dkf

„MOJE CÓRKI KROWY” 05.09.2016 godz. 19.00
„NA GRANICY” 12.09.2016 godz. 19.00
„CZERWONY PAJĄK” 19.09.2016 godz. 19.00
„ZJEDNOCZONE STANY MIŁOŚCI” 26.09.2016 godz. 19.00

 

„MOJE CÓRKI KROWY”

24 08 2016 corki

Reżyseria Kinga Dębska

„Moje córki krowy” to ciepła, pozbawiona fałszu i tanich wzruszeń opowieść o relacjach rodzinnych. Prawdziwa, jak samo życie – czasem smutna, czasem wesoła. „Moim marzeniem jest takie skonstruowanie filmu, żeby widz na zmianę śmiał się i płakał, ale żeby wyszedł z kina zbudowany, a nie podłamany.” – Kinga Dębska, reżyserka. I to się udało.
Wzruszająca i zabawna historia dwóch sióstr, które postawione w trudnej sytuacji życiowej zmuszone są współdziałać, mimo wzajemnej niechęci. W rolach głównych zobaczymy Agatę Kuleszę, Gabrielę Muskałę  i Mariana Dziędziela. Partnerują im Marcin Dorociński, Małgorzata Niemirska oraz Łukasz Simlat Marta (Kulesza) odniosła sukces w życiu, jest znaną aktorką, gwiazdą popularnych seriali. Pomimo sławy i pieniędzy, wciąż nie może ułożyć sobie życia. Samotnie wychowała dorosłą już córkę (w tej roli debiutująca Maria Dębska). W przeciwieństwie do swojej silnej i dominującej starszej siostry, Kasia (Muskała) jest wrażliwa i ma skłonność do egzaltacji. Pracuje jako nauczycielka, jej małżeństwo jest dalekie od ideału. Mąż Kasi (Marcin Dorociński) to życiowy nieudacznik, który bezskutecznie poszukuje pracy. Siostry nie przepadają za sobą, ale nagła choroba matki (Niemirska) zmusza je do wspólnego działania. Muszą zaopiekować się ukochanym, ale despotycznym ojcem (Dziędziel). Marta i Kasia stopniowo zbliżają się do siebie i odzyskują utracony kontakt, co wywołuje szereg tragikomicznych sytuacji.

