dkf

„LA LA LAND” 08.05.2017 godz. 19.00
„ZERWANY KŁOS” 15.05.2017 godz. 19.00
„NIEPRAWI” 22.05.2017 godz. 19.00
„FRITZ BAUER KONTRA PAŃSTWO” 29.05.2017 godz. 19.00


„LA LA LAND”

26 04 2017 land

Reżyseria Damien Chazelle

Romantyczna komedia z dwójką najgorętszych młodych aktorów Hollywood – Emmą Stone i Ryanem Goslingiem. Reżyser obsypanego nagrodami „Whiplash” tym razem przedstawia muzyczną opowieść w znacznie lżejszym tonie. Na tle kolorowego i tętniącego życiem Los Angeles rozgrywa się romantyczna historia dwojga marzycieli – Sebastiana i Mii, którzy próbują zrealizować swoje sny o karierze w showbiznesie.
Mia jest początkującą aktorką, która w oczekiwaniu na szansę pracuje jako kelnerka. Sebastian to muzyk jazzowy, który zamiast nagrywać płyty, gra do kotleta w podrzędnej knajpce. Gdy drogi tych dwojga przetną się, połączy ich wspólne pragnienie, by zacząć wreszcie robić to co kochają. Miłość dodaje im sił, ale gdy kariery zaczynają się wreszcie układać, coraz mniej jest czasu i sił dla siebie nawzajem. Czy uda im się ocalić uczucie, nie rezygnując z marzeń?
Chłopak spotyka dziewczynę i razem wyruszają na podbój miasta wielkich gwiazd, łamiąc przy okazji wszelkie konwencje codziennego życia. „La La Land” zabiera widzów w podróż tętniącą energią, piosenkami oraz tańcem. Film jest urzekającą wizualnie odą do przepychu i nieśmiertelnych emocji klasyków kina i zarazem listem miłosnym do Los Angeles, miasta wielkich marzeń. Stworzony przez utalentowanego reżysera i scenarzystę Damiena Chazelle’a (nagrodzony Oscarem za „Whiplash”), film stanowi również kolejne ekranowe spotkanie Ryana Goslinga oraz Emmy Stone. Akcja rozpoczyna się w miejscu, w którym w Los Angeles rozpoczyna się dosłownie wszystko: na autostradzie. Właśnie tam Sebastian poznaje Mię w otoczenu dźwięku klaksonów zagłuszających wszystko. Korek odzwierciedla odczuwany przez oboje życiowy impas. Bohaterowie walczą o spełnienie swych niemal niemożliwych marzeń, które wyznaczają rytm codzienności całemu Los Angeles: Sebastian chciałby, żeby współcześni ludzie znowu zakochiwali się w tradycyjnym jazzie, a Mia pragnie przynajmniej jednego sukcesu na aktorskich przesłuchaniach. Nie podejrzewają, że to spotkanie pozwoli im dokonać rzeczy, których nie byliby w stanie dokonać w pojedynkę.
Podobno jedna piosenka może uratować życie, wyobraźmy więc sobie, do czego w dzisiejszych czasach może być zdolny musical, dzięki któremu widzowie są w stanie zapomnieć o bolączkach otaczającego świata. W „La La Land” Damien Chazelle składa hołd klasycznemu Hollywoodowi i jego najjaśniejszym bohaterom: Fredowi Astaire’owi i Ginger Rogers, Humphrey’owi Bogartowi i Katharine Hepburn. Jakby tego było mało, reżyser nawiązuje również do kina francuskiej nowej fali. „La La Land” rozpoczyna się majestatyczną sekwencją będącą współczesną wariacją na temat „Weekendu” Jean-Luc Godarda (1967).
W ujęciu Chazelle’a nawet ogromny korek uliczny na autostradzie w Los Angeles staje się dobrą okazją do manifestacji siły amerykańskiego snu. Już od pierwszych chwil wkraczamy do przestrzeni niezwykłej, w której równie osobliwe, jak bohaterowie opowieści, są pory roku – nie sposób odróżnić tutaj zimy od lata. Mia (Emma Stone) marzy o karierze aktorskiej, Sebastian (Ryan Gosling) chce otworzyć klub jazzowy. Oboje wydają się piekielnie zdolni, lecz w równej mierze pechowi.
