„OPERACJA ARGO” 08.04.2013
„WRÓG NUMER JEDEN” 15.04.2013
„TO TYLKO WIATR” 22.04.2013
„PORADNIK POZYTYWNEGO MYŚLENIA” 29.04.2013
Wszystkie projekcje o godz. 19.00
„OPERACJA ARGO”
Reżyseria Ben Affleck
„Operacja Argo” to kryptonim odtajnionej dopiero za prezydentury Billa Clintona akcji amerykańskiego wywiadu z 1979 roku. Chodziło o oswobodzenie sześciu pracowników amerykańskiej ambasady w Iranie. Po szturmie rewolucjonistów na teherańską placówkę USA większość dyplomatów została uwięziona. Część zdołała uciec, ale musiała ukrywać się w rezydencji kanadyjskiego ambasadora. Amerykanie mieli za mało czasu, by przeprowadzić skuteczną ewakuację. Doskonale obsadzeni John Goodman i Alan Arkin kradną Affleckowi show. Mogą bezkarnie wypowiadać najbardziej pikantne teksty, nie muszą przejmować się sztuką dyplomacji i politycznymi ograniczeniami. Producent ma niewyparzoną gębę i obsesję, by film, który firmuje nazwiskiem, nawet jeśli fikcyjny, był fikcyjnym przebojem. Spec od charakteryzacji mówi wprost: jeśli agent CIA chce przyjechać do Hollywood, narobić szumu wokół nie istniejącego projektu i nic nie zrobić, to nie będzie potrzebował zbyt wiele kamuflażu. Twórcy „Operacji Argo” na własnym podwórku poruszają się pewniej. W sekwencjach z Waszyngtonu schodzą na poziom banalnego thrillera politycznego, ocierającego się o karykaturę. Tanich chwytów jest w tych fragmentach zdecydowanie więcej niż amerykańskich zakładników. Do ról urzędniczych decydentów powołano cały legion drugoplanowych aktorów znanych z amerykańskich seriali – od „24″ przez „Układy” po „Czystą krew”. Hollywoodzkie fragmenty filmu urzekają z dwóch powodów: oderwane od rzeczywistości reguły rządzące show-biznesem do dziś pozostały niemal identyczne, a po drodze nabraliśmy sentymentu do czasów, w których narodziły się m.in „Gwiezdne wojny”. Kinowa pop-kultura „made in USA” to jeden z nielicznych obszarów porozumienia Irańczyków z Amerykanami. Rozmawiając o fantastycznych historiach z kosmosu, mówią tym samym językiem. Kiedy wracają do rzeczywistych konfliktów, nie potrafią się już dogadać. Redukowanie scenariusza Chrisa Terrio (adaptacja artykułu Joshuy Bearmana „Escape from Tehran”) do parady stereotypów zaskakuje, bo Affleck prezentuje wysoki poziom realizacji. Co prawda trochę sztucznie podsyca napięcie, ale owocuje to filmem sensacyjnym, podczas oglądania którego zawsze będziemy drżeli o końcowe losy bohaterów, nawet jeśli już doskonale je znamy. Udały się też nawiązania do kina lat 70. XX wieku. Znakomity operator Rodrigo Prieto pracował na taśmie, na której uzyskano charakterystyczne dla tamtej dekady ziarno. Reżyser przyznaje też, że nakazał autorowi zdjęć naśladować konkretne rozwiązania z „Wszystkich ludzi prezydenta” i „Zabójstwa chińskiego maklera”. O ile sposób realizacji „Argo” dostarczy kinomanom wiele frajdy, to jednak skróty myślowe – odwrotnie. Hollywood potrafi bawić jedynie wedle sprawdzonych wzorców. Chyba nie jest gotowe na rewolucję. Przecież rewolucja w tym filmie to rozwrzeszczana banda ulicznych oprawców.