Każdy, kto kiedykolwiek zmierzył się z odejściem bliskiego, doskonale zna ten obraz. Szpitalny korytarz, po którym snują się zdezorientowani krewni. Oderwani znienacka od swoich zajęć, próbują poradzić sobie z narastającym napięciem i niepewnością. Ktoś szuka krzesła dla nestora rodu. Rodzinna histeryczka w szpilkach wykonuje patetyczne gesty rozpaczy. Pozostali nerwowo rozglądają się w poszukiwaniu lekarza, który – jak się wkrótce okaże – niestety nie ma dla nich dobrych wieści.
Marta (Agata Kulesza) początkowo sprawia w tym rodzinnym teatrze wrażenie ironicznej obserwatorki. Wydaje się, że twardo stąpająca po ziemi kobieta jako jedyna trzyma emocje na wodzy. Na zapłakaną siostrę (Gabriela Muskała), która pyta lekarzy czy wszystko będzie dobrze, patrzy z mieszaniną pobłażania i współczucia. Bo przecież już wiadomo, że nic nie będzie dobrze.
Na wieść o wylewie matki to właśnie Marta przejmuje funkcję głowy rodziny – kiedy pozostali jeszcze nie potrafią poukładać strzępków informacji, ona działa. Zadaje rzeczowe pytania, analizuje, szuka efektywnych rozwiązań. Emocje zostawia na później. Taka bomba z opóźnionym zapłonem. Samotna aktorka po czterdziestce dzieli życie między plan zdjęciowy kolejnej opery mydlanej a dorastającą córkę. Wprawdzie udało jej się osiągnąć sukces zawodowy i finansowy, ale w życiu prywatnym jej się nie układa.
Jej przeciwieństwem jest Kasia (Muskała), rozchwiana emocjonalnie nauczycielka tkwiąca w nie do końca udanym małżeństwie z lekkoduchem, chronicznie bezrobotnym Grzegorzem (Marcin Dorociński). Siostry dzieli niemal wszystko – wygląd, styl ubierania, charaktery, status materialny, podejście do relacji z mężczyznami. Kasia smutki topi w alkoholu, Marta ucieka w pracę. Choroba, a w konsekwencji utrata jednego z rodziców zmusza siostry do odnowienia kontaktu i próby zażegnania konfliktów sprzed lat. Kinga Dębska, reżyserka i scenarzystka „Moich córek krów”, dokonuje wiwisekcji na żywej tkance relacji i pamięci, kreśląc ciekawy portret polskiej rodziny na skraju załamania nerwowego.
Reżyserka opiera opowieść o siostrach na kontrastach. Zderza ich temperamenty, inscenizując w statycznych kadrach rodzinny teatr uprzedzeń. Daje przy tym prawdziwy popis w łączeniu różnych tonacji – gorycz i żal splatają się z nadzieją; wybuchy złości są kontrapunktowane śmiechem. Dębska porusza się bezkolizyjnie po najróżniejszych obszarach tematycznych. W jej filmie jak w soczewce skupiają się neurozy polskiej rodziny stojącej w rozkroku między nowoczesnością a tradycją, gdzie jednym tchem zamawia się w intencji chorego mszę świętą i prosi o pomoc bioenergoterapeutę.
Choć w tej rodzinnej psychodramie na pierwszym planie nieodmiennie pozostaje bohaterka Kuleszy, szybko wychodzi na jaw, że prawdziwym gwiazdorem „Moich córek krów” jest Marian Dziędziel, wcielający się w rolę ojca kobiet, zadziornego staruszka z upodobaniem do kwiecistego języka. Misja ratowania go przed nim samym łączy skłócone siostry i pozwala im przygotować się na nieuniknione pożegnanie z bliskim.
„Moje córki krowy” zbierają obsesje i doświadczenia polskiego „kina onkologicznego” zarówno od strony tematycznej, jak i formalnej. Z ubiegłorocznych filmów o raku – wspomnijmy ubraną w musicalowy kostium „Chemię” Bartosza Prokopowicza i wpadające w kleszcze sztampy „Żyć nie umierać” Macieja Migasa – „Krowy” wydają się dziełem najbardziej spełnionym. I choć w scenariuszu nie brakuje przerysowania i wyrazistych opozycji, przed popadnięciem w banał chroni reżyserkę nieprzeciętny talent do prowadzenia aktorów i precyzyjnie dobrane proporcje dramatu i komedii.
Namysł Dębskiej nad odchodzeniem zaczyna się tam, gdzie kończy się „Żyć nie umierać”. W filmie Migasa widmo zbliżającej się śmierci staje się pretekstem do wielkich gestów i życiowych rozliczeń. W „Moich córkach krowach” reżyserka skupia się bardziej na tym, jak często nasze wyobrażenia na temat pożegnania z bliskimi rozbijają się o banalność codzienności.
Śmierć nie jest w filmie Dębskiej punktem kulminacyjnym. Stanowi raczej pewnego rodzaju wyrwę w nieodmiennym rytmie rodzinnych rytuałów, czymś, co przytrafia się niejako mimochodem, kiedy wychodzimy do szpitalnej łazienki albo planujemy wczasy w Egipcie. To, co interesuje twórczynię „Helu”, to wpływ odchodzenia na dynamikę relacji międzyludzkich, jego niezwykła zdolność scalania więzi, nawet jeśli zamiast do oczyszczenia prowadzi to często do kolejnych frustracji.
„Moje córki krowy” to rasowy melodramat rodzinny w objęciach słodko-gorzkiej komedii. Kino klasyczne, proste i uciekające od wielkich metafor, a zarazem tak bliskie prawdy postaci, że w bohaterach każdy jest w stanie zobaczyć odbicie własnych bliskich. Dębska udowadnia, że ma świetny warsztat i potrafi o sprawach trudnych opowiadać z wyjątkowym wdziękiem, bez uciekania się do szantażu emocjonalnego. I za to należą jej się brawa.
Małgorzata Steciak, Moje córki krowy, „Kino” 2016, nr 1, s. 69