Liczne przesłuchania nie przynoszą pożądanych efektów, a grywanie kolęd w podrzędnych barach staje się już nie do zniesienia. Bohaterowie od momentu pierwszego spotkania przeczuwają, że są sobie pisani, ale lubią droczyć się z przeznaczeniem. Podobnie czyni reżyser, który rozpoczyna film jak pogodny musical, żeby później znacząco zmienić jego tonację.
Współczesna amerykańska kinematografia różnymi drogami próbuje przywrócić blask gatunkom popularnym przed laty. W dużej mierze udało się to z westernem, warto jednak zauważyć, że musical został na długie lata zamknięty w szufladzie z napisem „High School Musical” albo „Glee”. Tymczasem Chazelle tworzy na ekranie świat, który pozornie mógłby przypominać disneyowską baśń, ale subwersyjnie przekształca ją w dramatyczny spektakl przyziemności, codzienności i niedopasowania.
Reżyser świadomie uderza prosto w serce jednego z podstawowych mitów, jednoczącego do dziś wszystkich obywateli (co perwersyjnie udowadniają tegoroczne wybory w USA) – „od zera do bohatera”. „La La Land” jest na poziomie oczywistości hołdem dla marzycieli, którzy chcą poświęcić wszystko, żeby spełnić swe sny. Marzycieli, którzy przemawiają do nas dużymi oczami uroczej Emmy Stone i skrytym uśmiechem męskiego Ryana Goslinga. Równocześnie jednak odnajdziemy w tych różnych odcieniach humoru i barwach śpiewu liczne niejednoznaczności – bo dążenie do sukcesu pociąga za sobą nie tylko ciężką pracę, ale też kompromisy, poniżenie i nieuniknione poczucie straty.
„La La Land” jest filmem o miłości i pasji, ale też o czymś zdecydowanie mniej romantycznym. Chazelle opowiada o bohaterach, których fascynują skrajności – wielka radość albo dojmujący smutek, wszystko albo nic. Reżyser staje się tym samym głosem generacji, której przedstawiciele nie są w stanie zrezygnować dla drugiej osoby z miłości do samego siebie. „La La Land” pokazuje pokolenie usilnie przekonane o swojej wyjątkowości, buntujące się właściwie bez celu i z trudem uznające kompromisy w drodze na szczyt. W ekranowym świecie nikt nie chce już wieść prostego życia.
Bohaterowie znajdują się na wiecznym rozdrożu – z jednej strony marzą o wielkiej miłości, z drugiej natomiast nie chcą jej podporządkować swoich planów. Film Chazelle’a łączy motyw niepokornych ambicji z próbą reinterpretacji klasycznej „Casablanki”. Bohaterowie „La La Land” są zbyt cyniczni i zuchwali, by zadowolić się romantyczną wizją Paryża z melodramatycznego arcydzieła Curtiza. Być może ich „kocham cię” brzmi szczerze, ale ostatecznie przegrywa z egoizmem.
Mimo wszystko, w pokrytej lukrem ekranowej wizji można się z łatwością odnaleźć, sympatyzujemy przecież z parą marzycieli-kochanków. Na szczególną uwagę w tym kontekście zasługuje poetycki finał „La La Land”, który – za sprawą karnawałowego kolażu filmowych konwencji – objawia widzom istotę kina jako medium projektującego na ekran nasze najskrytsze fantazje, kina utkanego z marzeń i bajek, w które ostatecznie wierzymy bardziej niż postacie na ekranie. François Truffaut wyznał kiedyś, że filmy są piękniejsze niż życie.
„La La Land” jest bez wątpienia dziełem pięknym, ale ukazującym równocześnie okrucieństwo i bezduszność, jakie pojawiają się nieoczekiwanie, gdy marzenia ulegają spełnieniu. Być może zatem w „La La Land”, zamiast gwiazdom na niebie, przyglądamy się pamiątkowym bliznom wyśnionych miłości, które przegrały walkę ze zdrowym rozsądkiem. Niezależnie od wszystkiego, nie sposób nie zakochać się w filmie Chazelle’a, który – choć zrealizowany w szerokim CinemaScope – odznacza się również zaskakującą subtelnością.
Diana Dąbrowska, La La Land, „Kino” 2017, nr 1, s. 69

