dkf

„I TAK CIĘ KOCHAM” 05.03.2018 godz. 19.00
„THE FLORIDA PROJECT” 12.03.2018 godz. 19.00
„MORDERSTWO W HOTELU HILTON” 19.03.2018 godz. 19.00
„SPRAWA CHRYSTUSA” 26.03.2018 godz. 19.00


„I TAK CIĘ KOCHAM”

05 03 2018 kocham

Reżyseria Michael Showalter

Oparta na faktach historia związku urodzonego w Pakistanie komika i aktora komediowego Kumaila Nanjiani oraz Amerykanki Emily Gordon. Połączyła ich miłość od pierwszego wejrzenia, mimo dzielących oboje różnic kulturowych. Jednak na drodze do szczęścia staną rodzice dziewczyny oraz rodzina Kumaila ze swymi oczekiwaniami. A to dopiero początek wyzwań, jakim zakochani będą musieli stawić czoła.
Gdy wydaje się, że cały świat – na czele z rodziną – sprzysiągł się, by zburzyć ich szczęście, to właśnie w sytuacjach pozornie bez wyjścia życie potrafi pokazać swoje najzabawniejsze oblicze.
„I tak cię kocham” podbił serca widzów świeżością, humorem oraz uniwersalnym przesłaniem: nigdy nie należy tracić nadziei.

Proszę nie dać się zwieść polskiemu tytułowi rodem z pierwszej lepszej adaptacji Grocholi. Mamy tu bowiem do czynienia z komedią romantyczną tak nietuzinkową i wieloznaczną, jak jej oryginalny tytuł „The Big Sick” (Choróbsko), odwołujący się nie tylko do perypetii zdrowotnych bohaterów, ale także do ich stanu emocjonalnego i uwarunkowań rodzinno-środowiskowych.
Film wykracza poza ramy gatunku, jednocześnie eksploatując przypisane mu klisze i z nimi polemizując. Nietypowe jest już to, że opowiada historię opartą na faktach, a dotyczącą związku urodzonego w Pakistanie komika Kumaila Nanjianiego i amerykańskiej studentki Emily Gordon.
Oboje odpowiadają za scenariusz filmu, w którym Nanjiani odgrywa dodatkowo samego siebie. Nie dziwi zatem, że w sytuacji, kiedy twórca jest zarazem tworzywem, to i owo zostało podkoloryzowane i dośmieszone – na szczęście w obu przypadkach z umiarem.
Temat miłości przekraczającej bariery kulturowe jest oczywiście stary jak świat, jednak w kinie (jak i literaturze) ostatnich lat dało się zaobserwować w tym względzie tendencję wzrostową. W dużej mierze przyczyniła się do niej równościowa filozofia epoki Baracka Obamy oraz idei color blind. Przez ekrany przetoczyła się fala romansów międzyrasowych, choć przeważnie wpisanych w afroamerykański kontekst rozliczenia z czasami niewolnictwa lub segregacji. Dużo rzadziej filmowcy łączyli w pary białych Amerykanów z Azjatami, a już szczególnie rzadko z tymi z kręgów muzułmańskich.
„I tak cię kocham” stanowi zatem powiew świeżości tak w aspekcie filmowym, jak i politycznym – trudno o love story bardziej na czasie w momencie, gdy premiera zbiega się z imigracyjnym dekretem Trumpa o zakazie wjazdu na teren USA obywateli państw zamieszkiwanych przez większość muzułmańską. Co prawda akurat Pakistanu rozporządzenie nie obejmuje, jednak legislacyjna islamofobia bezsprzecznie rzutuje także na diasporę pakistańską. Jakkolwiek więc intencją twórców nie było uczynienie ze swego romansu deklaracji politycznej, nastąpiło to samoistnie.
Co istotne, mimo że film działa w służbie destygmatyzacji, autorzy nie idą na łatwiznę rodem z infantylnych komedii w typie „Mojego wielkiego greckiego wesela” i nie oferują prostych rozwiązań konfliktów kulturowych. Nie lekceważą ani nawet nie neutralizują różnic między bohaterami, żeby przypodobać się masowej widowni.
Asymilacja wcale nie przychodzi Kumailowi łatwo, bohater nie odżegnuje się od rodzinnej tradycji aranżowanych małżeństw, zaś wybór między rodziną a uczuciem do wyzwolonej amerykańskiej rozwódki nie jest dla niego tak oczywisty, jak nakazywałby hollywoodzki szablon. W drugą stronę rzecz ma się zresztą podobnie.
Nie znaczy to, że film usilnie zwalcza schemat. Przeciwnie, zaczyna się jak standardowa komedia romantyczna o dwojgu pozornie niedopasowanych kochanków, którzy prędzej czy później będą musieli się rozejść, żeby w finale paść sobie z powrotem w ramiona zgodnie z zasadą „deus ex machina”.
I rozstanie rzeczywiście następuje, choć z mniej błahych powodów niż to zazwyczaj w podobnych filmach bywa: Kumail wycofuje się, gdy jego związek zaczyna przybierać poważniejszą postać, bo nie chce już „po całości” rozczarować rodziców – wystarczy, że nie poszedł na prawo i jest taksówkarzem Ubera za dnia, a „stand-uperem” w nocy.
Po przewidywalnej rozłące następuje jednak nieprzewidywalny zwrot akcji: Emily zapada na ciężką chorobę i w efekcie całą środkową część filmu spędza w śpiączce farmakologicznej, a do gry wchodzą jej rodzice. Tym samym fabuła skręca nagle w rejony medycznej wersji „Poznaj moich rodziców”, tyle że znów w znacznie subtelniejszym i bardziej realistycznym wydaniu.
Ale i autentycznie zabawnym, bo chemia między Nanjianim a niedoszłymi teściami (szczególnie dominującą matką, kapitalnie zagraną przez zdecydowanie za rzadko widywaną na dużym ekranie Holly Hunter) jest jeszcze większa niż w przypadku romantycznej pary. Otrzymujemy sporo niezłych gagów, łącznie z udanym i wyjątkowo nieprzekraczającym granicy dobrego smaku żartem o 11 września.
Skądinąd środek filmu jest cokolwiek przeciągnięty, a narracja parokrotnie gubi rytm, co stanowi już regułę przy komediach produkowanych przez Judda Apatowa („Wpadka”, „40 lat minęło”). Bez szkody dla fabuły można by się pozbyć kilku pomniejszych i nic niewnoszących wątków, na czele z natrętnym współlokatorem Kumaila. Jednak choć film ma wady produkcji Apatowa, ma też i ich zalety, jak cięte dialogi, życiowy humor i celne obserwacje na temat współczesnych związków i relacji rodzinnych.
Kluczem do sukcesu pozostaje jednak bezbłędna obsada, specyficzny ciężar wynikający z autentyzmu całej historii i tak dziś cenna lekcja z pierwszej ręki, jak to jest być muzułmaninem na Zachodzie.
Piotr Dobry, I tak cię kocham, „Kino” 2018, nr 01, s. 82