 

„NA GRANICY”

24 08 2016 granica

Reżyseria Wojciech Kasperski

Pojedynek na aktorskim szczycie! Laureaci Złotych Lwów – Andrzej Chyra i Marcin Dorociński w thrillerze „Na granicy”, debiucie fabularnym Wojciecha Kasperskiego, wielokrotnie nagradzanego dokumentalisty, znanego m.in. z filmu „Nasiona”. Za zdjęcia odpowiada nominowany do Oscara Łukasz Żal („Ida”, „Joanna”). W pozostałych rolach występują Andrzej Grabowski i Janusz Chabior, a partneruje im dwójka aktorów młodego pokolenia: Bartosz Bielenia („Disco Polo”) i debiutujący na ekranie Kuba Henriksen.
„Na granicy” to inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia ojca (Chyra) i dwóch synów (Bielenia, Henriksen), którzy przyjeżdżają w Bieszczady, aby poprawić swoje relacje po niedawnej rodzinnej tragedii. Tajemniczy nieznajomy (Dorociński), pojawiający się w odciętej od cywilizacji górskiej bazie, wciąga bohaterów w mroczny i niebezpieczny świat przestępczego pogranicza. Aby przetrwać, bracia będą zmuszeni do odrobienia trudnej lekcji dojrzałości.
Od reżysera: „Na granicy” to thriller. Kilku bohaterów, jedna lokacja, prosta fabuła. Tak jak w klasycznych filmach gatunku tak i tu, jest garstka bohaterów i intruz, który im zagraża. Bohaterowie, którzy są zwykłymi ludźmi, znajdują się nagle w centrum niezwykłych okoliczności, gdzie muszą stać się innymi, lepszymi czy mocniejszymi osobami, by przetrwać. To filmowe nawiązanie do gatunkowego kina jest moje, autorskie i wynika z fascynacji filmowymi thrillerami. W moim filmie najważniejsi są bohaterowie i atmosfera cabin fever, klaustrofobia i niemoc wynikająca z zamknięcia. Ta sceneria to laboratorium emocji. Poczucie zaszczucia i zagrożenia, izolacja, rozłączenie – każdy z bohaterów czuje się zagrożony przez pozostałych. Podobno, co cię nie zabije, to cię wzmocni, ale jeszcze ważne jest, jaka jest za to wszystko cena, co dzieje się z ludźmi na granicy – tam stawiam kamerę i po to zrobiłem ten film.