„ZERWANY KŁOS”

26 04 2017 klos

Reżyseria Witold Ludwig

Akcja filmu rozgrywa się podczas I wojny światowej. Historię opowiada Teresa, wiejska dziewczyna zgwałcona przez posępnego Kozaka, Sorokina. Tymczasem po Tarnowszczyźnie panoszą się carskie wojska. W okolicznych wioskach strach sieje carski dowódca. Na tym tle poznajemy główną bohaterkę filmu – Karolinę Kózkę. Nieskazitelnie dobra 16-latka świeci przykładem wśród ludzi, będąc ulubienicą okolicznych dzieci. Sielankę życia przerywają pierwsze pomruki wojny. Wieśniacy piętnują Teresę, posądzaną o oddanie się Rosjanom za pieniądze. Tylko Karolina poznaje jej tajemnicę. Teresa chce pozbyć się niechcianej ciąży, ale Karolina zapobiega jej samobójstwu. Wkrótce jednak sama doświadcza tragedii. Zostaje uprowadzona wraz z ojcem przez carskiego dowódcę. Ojcu udaje się uciec, ale ogarnięty wyrzutami sumienia popada w obłęd. Całej historii przygląda się wiejski proboszcz, ks. Władysław Mendrala. On jako pierwszy odkryje prawdę o kulisach zbrodni.
Film ,,Zerwany kłos” to poruszająca, pokazana w obrazach polskiej przyrody, oprawiona zachwycającą muzyką historia dziewczyny, dziś już błogosławionej Karoliny Kózki, zamordowanej przez ludzką kreaturę w rosyjskim mundurze. Ale film opowiada nie tylko o tym. Jest w nim znacznie więcej treści, które zmuszają do głębokich refleksji.
Akcja rozgrywa się w czasie I wojny światowej w okolicach Tarnowa, gdzie rosyjskie wojska plądrują polskie wsie i przysiółki. Docierają w końcu do wioski, w której mieszka szesnastoletnia Karolina Kózka z rodziną. W tej roli wystąpiła debiutująca na dużym ekranie Aleksandra Hejda. Dziewczyna jest śliczna, żywiołowa, lubiana przez sąsiadów i uwielbiana przez dzieci. Wychowana w miłości do Boga, jest wielką pociechą rodziców. Zarówno matka Maria (Zuzanna Gasiorek) jak i czuły ojciec Jan (Dariusz Kowalski) chcą ustrzec ją przed nadciągającym złem.
Sielankowy obraz kończy się szybko, złowróżbną sceną, w której rosyjscy żołdacy podglądają Karolinę, otoczoną wianuszkiem dzieci w czasie zabawy w polu. Ich dowódca uśmiecha się lubieżnie. Wtóruje mu młody kozak, Sorokin.
We wsi mieszka Teresa, która jest narratorką w filmie. Jest w ciąży. Wydrwiona, napiętnowana, posądzona niesłusznie, tylko Karolinie zdradza swoją historię. Przejmujące sceny pościgu w lesie, lęk ofiary, jej cierpienie pokazane są bardzo realistycznie.
Ważną postacią jest też ksiądz Władysław Mędrala (Witold Bieliński). Staje oko w oko ze śmiercią, gdy w kościele lufa pistoletu krwawego carskiego oficera (Paweł Tchórzewski), spoczywa na czole księdza. Rozlega się suchy trzask zwalnianego spustu..
Ks. Mędrala jest duchowym wsparciem nie tylko Karoliny, ale także jej ojca. Jan Kózka pogrąża się w bólu, że nie sprostał, mógł być gdzie indziej, chciał..
Słowa księdza pokazują inne znaczenie śmierci. Jej okrucieństwo w wymiarze ludzkim – w wymiarze duchowym daje impuls, by stawiać sobie pytania po co żyć i za co warto umierać, jeśli przyjdzie taka chwila. To ważna refleksja zwłaszcza dziś, gdy wartości o jakich mówi historia bł. Karoliny, przestają mieć największe znaczenie.
Zarówno ojciec, jak i świat poznają wkrótce sens śmierci dziewczyny, którą znamy dziś jako bł. Karolinę. Jakie będą jednak losy oprawcy Karoliny oraz jej ojca? Jaki  będzie epilog historii pohańbionej  Teresy?
Zamkniętą w jedną opowieść znajdziemy tu tryskającą młodość, miłość rodziców i dziecka, wiarę i nadzieję w zderzeniu z żądzą zniszczenia, siłą zła i ludzkim upadkiem.
Sceny filmu pokazują realne cierpienie, rany duchowe i krwawe cięcia, które stały się symbolem obrony dziewiczej niewinności. Zastanawia siła i ostateczna wygrana Karoliny, zaciętość w walce z mężczyzną który zabił, bo nie udało mu się zbrukać jej ciała. W prostym pojmowaniu życia – straciła je, ale duchowo odniosła wielkie zwycięstwo.
Plany nakręcone w zbliżeniu, na których widoczny jest każdy detal twarzy, uwydatniają dramatyzm i emocje tamtych zdarzeń. Niektóre sceny dla widzów oczekujących tylko mocnych wrażeń mogą się dłużyć, pewne dialogi mogą wydawać się zbyt uproszczone. Ale wrażenia z filmu są mocne i pozytywne.
Na szczególną uwagę zasługują plenery ukazane w malarskim stylu oraz wspaniała muzyka. To prawdziwa uczta dla ucha. Skomponowaną przez Krzysztofa Aleksandra Janczaka ścieżkę dźwiękową wykonał 60-osobowy skład Polskiej Orkiestry Radiowej pod batutą Radosława Labahua.  W mistrzowski sposób połączono w filmie epickie tematy symfoniczne z wątkami muzyki etnicznej, co dało obrazom wspaniałą oprawę muzyczną.
Luiza Dołęgowska/Fronda.pl