 

„THE FLORIDA PROJECT”

05 03 2018 florida

Reżyseria Sean Baker

Film Seana Bakera buzuje energią dzięki niesamowitym aktorom. Bria Vinaite, znaleziona przez reżysera na Instagramie i sześcioletnia Brooklynn Prince to prawdziwe odkrycia ostatnich lat. Zdaniem krytyków obie mogą spodziewać się nominacji do Nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, a jeśli przewidywania dziennikarzy okażę się trafne, Brooklynn Prince zostanie najmłodszą nominowaną w historii. Ogromne szanse na pierwszą w swojej karierze statuetkę Oscara ma również fenomenalny w roli menedżera motelu Willem Dafoe.
Równie mocno co aktorzy, zachwyca warstwa wizualna. Sean Baker wspólnie z operatorem Alexisem Zabem sięgnęli po klasyczną taśmę filmową 35 mm. Zdjęcia mają fenomenalną głębię, intrygują bogactwem planów i paletą kolorystyczną. Niczym powieść obrazkowa budują narrację, która pomaga prowadzić widza przez świat najsłodszych dziecięcych snów i marzeń.
„The Florida Project” to film, który nie znika z głowy ani tydzień, ani pół roku po seansie. Już zawsze zostaje gdzieś w oddali – jak górujący nad lokalną panoramą disneyowski zamek. Po pokazie na festiwalu w Cannes recenzent LA Times napisał, że to prawdopodobnie najlepszy film, jaki zobaczycie w tym roku.