Wojciech Kasperski
Debiut Wojciecha Kasperskiego zaczyna się jak „Lśnienie” – kamera podąża za samochodem jadącym drogą wijącą się wśród ośnieżonych gór. I choć „Na granicy” nie jest horrorem, to szarżujący w ostatniej części filmu Marcin Dorociński ewidentnie przypomina Jacka Nicholsona latającego u Kubricka z siekierą. Tyle że zamiast siekiery nasz furiat będzie trzymał w ręku broń palną, a zamiast w samotnym motelu akcja rozegra się w zagubionej wśród bieszczadzkich szczytów strażnicy, która kiedyś służyła jako więzienie. Niewątpliwie film Kasperskiego jest próbą stworzenia kina gatunkowego, thrillera ograniczonego do kilku zaledwie osób, które znalazły się w matni, w miejscu odciętym od świata i pozbawionym z nim łączności.
Z czysto warsztatowego punktu widzenia film sprawdza się zupełnie nieźle, choć niczym nowym nie zaskakuje. Ale ma suspens, w którego budowaniu wydatnie pomagają zdjęcia Łukasza Żala, wygrywającego kontrast między majestatem i nieskończonością gór a klaustrofobią gospodarstwa, w którym utknęli bohaterowie, między grozą natury coraz mocniej sypiącej śniegiem a narastającą grozą sytuacji w domu.
Opowieść została zbudowana z klasycznych elementów – jest więc i broń (niejedna), która musi wypalić, są różnice charakterów, jest zagadka, za którą kryje się poważne przestępstwo, mamy złego, o którym wiadomo, że da w końcu upust swoim psychopatycznym skłonnościom. Zwracam jednak uwagę przede wszystkim na intrygującą muzykę Bartłomieja Gliniaka. Słychać w niej niepokój, ale zarazem ucieka ona od sztampy „ścieżki dźwiękowej” do dreszczowca, dublującej i podkręcającej emocje widoczne w kadrze.
Kasperski wygrywa w filmie  opozycje – aktywni mężczyźni versus nieobecne lub bierne kobiety, maczo versus ciota, dorośli faceci versus dzieci płci męskiej, które za wszelką ceną nie chcą już być dziećmi.
Trzeba przyznać, że wszystkie warianty męskości ponoszą tutaj klęskę, żaden nie triumfuje moralnie. Ani tradycyjne, rycerskością podszyte męstwo ojca Mateusza (czyżby celowe nawiązanie do imienia dzielnego księdza z popularnej telenoweli?), ani autorytaryzm komendanta granego przez Andrzeja Grabowskiego, ani buta i terror Konrada, ani miękkość Janka przeradzająca się w ślepe pragnienie zemsty na prześladowcy.
Krajobraz po bitwie jest jałowy i przygnębiający jak śnieżny bezmiar, przez który w ostatniej scenie brną bohaterowie. A co dalej? Nie wiadomo. Zdaje się, że polskie kino powoli zaczyna mieć odwagę, by dekonstruować obowiązujące wzorce męskości, ale wciąż brakuje mu pomysłu na jakąkolwiek wobec nich alternatywę.
Bartosz Żurawiecki, Na granicy, „Kino” 2016, nr 2, s. 65

 

„CZERWONY PAJĄK”