Ian Pelczar, Operacja Argo, „Kino” 2012, nr 12, s. 61
„WRÓG NUMER JEDEN”
Reżyseria Kathryn Bigelow
Wiadomo, wróg numer jeden to Osama bin Laden po 11 września 2001 roku, kiedy runęły wieże nowojorskiego World Trade Center. Musiał powstać film o dziesięcioletnim pościgu za człowiekiem, który stał się symbolem światowego terroryzmu. I musieli go zrobić Amerykanie. Problem polegał na wyborze formy filmowej. To, co oglądamy na ekranie, jest propozycją, którą trudno jednoznacznie sklasyfikować. Wiadomo, że film powinien mieścić się na wąskim obszarze między faktografią a interpretacją, realizmem a widowiskiem, sztuką a rozrywką. Inaczej nie będzie miał siły przekonywania. Dzisiejsze kino faktu nie chce fabuł. Realizatorka, Kathryn Bigelow, ma na koncie nagrodzony Oscarem obraz wojny irackiej „The Hurt Locker. W pułapce wojny”, film równie trudny do jednoznacznej kwalifikacji. Przeważa w nim jednak ujęty fabularnie – raczej w atmosferze niż opisie wydarzeń – obraz skrajnego chaosu, zamętu pozbawionego jakiejś czytelnej logiki, nieustannego, czyhającego zewsząd śmiertelnego niebezpieczeństwa. Scenarzystą obu filmów jest Mark Boal, dziennikarz, który tym razem zastosował zdecydowanie inną metodę dokumentacji. Odrzucił odwołania do oficjalnych materiałów dziennikarskich i przeprowadził własne śledztwo, opierając się na bezpośrednich relacjach ludzi – zresztą na bardzo różnych szczeblach administracji wojskowej. Wywołało to zarzuty, że zdradza „sekrety wagi państwowej” (np. rozmieszczenie baz CIA, okazuje się, że była taka także w Gdańsku), co w rezultacie wywołało próby oficjalnej ingerencji i dyskusję, która ostatecznie skupiła się na jednym wątku: tortur stosowanych w śledztwie przez CIA.
W każdym razie ataki nie spowodowały zatrzymania filmu, posypały się natomiast nagrody i pewno będą sypać się dalej (oddając ten numer do druku nie znamy jeszcze wyników Oscarów). Z punktu widzenia warsztatowego są jak najbardziej usprawiedliwione, bo film zrobiony jest naprawdę perfekcyjnie. Początek – relacja z zamachu 11 września – to montaż autentycznych głosów radiowych na ciemnym ekranie. Dopiero potem pojawia się obraz – oczywiście, inscenizowany, ale w ascetycznie paradokumentalnym stylu. To relacja z kolejnych etapów śledztwa, ukazywanych chronologicznie i mniej lub bardziej rozbudowanych na ekranie. Jednak pewien wątek – nazwijmy go „fabularnym” – nadaje kolejnym epizodom łączność innego rodzaju. Mianowicie scala je emocjonalnie, wykorzystując czynnik ludzki. Bowiem film ma bohaterkę. Jest nią nowa agentka CIA, Maya, uczestnicząca w pierwszej akcji w swojej karierze.
Niepozorna, milcząca, wyobcowana w męskim świecie, zyskuje w rewelacyjnej kreacji Jessiki Chastain wewnętrzną prawdę, która pozwala uwierzyć w jej obsesyjny upór. Potrafi skupić śledztwo na określonym kierunku, w gruncie rzeczy podważanym przez wszystkich. Tylko że w sytuacji niesłychanie nikłych dowodów obie strony nie mają naprawdę argumentów za czy przeciw. Zwycięża więc siła woli. Żelaznej woli tej cichej dziewczyny. Nie wiemy nic o życiu prywatnym Mayi poza tym, że jest samotna. Trudno zbudować sobie jakiś obraz charakteru z kilku uśmiechów czy gestów zmęczenia. Wiemy, że z wewnętrznym oporem przyjmuje stosowanie tortur, ale nie oponuje. Tak, jeśli mówi się o niej „pirania” – to chyba słusznie.
Ta końcowa, nocna sekwencja toczy się w czasie rzeczywistym: atak trwał jedynie 40 minut, co ekran powtarza. Helikoptery w filmie nie są tymi prawdziwymi: nie było mowy o pokazaniu tajnej broni. Ale widzowi w kinie nie robi to różnicy. Zresztą cała sekwencja zbudowana została tak, aby pozostawić świadomość, że nie jest to tylko udający rzeczywistość paradokument. Ekranowy opis zdarzeń przerywa czasem zbliżenie skupionej, pełnej oczekiwania twarzy Mayi w bazie: to, oczywiście, wtręt fabularny, odbijający od materii obrazu. Trudno jednak robić z tego zarzut. Właśnie konsekwentne podkreślenie elementu inscenizacji, obecnej do samego końca, nadaje filmowi jedność stylistyczną. To była odważna, ale z punktu widzenia estetyki filmu słuszna decyzja.