Floryda spoza turystycznych folderów. Obdrapana, zadymiona, z ostatnim dolcem w kieszeni i palcami zatłuszczonymi tanim burgerem. A jednocześnie pełna szalonych kolorów i kształtów, czułości, perlistego dziecięcego śmiechu, najpiękniejszej beztroski i miłości równie niedoskonałej, co mocnej.
Moonee ma sześć lat i zawadiacki, nie do końca kompletny uśmiech. Mała rozrabiaka uwielbia lody, a dni spędza poza domem z paczką swoich równie żądnych przygód przyjaciół. Dom w ich przypadku oznacza motel Magic Castle, wściekle liliowy budynek z zewnątrz przypominający kiczowaty pałac z bajki. W pokojach, które można wynająć na godziny, raczej nie spotka się księżniczki. Mieszkają tu za to rozmaici dziwacy, życiowi przegrani i ledwo zarabiające najniższą krajową sprzątaczki.
Mała rozrabiaka, razem ze swoją zbuntowaną mamą, Halley, układają sobie życie w niezwykłym miejscu, w którym przyszło im mieszkać. Nieświadoma coraz bardziej ryzykownych kroków, jakie podejmuje Halley, by opłacić pokój w motelu na kolejny tydzień, Moonee jest najszczęśliwszym dzieckiem na świecie. Całkiem, jakby czerpała energię z wychylającego się zza horyzontu pobliskiego Disneylandu.
Bohaterowie najnowszego filmu Seana Bakera żyją w rzeczywistości przepowiedzianej przez Jeana Baudrillarda. Mieszkają w podłych hotelikach przypominających fantastyczne zamki, chodzą na lody do budki w kształcie gigantycznego rożka, a lunche jadają w knajpie wyglądającej jak apetyczna potrawa. Ich świat można pomylić ze scenografią kolejnego filmu familijnego wyprodukowanego przez studio Disneya. Tyle że zamieszkujący go ludzie wydają się pochodzić z zupełnie innej bajki.
Baker ponownie opowiada o osobach, które z różnych przyczyn zostały wyrzucone poza główny nurt życia społecznego. W „Mandarynce” skupił się na nietolerowanych przez otoczenie transseksualistach, natomiast w „The Florida Project” zainteresował się ludźmi znajdującymi się na granicy ubóstwa, którzy próbują uszczknąć coś dla siebie ze wspaniałości American dream.
Reżyser nie wpada jednak w koleiny klasycznego kina społecznego. Daleki jest od odmalowywania świata w czarnych barwach, nie popada w pesymizm, nie przyjmuje również umoralniającego czy krytycznego tonu. Wręcz przeciwnie – film wypełniony został wyjątkowo intensywnymi, pastelowymi kolorami, kipi witalnością i wręcz eksploduje pozytywną energią.
Dzieje się tak głównie za sprawą znakomicie napisanych i zagranych ról pierwszoplanowych – trójki wyjątkowo źle wychowanych, nieprzyzwoicie rozwydrzonych, nieustannie rozwrzeszczanych dzieciaków. Ich niepohamowana żywotność dosłownie rozsadza ramy ekranu i wylewa się na widownię, zarażając ją nieuzasadnionym z pozoru optymizmem. Baker pokazuje bohaterów głównie podczas zabawy, wygłupów i robienia często wyjątkowo niestosownych żartów. Dowcip, humor i roześmiane, łobuzerskie buzie znacznie łagodzą obraz fotografowanej w filmie rzeczywistości.
Pod tą pastelową, dziecięcą, naiwną powierzchnią czai się jednak smutek, niekiedy wręcz rozpacz i nieustanne balansowanie na krawędzi egzystencji. Codzienność rodziców Moonee, Jancey i Scooty’ego koncentruje się na próbach zdobycia pieniędzy na zapłacenie czynszu czy kupno czegoś do jedzenia. Dosłownie kilka dolarów dzieli ich od bezdomności i ubóstwa, choć nie do końca zdają sobie z tego sprawę.