24 08 2016 pajak

Reżyseria Marcin Koszałka

Karol (Filip Pławiak) jest zwyczajnym nastolatkiem. Pochodzi z dobrego domu, odnosi sukcesy w sporcie, zakochuje się. Punktem zwrotnym w jego życiu jest moment, gdy przypadkiem zostaje świadkiem morderstwa. Kierowany ciekawością, zaczyna śledzić zabójcę. W ten sposób odkrywa „potrzebę”, której istnienia nie był świadomy lub nie miał odwagi, czy możliwości jej nazwać. Morderca okazuje się weterynarzem (Adam Woronowicz). Karol wchodzi z nim w bardzo silną i emocjonalną relację mistrz – uczeń. Weterynarz staje się jego nauczycielem w sztuce zabijania. Jednak gdy nadejdzie dzień próby, student stanie przed niezwykle trudnym wyborem.
Wstrząsająca historia PRL-owskiego seryjnego mordercy polującego na ofiary w latach 60. XX wieku. Scenariusz zainspirowały dwie postaci z miejskich legend. Lucjan Staniak („Czerwony Pająk”) to nigdy nie istniejący seryjny morderca, który trafił do światowej literatury kryminalistycznej jako postać autentyczna. Karol Kot („Wampir z Krakowa”), jeden z najmłodszych znanych na świecie seryjnych morderców, pod koniec lat 60. stał się prawdziwą gwiazdą mediów. Obie postaci zainspirowały twórców do stworzenia oryginalnej, trzymającej w napięciu fikcyjnej opowieści o naturze zbrodni.
Oto kolejny intrygujący debiut w polskim kinie. Pierwszy film fabularny Marcina Koszałki – mimo że opowiada o seryjnym mordercy – został zrealizowany z zimną krwią, chłodno i beznamiętnie. Konsekwencja stylistyczna pozwala znanemu dokumentaliście na przełamanie schematów gatunkowych kryminału i thrillera, a co za tym idzie nadanie całości charakteru konceptualnego eksperymentu.
Reżyser z premedytacją rezygnuje z efekciarskich zwrotów akcji i błyskotliwych puent poszczególnych scen. Zamiast tego decyduje się na cięcia montażowe w momentach, które dla większości twórców stanowiłyby dopiero wstęp do rozbudzenia ciekawości widza. Za odwagę Koszałka płaci jednak niemałą cenę. „Czerwony Pająk” – nawet jeśli budzi szacunek jako przemyślana wizja artystyczna – niespecjalnie angażuje nas emocjonalnie.
Jeśli potraktować debiutancką fabułę reżysera wyłącznie w kategoriach ćwiczenia stylistycznego, trzeba przyznać, że zaliczył je na piątkę z plusem. Opowieść o młodym chłopaku, który fascynuje się działalnością grasującego w Krakowie mordercy, imponuje wyrazistością formalną i wyczuleniem na detale scenograficzne. Koszałce udaje się wykreować na ekranie duszną atmosferę głębokiego PRL-u.
Reżyser sprawia także wrażenie, jakby wziął sobie do serca maksymę Alfreda Hitchcocka radzącego kolegom po fachu: „Filmuj morderstwa tak jak sceny miłosne, a sceny miłosne – tak jak morderstwa”. W „Czerwonym Pająku” aktywność seksualna i współuczestnictwo w akcie zbrodni dostarczają tej samej wstydliwej przyjemności. Historia młodego Karola Kremera z całą pewnością da się interpretować jako przewrotna opowieść o dojrzewaniu.
Według Koszałki wkraczanie w dorosłość i poznawanie siebie powinno oznaczać jednocześnie konieczność oswojenia się z ciemną stroną własnej osobowości. Kremer – wychowany w konserwatywnej rodzinie i opresyjnym społeczeństwie – nie ma szans, żeby wcielić to założenie w życie. Tłumione przez lata instynkty muszą w końcu wybuchnąć ze zdwojoną siłą.
Debiut fabularny łatwo zresztą potraktować jako podsumowanie dotychczasowej kariery twórcy, swoistą kompilację przewijających się przez nią motywów i idei. Dalekie od ideału relacje Kremera z rodzicami, zwłaszcza z nadopiekuńczą matką, przywodzą na myśl głośne „Takiego pięknego syna urodziłam”. Podszyta podziwem ale i rywalizacją więź Karola z krakowskim mordercą przypomina relację mistrz – uczeń zarysowaną w „Deklaracji nieśmiertelności”.
Najwięcej wspólnego „Czerwony Pająk” ma jednak ze zrealizowanym w 2012 roku „Zabójcą z lubieżności”. Bohaterem tamtego filmu jest śląski dziennikarz, który – tak jak Kremer – uległ fascynacji postacią seryjnego zabójcy. Po latach mężczyzna przyznaje przed kamerą, że tęskni za dawnymi emocjami, a potrzebę odczuwania mocnych wrażeń zaspokaja za pomocą randek z dużo młodszymi kobietami, poznanymi w Internecie.
Wspomniane filmy – ze względu na zakotwiczenie w rzeczywistości – prowokowały widza do głęboko osobistego odbioru i stanowiły pretekst do boleśnie szczerej rozmowy z samym sobą. Przede wszystkim jednak przynosiły upragnione poczucie oczyszczenia. Osadzony w świecie fikcji i budzący przez to większy dystans „Czerwony Pająk” nie ma szans na powtórzenie podobnego efektu. Koszałka próbuje zawalczyć o uwagę widza także inaczej, piętrzy fabularne dygresje i sugeruje interesujące tropy interpretacyjne.
Ciekawie wybrzmiewa kwestia towarzyszącej fali morderstw medialnej histerii. Zgodnie z wizją reżysera, niezdrowy rozgłos sprawiał, że potencjalni zbrodniarze zyskiwali popularność właściwą gwiazdom rocka. Z „Czerwonego Pająka” wynika, że korzeni – kojarzonej z erą Internetu – tabloidyzacji środków masowego przekazu można dopatrzyć się już w okresie komunizmu. Na docenienie zasługuje również obecny w filmie obraz PRL-u jako krainy moralnego nihilizmu, w której transgresja i przekroczenie prawa może okazać się wyrazem rozpaczliwego buntu przeciw rzeczywistości.
Wszystkie te wątki zostają jednak ledwie zarysowane i nie dostają szansy, by wybrzmieć satysfakcjonująco. Mamy więc do czynienia z kłopotliwym paradoksem: choć „Czerwony Pająk” zbudowany jest z kilku fascynujących elementów, jako całość okazuje się niespełniony. Niezależnie od tego, fabularny debiut potwierdza status Koszałki jako jednej z najciekawszych osobowości polskiego kina. Z pewnością warto będzie obserwować jego kolejne próby zarówno na polu fikcji, jak i dokumentu.
Piotr Czerkawski, Czerwony Pająk, „Kino” 2015, nr 11, s. 64