Przedstawiona historia jest mi dobrze znana już od lat, ale podejrzewam, że nie dotyczy to większości czytelników, więc zapewne warto trochę przybliżyć życiorys głównej bohaterki. Wspomina się ją jako zwykłą wiejską dziewczynę z powiatu tarnowskiego. Wszyscy jednak mówią o jej świętym życiu, pełnym miłości wobec innych osób, rozsiewała wokół dobro, charakteryzowała się wyjątkową pobożnością i aktywnym życiem religijnym. Prawdopodobnie nie zostałaby jednak beatyfikowana, gdyby nie jej śmierć z rąk rosyjskiego żołnierza w obronie własnej czystości.
Muszę przyznać, że całość powoduje mocno mieszane uczucia. Spodziewałem się subtelnej biografii zwyczajnej dziewczyny, w której życiu widać jej relację z Bogiem i jej efekty. Dostałem serię moralizatorskich scen, przekazujących bezpośrednio jak widz ma żyć, w co ma wierzyć i tłumaczących jak małemu dziecku to, co dzieje się na ekranie. Pomyślałbym, że to produkcja właśnie dla nich, gdyby nie drastyczność scen z udziałem żołnierzy. Nie oznacza to oczywiście, że produkcję ogląda się bez zaangażowania emocjonalnego. W wielu momentach łzy cisnęły mi się do oczu, kiedy widziałem, jak Rosjanie traktowali bohaterkę i mieszkańców jej wioski, bywałem też wprowadzony w błogostan w sielankowych momentach. To wszystko jednak strasznie płytkie emocje, z których nic nie zostało po seansie.
Dochodziły do mnie głosy, że film nakręcono fatalnie pod względem technicznym. Byłem w stanie w to uwierzyć ze względu na brak doświadczenia osób zaangażowanych w tworzenie go, ale po obejrzeniu nie zgadzam się z takim stwierdzeniem. Produkcję oparto na kilku kliszach (które niektórzy mogą uznać za tandetne), takich jak montaż równoległy przedstawiający wizję lub sen danej osoby i to, co robi ona w realnym świecie, kiedy jej doznaje, zwolnione tempo i zbliżenia na twarz. Daje to jednak naprawdę niezłą i dość sprawną w oglądaniu całość. Uważam, że powinno się dać Ludwigowi kolejną szansę, biorąc pod uwagę, że to jego debiut na stołku reżyserskim.
Niestety nie można tego samego powiedzieć o wszystkich kreacjach aktorskich. Aleksandra Hejda nie sprawdziła się w roli błogosławionej Karoliny. Momentami aż mnie dreszcze przechodziły, kiedy wyglądało to jak kiepskie przedstawienie na szkolnym apelu. Szczególnie mam na myśli jej sztuczną mimikę i nienaturalny, nieprofesjonalny sposób akcentowania. Na szczęście reszta nie dopasowała się poziomem. Dariuszowi Kowalskiemu i Zuzannie Lipiec, filmowym rodzicom Kózkówny, ciężko cokolwiek zarzucić. Warto jeszcze wspomnieć o dwóch głównych żołnierzach (Sorokinie i dowódcy jednostki). W przekonujący sposób ukazali zło i nienawiść, kierujące ich poczynaniami. Chętnie zobaczyłbym Pawła Tchórzelskiego jako głównego złoczyńcę w jakiejś produkcji sensacyjnej.
„Zerwany kłos” ma jeszcze jedną kluczową bohaterkę i jest nią wybitna muzyka Krzysztofa Janczaka. Prawdziwa rozkosz dla uszu! Spełnia podstawową funkcję dźwięku, tzn. podkreślenie klimatu, nastroju poszczególnych scen i wywołanie pożądanych emocji u widza. Gdyby nie ona, żadne ujęcie, czy to sielankowe wałęsanie się po polach czy tragiczna scena męczeństwa, nie wywołałoby takiego wrażenia. Jeśli da się gdzieś dostać soundtrack z tego filmu, to zdecydowanie wyląduje on na mojej półce i będę często do niego wracał.
Już dawno pisząc recenzję nie było mi tak ciężko wydać ostatecznego werdyktu. Z jednej strony tytuł posiada pewne zalety, takie jak solidna reżyseria, wybitne tło muzyczne czy niektóre kreacje aktorskie, ale co z tego, skoro są one przyćmiewane przez ogólne poczucie zażenowania? Jeśli jesteście zainteresowani historią błogosławionej Karoliny, to jak najbardziej można zapoznać się z tym dziełem. Jeśli liczycie jednak na ambitny obraz, to chyba nie jest to produkcja dla Was. Szkoda, że znowu muszę się wstydzić za kino chrześcijańskie. Czy ktoś kiedyś podejdzie do tematu odpowiednio i sprawi, że znowu Kościół stanie się ważną częścią sztuki?
autor: Jakub Grabowski