Jednak Baker nie przedstawia ich jako ofiar. Wyjątkowo trudno się z nimi zaprzyjaźnić, a tym bardziej współodczuwać czy empatycznie wspierać. Wydają się jeszcze mniej dojrzali niż ich dzieci, a o odpowiedzialności czy dalekowzroczności prawdopodobnie nigdy nie słyszeli. Baker przy całej swojej społecznej wrażliwości nie jest twórcą naiwnym.
Przypomina w tym Andreę Arnold, która w „American Honey” skupiła się na podobnym wycinku amerykańskiej rzeczywistości. Jej bohaterowie również niekoniecznie budzą sympatię. Każdy z nich ma coś na sumieniu, chadzają życiowymi drogami na skróty, a od ciężkiej pracy bardziej interesuje ich dobra zabawa.
O ile jednak Star z filmu Brytyjki nie potrafiła marzyć, o tyle Halley – matka Moonee – i inni dorośli Bakera żyją w sennej rzeczywistości pożerających realność symulakrów, produkowanych przez globalne machiny imaginacji. Funkcjonują tak, jakby naprawdę wierzyli, że jeżeli zajdzie taka potrzeba, będą mogli uciec do znajdującego się nieopodal Disneylandu.
Baker buduje film na pozornych paradoksach, ale dzięki temu udaje mu się powiedzieć coś ważnego na temat wyjątkowo złożonej, trudnej do jednoznacznej oceny codzienności osób zamieszkujących peryferia kultury nadmiaru. Nie rozmiękcza serc widzów obrazem struchlałych, pokrzywdzonych ofiar żarłocznego kapitalizmu i popkultury.
Wręcz przeciwnie – z perwersyjną satysfakcją testuje społeczną wrażliwość widowni, celowo skupiając się na bohaterach niekiedy odpychających a znacznie częściej zwyczajnie wkurzających. Łatwo kibicować miłym bohaterom, znacznie trudniej natomiast takim, którzy nie wzbudzają elementarnego zaufania, nie mówiąc o sympatii.
Nie tylko w tym tkwi przewrotność „The Florida Project”. Na początku wydaje się, że to kolejny film, w którym dzieci są wykorzystane jako sympatyczne medium do opowiedzenia o świecie dorosłych. Rzeczywiście, przez chwilę wprowadzają widzów w problemy rodziców, ale ostatecznie okazuje się, że ich matki, ojcowie czy czepialski dozorca tylko im statystują.
Bohaterami prawdziwego dramatu są właśnie one, a nie pasywni, ospali, egoistyczni „starzy”. To właśnie rozbrykane maluchy na swój nieporadny, zadziorny, całkowicie rozbrajający sposób starają się jakoś oswoić trudną rzeczywistość, która w ich oczach przypomina scenografię kolorowego filmu przygodowego. Jednak to właśnie im przychodzi płacić najwyższą cenę za winy dorosłych.
Baker brata się z osobami, od których większość woli trzymać się z daleka – przez strach, uprzedzenia, stereotypy, własną ignorancję. Daje wyjątkową szansę, żeby poznać nowe przestrzenie wrażliwości i zrozumieć tych, którzy stali się innymi ze względu na swoją tożsamość płciową, miejsce pochodzenia czy status społeczny.
Nikogo emocjonalnie nie szantażuje, nie epatuje również fałszywą empatią. Nie uładza portretowanego świata, nie przykraja portretów swoich bohaterów w taki sposób, żeby pasowały do sielanki zakłamanego świata tolerancyjnej hipokryzji. Choć uwielbia stylizację, to jest przede wszystkim niezwykle surowym realistą. Spod zabawy, intensywnych barw i optymizmu nieustannie wypełza banalna, daleka od melodramatyzmu codzienna rozpacz.
Michał Piepiórka, The Florida Project, „Kino” 2017, nr 12, s. 69