 

„ZJEDNOCZONE STANY MIŁOŚCI”

24 08 2016 stany

Reżyseria Tomasz Wasilewski

Jest początek 1990 roku. Mimo że nastała już wolność, cały czas czuć ducha poprzedniej epoki. Cztery pozornie szczęśliwe kobiety w różnym wieku łączy nieodparte pragnienie zmiany swojego życia. Nowy świat w transformacji budzi w nich lęki, ale też wyzwala tłumione pragnienia. Agata (Julia Kijowska), młoda matka uwięziona w pozbawionym namiętności małżeństwie, szuka ucieczki w niemożliwej do spełnienia miłości. Renata (Dorota Kolak) jest nauczycielką zafascynowaną swoją młodszą sąsiadką, Marzeną (Marta Nieradkiewicz) – prowincjonalną królową piękności, której mąż pracuje w RFN. Siostra Marzeny, Iza (Magdalena Cielecka) jest dyrektorką szkoły i sekretną kochanką ojca jednej z uczennic.
Rok 1990 – pierwszy rok wolności, „niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę”! Nic z tego – w „Zjednoczonych Stanach Miłości” pejzaż wciąż zimowy, jezioro zamarznięte, ksiądz chodzi po kolędzie, a Polska dalej uwiera. Mur berliński upadł, a co bardziej przedsiębiorczy Polacy – jak mąż Marzeny (Marta Nieradkiewicz) – wyjechali kręcić interesy na Zachodzie. Kobiety ze świeżo odzyskaną wolnością zostają same, zamknięte w ciasnych mieszkaniach. Mieszkania na klatkach schodowych, klatki w blokach, a bloki w szczerym polu, przez które przeprawiać się trzeba do szkoły, kościoła czy salki katechetycznej.
Typowe osiedle w zwykłym mieście średniej wielkości – może być to rodzinny Inowrocław reżysera, Tomasza Wasilewskiego, może być to też każde inne polskie miasto. Jego mieszkańcy wciąż odwiedzają się na imieninach, racząc się zupą i koniaczkiem, spotykają w kościele, lokalach gastronomicznych i w wypożyczalni kaset wideo. Pracuje tam Agata (Julia Kijowska), która poleci dobre porno owdowiałemu lekarzowi Karolowi (Andrzej Chyra) i dopisze do listy kolejne filmy Renacie (Dorota Kolak), nauczycielce rosyjskiego, którą Iza (Magdalena Cielecka) – dyrektorka szkoły, siostra Marzeny – zastąpi niebawem młodą anglistką. Idzie nowe, staremu pozostaje emerytura.
Ci, którym w latach 90. bardziej się powiodło, albo ci, którzy – tak jak ja – byli wtedy dziećmi, zapamiętali je pewnie jako pełne nadziei i kolorów. W końcu to wtedy, co widać u Wasilewskiego w przebłyskach, docierały do nas fitness, kresz i zachodnia muzyka. To był czas, „kiedy powierzchnia była głębią” (jak powiedział Michael Bracewell) – po dekadach zgrzebnego komunizmu oferującego Polsce jedynie głębię trudno było witać tę dekadę inaczej niż hurraoptymistycznie.
Wystarczyło jednak wyciągnąć z ust gumę Turbo (albo Hubbę Bubę) i zdjąć z koka sofisto-twist, by zobaczyć, że nie wszędzie jest różowo. Nawet w polskiej kinematografii, oprócz młodych wilków, rozpanoszyła się od „Psów” (1992) po „Dług” (1999) bandycka „czarnucha”. Panował dziki kapitalizm, rosło bezrobocie, Balcerowicz nie chciał odejść, a kraj zaludniały sieroty po komunizmie, którymi wszyscy po trosze byliśmy.