„NIEPRAWI”

26 04 2017 nieprawi

Reżyseria Adrian Sitaru

„Nieprawi” to najnowszy film wielokrotnie nagradzanego rumuńskiego reżysera Adriana Sitaru, z aktorskim udziałem m.in. Adriana Titieni (m.in. „Egzamin”). Film, który polską premierę miał podczas 16 MFF T-mobile Nowe Horyzonty, z powodzeniem kontynuuje swoją drogę festiwalową, mając na koncie m.in. Nagrodę Międzynarodowego Stowarzyszenia Kin Artystycznych CICAE 66. MFF Berlin 2016; Nagrodę Główną na 7. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Odessa 2016; tytuł Best Narrative Feature  na Philadelphia Film Festiwal 2016 czy Nagrodę za Najlepszy Film na Pula Film Festival 2016.
Z pozoru błahe zdarzenie – wspólny obiad rodziny Anghelescou. Ojciec rodziny Victor (Adrian Titieni) rozprawia podczas posiłku o fizyce. W pewnym momencie najstarszy syn Cosma (Bogdan Albulescu) wspomina, że nazwisko ojca znalazło się na liście osób, które w czasach dyktatury donosiły na kobiety chcące dokonać aborcji. Nastrój raptownie się zmienia. Victor broni się zwracając uwagę na to, że on jest faktycznie aborcji przeciwny, czemu bliźniacy Sasha (Alina Grigore) i Romi (Robi Urs) zawdzięczają życie, ponieważ matka chciała tę ciążę usunąć. Niewinne spotkanie kończy się prawdziwym rodzinnym „trzęsieniem ziemi”.
Dziesięć lat po „4 miesiącach, 3 tygodniach i 2 dniach” rumuńskie kino powraca do aborcyjnego tematu, ale rozmowa toczy się już w zupełnie inny sposób. Przestaje być drastyczna, staje się wieloznaczna.
Zarówno ci, którzy wierzą w słuszność walki o ochronę życia poczętego, jak i ci, którzy są po przeciwnej stronie barykady, zwątpili w swoje przekonania. Adrian Sitaru zaczyna film tam, gdzie skończył swój Cristian Mungiu. Co myślą dziś informatorzy, którzy w reżimie Ceaucescu donosili na kobiety, chcące usunąć ciążę, skazując je tym samym na karę więzienia? Czy kobiety, które ryzykowały śmierć w aborcyjnym podziemiu, żałują swojej decyzji? I jak czują się dzieci matek, które jednak zdecydowały się urodzić?
„Nieprawi” to historia patriarchalnej wielodzietnej rodziny, w której po śmierci matki dzieci próbują obalić ojca (w tej roli główny aktor z „Egzaminu”, Adrian Titieni). Rzecz ma miejsce podczas rodzinnego obiadu, dosłownie wyjętego z „Festen” Vinterberga – trwająca kwadrans scena kłótni, potem awantury przeradzającej się w bójkę ustawia pułap emocji tak wysoko, że dalsze wydarzenia brzmią jak opowiadane szeptem. Spośród czworga rodzeństwa to najmłodsze bliźnięta, Sasza (Alina Grigore) i Romeo (Robi Urs) najbardziej pragną wybić się na niepodległość.