 

„MORDERSTWO W HOTELU HILTON”

05 03 2018 morderstwo

Reżyseria Tarik Saleh

Zdobywca nagrody Jury na tegorocznym festiwalu w Sundance. W roli głównej wystąpił szwedzki aktor libańskiego pochodzenia, Fares Fares, zdobywający coraz większą popularność w Hollywood i znany szerszej publiczności z takich filmów jak: „Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie”, „Wybawienie” czy „Wróg numer jeden”.
Policjant z Kairu próbuje rozwikłać zagadkę morderstwa kobiety dokonanego w przededniu rewolucji w Egipcie w 2011 roku.
Incydent, który z początku wygląda na przypadkowe zabójstwo prostytutki, z czasem ewoluuje w znacznie bardziej skomplikowanym kierunku. Śledztwo prowadzi detektywa do egipskiej elity. W kręgu podejrzeń są ludzie z otoczenia samego prezydenta Mubaraka..
To, co działo się w Kairze w styczniu 2011 roku, w przededniu wydarzeń nazwanych egipską rewolucją, wpływa na atmosferę filmu, dla którego punktem wyjścia jest pozornie banalna sprawa kryminalna: zamordowanie piosenkarki w hotelu Nile Hilton.
Wprawdzie rzeczywistość wdziera się na ekran bezpośrednio dopiero w końcówce, za to z zaskakującą siłą, nie tylko jako wydarzenie historyczne, także w fabule za sprawą nieoczekiwanego zawieszenia losów bohatera.
Jest nim komisarz policji Noredin, którego gra znany aktor egipski Fares Fares o wydatnym nosie, wyrazistej twarzy i mocnej sylwetce. Jest postacią pozytywną, co nie znaczy, że szczególnie sympatyczną. Widza europejskiego może nieco zdziwić sytuacja, w której spokojnie wkłada do własnej kieszeni pieniądze z torebki ofiary, ale w świecie wszechobecnej korupcji to nic zaskakującego. Po prostu tak się robi, problemem staje się ewentualnie rozmiar korupcji.
Jednak to nie jest film egipski i może dlatego z taką ostentacją zwraca uwagę na coś, co należy do obojętnie traktowanego społecznego pejzażu. Niczego nie można zarzucić temu obrazowi zrealizowanemu poza Egiptem: jest realistyczny, wypełniony charakterystycznymi szczegółami w tle – choćby klęczący w modlitwie tłum gdzieś w perspektywie ulicy, gdy na pierwszym planie toczy się zupełnie inna akcja. Ma atmosferę.
Oficjalnie to produkcja Szwecji, Danii, Francji i Niemiec kierowana przez urodzonego w Sztokholmie Tarika Saleha z rodziny szwedzko-egipskiej. Artysta aktywny – to animator, dziennikarz, wydawca, prezenter telewizyjny, w swoim czasie autor zwracających uwagę politycznych graffiti, realizator filmów animowanych, wśród nich znanej „Metropii” (2014) a wcześniej głośnego dokumentu z obozu Guantanamo.
Ta jego największa, jak dotąd, produkcja, z rozmachem pomyślane widowisko, wzbudziła – mimo nagród na Sundance i w Valladolid – głosy krytyczne. Zdaniem niektórych recenzentów narastający chaos sprawia, że wyjściowa sprawa zabójstwa traci ostrość, niknie gdzieś w natłoku wydarzeń. Istotnie, nie jest to film z zagadką kryminalną w stylu Agathy Christie.
Od początku sprawa śmierci piosenkarki wydaje się pretekstowa. Noredin przydzielony do sprawy przez wujka – szefa policyjnego wydziału – zastaje nad zwłokami znudzonych funkcjonariuszy, którzy zamawiają sobie na koszt zamordowanej śniadanie i zajmują swoimi sprawami. Wiadomo, wysokiej klasy hotel jest miejscem schadzek. I pułapką: bogaci klienci są fotografowani w kompromitujących sytuacjach i szantażowani.
Więc może zabójstwo w afekcie? Ale przypadek komplikuje się o tyle, że wychodzącego z pokoju mordercę widziała czarnoskóra pokojówka i powiadomiony o tym jej przyjaciel żąda okupu za milczenie. Podejrzany jest bowiem ktoś wysoko postawiony, związany z bliskim otoczeniem prezydenta Mubaraka.
W ten sposób sprawa nabiera wymiaru politycznego, a komisarz Noredin nie zamierza jej porzucić, zwłaszcza że szantażysta z przyjaciółką zostają szybko zamordowani. Przyjaciółka niewątpliwie przez pomyłkę, to nie ona była świadkiem. Pokojówka-świadek ucieka i trafia w ręce Noredina, który jednak nie bardzo wie, co ma teraz robić. W dodatku w pracy dostaje awans na pułkownika – tak bez powodu?
Zaczyna się prawdziwa karuzela śledcza, w której samo zabójstwo przestaje się liczyć. Owszem, chodzi o zmieniający się krąg podejrzanych, ale istotny jest stosunek władz wyższych, które to nadają sprawie ważność, to znów odsuwają ją w niebyt, bo zmienia się polityczne ciśnienie, narasta jawny opór przeciw korupcyjnym rządom Husniego Mubaraka.
Dochodzi do rozruchów, na ekranie pojawiają się daty. Noredin ze swoim uparcie prowadzonym śledztwem przeszkadza wszystkim i w końcu w desperacji każe kluczowemu świadkowi – pokojówce „uciekać z tego kraju”, nawet daje jej na to pieniądze. Przejmująca scena, rozegrana w biegu, na pustym polu.
To Noredin, który wiedziony jakąś wewnętrzną potrzebą nikomu niepotrzebnej sprawiedliwości, sam kreuje się na ofiarę. Najzupełniej przypadkową w kontekście dramatycznych zajść na placu Tahrir w Kairze.
Czy był to Piątek Gniewu, dzień starcia z wojskiem, który zakończył się częściowym zwycięstwem rewolucji, doprowadził do Marszu Miliona i rezygnacji Mubaraka? Losy anonimowego policjanta, pobitego i tratowanego przez tłum, nie są już ważne. To kroczy Historia.
Andrzej Kołodyński, Morderstwo w hotelu Hilton, „Kino” 2017, nr 12, s. 76

