności – artystycznej, politycznej, osobistej.
Wajda świadczył przede wszystkim kinem, Strzemiński świadczył losem i postawą, obracając schyłek własnego życia w jedno ze swoich najważniejszych dzieł.
Małgorzata Sadowska, Powidoki, „Kino” 2017, nr 1, s. 68

 

„POKOT”

22 08 2017 pokot

Reżyseria Agnieszka Holland

Janina Duszejko, to emerytowana inżynierka, miłośniczka astrologii i wegetarianka. Kiedyś budowała mosty na Bliskim Wschodzie, dziś mieszka samotnie w Sudetach. Pewnej zimowej nocy odnajduje ciało swojego sąsiada, kłusownika. Okoliczności śmierci mężczyzny są niezwykle tajemnicze, gdyż jedyne ślady, które znajdowały się wokół jego domu, to odciski racic saren. Duszejko, widząc niemoc policji, rozpoczyna własne, niekonwencjonalne śledztwo…
Po kilku latach przymiarek możemy wreszcie obejrzeć adaptację powieści Olgi Tokarczuk w reżyserii Agnieszki Holland. Połączenie tych dwóch, zdawałoby się odmiennych osobowości artystycznych jest już samo w sobie dużym wydarzeniem. Kinowa wersja kryminału „Prowadź swój pług przez kości umarłych” to pierwszy od czasu „Kobiety samotnej” z 1981 pełnometrażowy film Holland dziejący się we współczesnej Polsce. Adaptacja tej, jak przyznaje reżyserka, kapryśnej prozy to też jeden z najciekawszych – choć niespecjalnie udanych – eksperymentów w polskim kinie fabularnym ostatnich lat.
Holland, znana z częstego wyrażania poglądów w mediach, zrobiła film jednoznacznie – zważywszy na to, co dzieje się teraz w naszym kraju – polityczny, wbijający się klinem w polską dyskusję o ochronie przyrody, zmianach klimatycznych i roli Kościoła katolickiego w promowaniu bezkrytycznie antropocentrycznej postawy. „Pokot”, podążając za literackim pierwowzorem, opowiada o kolejnej kobiecie samotnej – starzejącej się inżynierce, bezgranicznie kochającej wszystkie żywe stworzenia i dziarsko walczącej o ich prawa.
Janina Duszejko (Agnieszka Mandat) to trochę chodzący stereotyp wojowniczo nastawionego działacza Greenpeace’u: pasjonuje się astrologią, mieszka w samotni gdzieś w Kotlinie Kłodzkiej i na każdym kroku wykłóca się z policją i myśliwymi, przebąkując przy tym o trwającym wciąż „holokauście zwierząt”. Woli towarzystwo braci mniejszych, w tym swoich psów, których zniknięcie okaże się w filmie kluczowe. Co stało się z czworonogami Duszejko i dlaczego, jeden po drugim, giną w niejasnych okolicznościach lokalni baronowie, którzy dorobili się na wyzysku zwierząt?
Eksperymentalność „Pokotu” zawiera się w niecodziennej mieszance zbrodniczej intrygi z otwarcie proekologiczną tezą; w połączeniu sielskiego realizmu z posępnym thrillerem, komizmu z okrucieństwem, numerologii z antyklerykalizmem oraz pytań etycznych z amoralną fabułą. Koncept i siła oddziaływania filmu opiera się też na sprawnym użyciu narratora niewiarygodnego, który niby to opowiada nam pewną historię, ale tak naprawdę wypiera i przeinacza podstawowe fakty.
Choć chciałoby się nowy film Holland przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza, to jednak trudno na czas seansu zawiesić własną niewiarę i sceptycyzm. Duszejko zbyt często deklamuje płaczliwe monologi, które są nieskuteczne, irytują bowiem melodramatyzmem wpisanym w prozwierzęcą misję bohaterki. Cały świat przedstawiony zdradza zresztą nazbyt powieściowe pochodzenie: klocki, które pasują do siebie w literackiej opowieści, na ekranie układają się w coś nieprawdopodobnego lub dziwacznego.
Inna sprawa, że widzom przyzwyczajonym do ekonomii stylu Holland jej ostatnie filmy mogą sprawiać nie lada kłopot. Gdzieś w gąszczu międzynarodowych projektów reżyserka zagubiła to, co zawsze było jej największą siłą: połączenie formalnej i dramaturgicznej precyzji z opartym na empatii, starannym budowaniem postaci. Najlepszym przykładem tej umiejętności okazała się bezbłędna adaptacja Henry’ego Jamesa, czyli nakręcony w USA „Plac Waszyngtona” z 1997 roku. Od kiedy Holland na dobre zajęła się serialami, wymagającymi przecież niemałej dyscypliny, jej filmy kinowe stawały się z kolei coraz bardziej rozchełstane i narracyjnie przeładowane.
Uderza to też w „Pokocie”, w którym groteska, choć częściowo wpisana w samą opowieść, objawia się w karykaturalnym rysunku postaci (Borys Szyc jako okrutny łowca zwierzęcych skalpów) i dezorientującej pracy kamery. Choć liczne ujęcia przyrody i epicki oddech, który nadała filmowi operatorka Jolanta Dylewska, wypadają często wspaniale, to z całości przebija chaos. „Pokot” wygląda tak, jakby ktoś inscenizował go od niechcenia i nie do końca panował nad kompozycją.
Może wynika to m.in. z tego, że „nieadaptowalna” proza Tokarczuk oparła się próbom zamienienia jej w rustykalną wersję kryminału a’ la Agatha Christie? Wspomnianą polityczność „Pokotu” najlepiej widać w krytykowanym przez Holland sojuszu strzelby i ołtarza (vide ksiądz legitymizujący łupieżczą działalność myśliwych) oraz w obrazie kościelnej szopki z truchłami upolowanych zwierząt – zainspirowanym autentycznym polskim przypadkiem. Mówiąc w wywiadzie o szkodliwym „ograniczaniu empatii”, Holland stawia znak równości między obojętnością na los nie-ludzkich istot a nietolerancją i dyskryminacją kolejnych grup społecznych w skręcającej na prawo Polsce.
Idea głosząca, że o naszym człowieczeństwie świadczy nasz stosunek do zwierząt, z pewnością nie jest nowa. Nigdy jednak w polskim kinie nie zyskała tak mocnej artykulacji. Na deklaratywności filmu ucierpiał jednak nerw kryminalny, a astrolożka Duszejko – dobroduszna, niezrównoważona i, koniec końców, groźna wariatka – to nie najlepszy rzecznik ekologicznego przebudzenia. „Pokot” zawodzi więc i jako kino gatunkowe, i jako posthumanistyczny manifest. Zostajemy z historią o mordujących się nawzajem zwierzętach, które często okazują się całkiem zwyczajnymi ludźmi.
Sebastian Smoliński, Pokot, „Kino” 2017, nr 2, s. 72

Poprzedni artykułTEATR BEZ SŁÓW – warsztaty
Następny artykułRusza kolejna edycja budżetu obywatelskiego