Ona – arogancka, wrażliwa, zagubiona – najsilniej przykuwa uwagę widza, bo to w niej toczy się nieustanna walka. Z wyglądu przypomina piosenkarkę Björk, za to jej brat ociężałego melancholika – troskliwego, ciepłego, o maślanym spojrzeniu. Dwudziestodwuletni, fizycznie niepodobni, żyją jakby w przedłużonym dziecięctwie, najbliżsi sobie aż po wspólny pokój i łóżko. Ich relacja, pokazana jako coś absolutnie naturalnego, karmi się też pamięcią o matce, zmarłej półtora roku wcześniej. Reszta rodziny nie porusza tematu żałoby. Dla bliźniąt ulubioną pieszczotą jest pocałunek w pępek, tę bliznę po matce.
Sitaru odrzuca sensacyjny wymiar historii, rejestruje zwykły bieg życia, a zarazem jego niezwykłą dramaturgię. Jak opowiadał na Berlinale, gdzie film pokazywano w sekcji Forum, próby z aktorami trwały ponad rok. Każda scena bowiem mogła być nakręcona tylko w jednym dublu, ze względu na symboliczny budżet (siedem tysięcy euro) i ograniczony czas zdjęć – dwa tygodnie. Chodziło też o uzyskanie efektu paradokumentalnego, co znakomicie się udało.
„Nieprawi” mają w sobie lekkość i świeżość debiutu, choć są czwartym filmem Sitaru. Formalnie najbliżej im właśnie do pierwszego jego dzieła, „Pikniku” (Pescuit sportiv, 2008). Tym razem zdjęcia realizowało równolegle dwóch operatorów o zupełnie różnych stylach filmowania: pracujący z reżyserem przy poprzednich filmach Adrian Silisteanu i wchodzący dopiero w zawód Alexandru Timosca.
Efekt jest zaskakujący, choć nie do końca udany (zwłaszcza w ostatnim akcie). Lecz odwaga łączenia elementów pozornie do siebie niepasujących – ujęć „płynącą” kamerą, nagłego zoomu na twarz, kadrowania nieistotnych dla sceny szczegółów czy statycznej, wystylizowanej na luministyczne malarstwo finałowej sceny – łączą „Nieprawych” z Dogmą i potwierdzają, że dla młodego studenta informatyki, jakim był twórca „Dobrych chęci”, nauczycielem kina okazał się Lars von Trier.
Świat nakreślony przez Sitaru ma w sobie nieuchronność właściwą greckim tragediom. Kazirodztwo, opisane bez przemocy znanej z „Betonowego ogrodu” (1993) Andrew Birkina, bez oceniania i bez mitu, jaki niosła choćby „Walkiria” Wagnera, staje się pytaniem o odwagę miłości i tolerancji we wszystkich jej przejawach. Zamiast Wagnera motywem muzycznym filmu staje się zgrany „złoty przebój” muzyki klasycznej, czyli „Sonata księżycowa” Beethovena.
Grana nieudolnie na iPadzie przez rodzeństwo jest w skupieniu słuchana przez rodzinę. Nastrój filmu tak silnie przywodzi wtedy na myśl kompozycje Zbigniewa Preisnera, że pojawia się pytanie o wpływ Kieślowskiego – nie tyle nawet jego „Dekalogu IV”, co „Przypadku”. Świat „Nieprawych” leży jednak na przeciwnym biegunie niż świat Kieślowskiego. W monologu z offu, wygłaszanym przez ojca, pojawia się bowiem zdanie, że natura nie popełnia błędów. A nawet jeśli, to i na błąd można spojrzeć jak na szansę, że narodzi się z niego coś nowego.
Adriana Prodeus, Nieprawi, „Kino” 2017, nr 1, s. 76