Tę czarnuchę czy bardziej „szarugę” wydobył w „Zjednoczonych Stanach Miłości” operator Oleg Mutu, wcześniej ukazujący wschodnioeuropejską optykę w filmach Siergieja Łoźnicy („Szczęście ty moje”, „We mgle”) czy Cristiana Mungiu („4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni”, „Za wzgórzami”). Doświadczenie bloku wschodniego okazuje się wizualnie spójne i jeśli zostanie ciekawie opowiedziane – czego dowodzi Srebrny Niedźwiedź dla Wasilewskiego w Berlinie – wzbudza zainteresowanie światowej publiczności.
Ciekawie oznacza tu krytycznie: „Zjednoczone Stany Miłości” wpisują się w nurt weryfikujący transformację ustrojową i uzupełniający białe plamy w obrazie polskich lat 90. Nasze kino tamtej dekady, od Pasikowskiego po Koterskiego, zajmowało się głównie dylematami męskiego bohatera. Sojusznikiem Wasilewskiego z epoki jawi się więc głównie Kieślowski. I nie chodzi tylko o scenerię bloków ze „Zjednoczonych Stanów Miłości”, jakby żywcem wyjętą z „Dekalogu”, ani o wspólny twórcom nieoceniający stosunek do bohaterów.
Podobieństwo widoczne jest przede wszystkim w podejściu do kobiet. Rozpoczęta w „Bez końca” (podobno pod wpływem kontaktu z dorastającą córką) „feministyczna” ewolucja Kieślowskiego sprawiła, że w latach 90. to właśnie one, uosabiane przez Ire’ne Jacob i Juliette Binoche, stały się centralnym punktem jego filmów. Tak samo u Wasilewskiego, którego wcześniejsze filmy: „W sypialni” a także (mimo sztafażu gejowskiego melodramatu) „Płynące wieżowce” więcej uwagi poświęcały psychologii kobiecej niż męskiej.
Nawet opowiadając o latach 90., gdy w polskim imaginarium wciąż królowały „gołe baby”, stosuje reżyser parytet: rozbierają się tu zarówno Kolak, Nieradkiewicz i Kijowska, jak i Chyra, Simlat, Tyndyk. Całe szczęście zresztą, że film nie jest kolejną „nostalgiczną” opowieścią o przeszłości, tylko trzeźwym nad nią namysłem. Pomagają w tym zastosowane środki, a więc: pozbawienie „Zjednoczonych Stanów Miłości” muzyki (z wyjątkiem puszczanych przez Marzenę na aerobiku hitów  Whitney Houston czy Majki Jeżowskiej), stateczna kamera i wyblakłe filtry tłumiące każdy przejaw nadziei, której bohaterkom brakuje.
Stąd chwytliwy i przetłumaczalny na każdy język świata tytuł rozumieć należy ironicznie. Brak tu jedności (bohaterki swoje dramaty przeżywają samotnie), brak miłości – Wasilewski opowiada raczej o jej atrofii. Agata przestała kochać męża, ale nie zdobędzie się na rozwód. Niekochana Iza deklaruje, że zrobi wszystko dla Karola (i rzeczywiście robi wiele), zdaje się to jednak na nic. Rozpada się też związek Marzeny, u której miłości na próżno po śmierci „siostry” (tak w tamtych czasach określano homoseksualne partnerki, mówiło się też „kuzynka”) szuka Renata.
Widz pozostaje z pytaniem, jak dalej potoczyły się losy bohaterek filmu Wasilewskiego. Odpowiedzi może być wiele, w większości nie wydają się one budujące. Choć część problemów sprzed dwudziestu pięciu lat udało się rozwiązać (rozwody i związki homoseksualne są szerzej akceptowane), wciąż jednak – jak chciał Rilke –„ samotność płynie całymi rzekami”.
Adam Kruk, Zjednoczone Stany Miłości, „Kino” 2016, nr 7, s. 73

Poprzedni artykułGeocaching w Kwidzynie
Następny artykułMistrzostwa Kwidzyna w boules