 

„SPRAWA CHRYSTUSA”

05 03 2018 sprawa

Reżyseria Jon Gunn

Znakomicie przyjęty przez widzów w Stanach Zjednoczonych, zrealizowany z dynamizmem, trzymający w napięciu film oparty na prawdziwej historii Lee Strobla, dziennikarza, laureata Nagrody Pulitzera i autora bestsellerowej książki „Sprawa Chrystusa”, na której oparto scenariusz tej pasjonującej opowieści.
Lee (Mike Vogel, „Służące”) był na samym szczycie. Jego mistrzowskie reportaże śledcze przynosiły mu nagrody i umożliwiały awans w „Chicago Tribune”, a w domu czekała na niego kochająca żona (Erica Christensen, „Weronika postanawia umrzeć”) i dzieci. Miał poczucie, że jako pan swojego losu jest zawsze nieomylny. Pewnego wieczoru jednak wszystko się zmieniło…
Groźba utraty rodziny stała się przyczyną, dla której ten zagorzały racjonalista i ateista postanowił zmierzyć się z największą tajemnicą chrześcijaństwa. Wtedy jeszcze nie wiedział, że będzie to najważniejsze dziennikarskie śledztwo w dziejach…
Film twórców kultowej produkcji „Bóg nie umarł”.
„Sprawa Chrystusa” pokazuje jak rozwija się protestanckie kino ewangelizacyjne. To wciąż pełne patosu i prostolinijnej duchowości kiczowate filmy, ale coraz lepiej zagrane i reżyserowane. Ich cel pozostaje niezmiennie ten sam. Ten film ma ewangelizować widza. W najprostszy możliwy sposób.
„Sprawa Chrystusa” jest oparta na historii Lee Strobla laureata Nagrody Pulitzera i autora bestsellerowej książki, na podstawie której oparto scenariusz. Strobel (Mike Vogel) był w latach 70-tych XX wieku wojującym ateistą i chciał udowodnić świeżo nawróconej żonie (Erica Christensen) brak racjonalności Zmartwychwstania. Bez niego nie ma chrześcijaństwa, więc Strobel postanowił jako rasowy reporter pokazać, że nie miało ono miejsca. Po rozmowach z teologami, lekarzami, psychologami i antropologami zrozumiał, że wiara jest racjonalna. Dziś jest wziętym pastorem i ewangelizatorem.
Nie spodziewajcie się tutaj poziomu „Śledztwa w sprawie Jezusa” Vittorio Messoriego. „Sprawa Chrystusa” ma w kilku prosto wyłożonych punktach dowieść widzowi, że Jezus był postacią historyczną, Zmartwychwstał i należy mu oddać serce. Argumentacja ma trafić do ateistów, więc jest oparta na argumentach historycznych i racjonalnych. Ten film jest wykładem. Argumenty Strobela i chrześcijańskich pastorów są włożone w usta bohaterów. Są jednak na tyle dobrze napisane, że nie rażą zbytnio deklaratywnością. Z boku ciągnie się wątek kryzysu małżeńskiego i zachwianych relacji ojciec-syn. Oba są trochę infantylne i spłycone, ale dopełniają katechetyczny wymiar filmu.
„Sprawa Chrystusa” jest jak na christian movie solidnie wyreżyserowana i dobrze zagrana. Znany z wielu hollywoodzkich filmów Vogel jest wiarygodny jako sceptyczny dziennikarz, któremu zawodowa uczciwość nie pozwala ignorować dowodów, jakie odkrywa. Film też potwierdza, że chrześcijańskie kino na dobre zadomowiło się w mainstremie amerykańskiej popukultury. Pisałem już, że coraz więcej czołowych gwiazd Hollywood pojawia się w christian movies. Tutaj w epizodach zagrała zdobywczyni Oscara i legendarna aktorka Faye Dunaway oraz znany z kina Tarantino, Payne’a, ale też roli w ostatnim „Twin Peaks” Robert Forster.
Mam słabość do protestanckiego kina ewangelizacyjnego więc „Sprawę Chrystusa” polecam.
autor: Łukasz Adamski

Poprzedni artykułSpektakl „Pierwszy do raju”
Następny artykułMotanki, słowiańskie lalki dobrych życzeń – warsztaty