„FRITZ BAUER KONTRA PAŃSTWO”

26 04 2017 fritz

Reżyseria Lars Kraume

Doskonały Burghart Klaußner („Most szpiegów”) w roli słynnego sędziego i prokuratora, który odegrał decydującą rolę w drugim procesie oświęcimskim we Frankfurcie.
Niemcy, rok 1957. Prokurator Generalny Fritz Bauer otrzymuje kluczowy dowód w sprawie miejsca pobytu podpułkownika SS Adolfa Eichmanna. Zbrodniarz odpowiedzialny za masowe deportacje Żydów ukrywa się w Buenos Aires.
Bauer, sam pochodzenia żydowskiego, nie ufa niemieckim władzom, wówczas niechętnym rozliczaniu nazistów, dlatego informację o Eichmannie przekazuje izraelskiemu Mosadowi. W następstwie grozi mu oskarżenie o zdradę stanu i ujawnienie jego skrywanego homoseksualizmu. Jedynym sojusznikiem Bauera okazuje się młody prokurator Karl Angermann.
Szeroko nagradzany film Laursa Kraume ukazuje najbardziej fascynujący fragment biografii niezłomnego prawnika, który często musiał działać nawet wbrew oporowi własnych podwładnych.
Fritz Bauer to ekscentryczny starszy pan. Coraz częściej zdarza mu się nie panować nad własnym życiem. W jednej z pierwszych scen zasypia w wannie w trakcie kąpieli. Gdyby nie jego wierny szofer, doszłoby do tragedii. Być może chodzi o próbę samobójczą, ale przecież Fritz wziął tylko dwie tabletki – starszy pan ma problemy ze snem.
Fritz Bauer (Burghart Klaussner) to Prokurator Generalny landu Hesja, socjaldemokrata, który w drugiej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku próbował zmusić swój demokratyczny kraj do rozliczenia się z niechlubną przeszłością. Wbrew wszystkim i wszystkiemu został w Niemczech. W okresie nazistowskim skazano go, jako obywatela pochodzenia żydowskiego, na śmierć. Udało mu się przeżyć. Uciekł do Danii i Szwecji. Do Republiki Federalnej Niemiec wrócił cztery lata po wojnie. Do końca swoich dni rozliczał „nowych” Niemców i pilnował, żeby nie zapomnieli.
W filmie „Fritz Bauer kontra państwo” reżyser Lars Kraume naświetla jeden z kluczowych epizodów w karierze prokuratora – śledztwo w sprawie poszukiwania Adolfa Eichmanna. Bauerowi udało się wcześniej zrehabilitować uczestników zamachu na Hitlera w Wilczym Szańcu. Prowadził równolegle kilkanaście innych śledztw, ale w drugiej połowie lat pięćdziesiątych czuł się już przytłoczony i prześladowany.
Zdawał sobie doskonale sprawę, że sprawy karne przeciwko mocodawcom nazistowskiego reżimu uderzają bezpośrednio w podwaliny państwa kanclerza Konrada Adenauera. Państwo było przeciwko niemu, a nie on przeciwko państwu. Zresztą oryginalny tytuł filmu brzmi „Der Staat gegen Fritz Bauer”, a nie odwrotnie.
Prokurator Generalny jednego z niemieckich landów jest nie tylko inwigilowany przez służbę bezpieczeństwa, którą kontrolują starzy nazistowscy towarzysze, ale też wciąż narażony na niebezpieczeństwo ze strony podstawionych agentów, nieuczciwych pracowników i autorów anonimów, grożących śmiercią Żydowi nieumiejącemu trzymać gęby na kłódkę.
Gdyby nie wsparcie premiera Hesji Georga Augusta Zinna (Götz Schubert), Bauer byłby całkowicie bezbronny. Sprawa Eichmanna, czyli tajemniczy list z Buenos Aires, pojawia się w ostatnim momencie – tuż przed rezygnacją Fritza z kontynuowania walki. Warto pamiętać, że to ten właśnie człowiek nakazał umieścić na gmachu Sądu we Frankfurcie napis: „Godność ludzka jest nienaruszalna”.
Dla scenarzystów filmu „Fritz Bauer kontra państwo” Larsa Kraumego i Oliviera Gueza śledztwo w sprawie Eichmanna to przede wszystkim wyraz nieposłuszeństwa wobec państwa, które nie czuje się odpowiedzialne za swoje zbrodnie. Jednocześnie jest to lekcja pokory i pierwszy krok w kierunku przerwania milczenia o winie, o której będzie można wreszcie powiedzieć głośno w trakcie procesów frankfurckich byłych funkcjonariuszy Auschwitz. Do tych procesów doprowadził właśnie Bauer. Zanim do nich doszło, obywatele RFN utrzymywali zgodnie, że niczego złego nie robili, nic nie wiedzą i nic nie pamiętają, a wszystkiemu winny był tylko Hitler.
Wycinek biografii Bauera, dotyczący przekazania Izraelowi informacji o miejscu pobytu Eichmanna, stanowi również punkt wyjścia do przypomnienia, jak mocną kartą przetargową była Zagłada w światowej polityce zagranicznej trzech pierwszych powojennych dekad. Początek lat pięćdziesiątych to kontrowersyjna sprawa niemieckich reparacji wojennych dla Izraela, który przyjął ocalonych.
Część tych umów kontrolowali tacy urzędnicy jak Hans Globke – autor jednej z obowiązujących interpretacji ustaw rasowych w III Rzeszy, urzędnik nazistowskiego MSW a po wojnie bliski doradca kanclerza Adenauera. Bauer w filmie Kraumego kilkakrotnie zaznacza, że proces denazyfikacji w większości przypadków wiązałby się z atakiem na niemieckich prominentów, chaosem w świecie Zimnej Wojny i załamaniem izraelsko-niemieckiego ładu.
Ten skomplikowany układ, w którym pamięć o ludobójstwie kreuje się w zgodzie z lokalnymi – stricte narodowymi potrzebami politycznymi, Lars Kraume wzbogaca jeszcze o epizod związany z paragrafem 175. Niemiecka służba bezpieczeństwa szuka haka na Bauera i zdobywa duńskie dokumenty z okresu wojny, w których pojawia się wzmianka o jego relacjach homoseksualnych. O prokuraturze generalnym mówi się vel „Żyd i pedał”.
Sam paragraf istniał w niemieckim kodeksie karnym od końca XIX wieku. Od 1935 roku – po nazistowskich zmianach prawnych – wystarczyło podejrzenie o relację homoseksualną, żeby kogoś aresztować. Do roku 1969 RFN utrzymywało tę zaostrzoną wersję paragrafu. Po wojnie uznano bowiem, że to prawo jest zgodne z zasadami demokratycznego państwa niemieckiego. Używano go, podobnie jak w czasach nazistowskich, do czystek politycznych.
We „Fritz Bauer kontra państwo” jego ofiarą pada najważniejszy współpracownik Bauera – postać fikcyjna, stworzona, żeby pokazać, jak trwałe były nazistowskie struktury prawne i społeczne. Nie chodziło tylko o poszczególnych aktorów sceny politycznej, ale przede wszystkim o mechanizm tworzenia demokracji na fundamencie totalitarnym. Co znamienne, ostatni zapis paragrafu 175, penalizującego męskie relacje homoseksualne, wykreślono z niemieckiego kodeksu karnego dopiero w 1994 roku.
Joanna Ostrowska, Fritz Bauer kontra państwo, „Kino” 2017, nr 1, s. 74-75

Poprzedni artykułKorty tenisowe nad Liwą już czynne!
Następny artykułFenomen Wiedźmina – wykład