Co w końcu otrzymujemy na ekranie? Przede wszystkim faktograficzną rekonstrukcję, bardzo wierną, z czego realizatorzy są dumni. Relację unikającą pytań. Nie ma mowy o tym, czy bin Ladena można było utrzymać przy życiu i postawić przed sądem. Nie kwestionuje się metod śledztwa czy wydanych na nie pieniędzy. Nie podsuwa żadnego usprawiedliwiającego kontekstu z wyjątkiem jednej opozycji: jako punkt wyjścia zamach na World Trade Center, a rajd komandosów na dom w Abbottabadzie jako finał. Film staje się doświadczeniem dla widza, który sam może sobie pewne pytania postawić i spróbować na nie odpowiedzieć, ale nic go do tego nie zmusza. Kathryn Bigelow jest reżyserką, która świadomie się ogranicza: pokazuje ludzi w stanie skrajnego zagrożenia i przedstawia sucho, bez emocji, wywołane przez to ich profesjonalne przeciwdziałanie. Tylko tyle.
Andrzej Kołodyński, Wróg numer jeden, „Kino” 2013, nr 02, s. 70-71
„TO TYLKO WIATR”
Scenariusz i reżyseria Bence Fliegauf
Wieści o zabójstwie kolejnej romskiej rodziny szybko rozchodzą się po okolicy. Sprawcy zbiegli i nikt nie wie, kto mógł popełnić tę i poprzednie zbrodnie, ani kto będzie następny… Policja podejrzewa się, że przestępstwa miały podłoże rasistowskie. Dla rodziny Mari, mieszkającej w pobliżu, ostatnie morderstwo jest jedynie potwierdzeniem utajonych, głęboko ukrytych lęków. Pracujący w Kanadzie mąż kobiety decyduje, że bliscy muszą jak najszybciej do niego dołączyć. Żyjąc nadzieją na rychłe wyrwanie się z grozy, która ich otacza, cała rodzina stara się przetrwać kolejny dzień. Wszystkim ich czynnościom towarzyszą jednak podskórny niepokój i napięcie. Mari, jak zwykle, idzie sprzątać przydrożne rowy, a potem szkolne korytarze, a w międzyczasie zajmuje się schorowanym ojcem. Nastoletnia Anna koncentruje się na szkolnych zajęciach i swoich rysunkach, próbując trzymać się z dala od kłopotów. Jej brat, młody Rio, włóczy się po okolicy. Zaprzątają go kompletnie inne sprawy. Rio się przygotowuje…
„To tylko wiatr” jest piątym filmem w karierze 37-letniego Bence’a Fliegaufa. Zdyscyplinowany formalnie, pełen skupienia film czerpie inspirację z prawdziwych wydarzeń, a oszczędne środki wyrazu i kamera podążająca śladem trojga bohaterów niczym niewidzialny prześladowca tylko potęgują atmosferę grozy, osaczenia i wrogości, stale obecną w życiu Mari, Anny i Rio. Widzowie też jej doświadczają i wraz z bohaterami z niepokojem czekają na nadejście mroku…
Wyróżniony drugim co do ważności Srebrnym Niedźwiedziem węgierski „To tylko wiatr” Bence Fliegaufa łączy autentyzm, dokumentalizm, reportażowość z konstrukcją tragiczną. (…) kamera idzie krok w krok za bohaterami, ukazuje ich zwykły dzień. Film, oparty niemal wyłącznie na zbliżeniach, niezwykle sugestywnie, bez sztucznej malowniczości oddaje wyobcowanie tych ludzi, to, że są sami, bezbronni. Na czas seansu przejmujemy ich spojrzenie. Widz ma wrażenie, że patrzy na świat spode łba, spod spuszczonych powiek. W kontaktach z „białymi” – w szkole czy w pracy – nigdy nie wiemy, co nas spotka: gest łaskawości czy zaczepka. Na czas seansu widz tego filmu przenosi się w inny wymiar. Życie nabiera innego rytmu, jest w nim strach, ale przede wszystkim jakiś szczególny spokój i bierność, brak buntu. Nadużywane pojęcie „wykluczenia” znajduje tu wyraz przejmujący, wręcz fizyczny. Ten film zmusza widza, aby na czas seansu poczuł się Romem.
Tadeusz Sobolewski
„PORADNIK POZYTYWNEGO MYŚLENIA”
Reżyseria i scenariusz David O. Russell
Film nominowany do Oscara aż w ośmiu kategoriach to zaskakująca hybryda gatunków: niezależnego „indie movie”, historii o seksownych neurotykach spod znaku Woody’ego Allena i tanecznego filmu o dojrzewaniu. Nieczęsto się zdarza, by tak zróżnicowane składniki były tak znakomicie wyważone, nie przeszkadzały sobie i nie walczyły o dominację. Film Davida O. Russella jest niewątpliwie konstrukcją wykoncypowaną, ale nic w nim nie razi sztucznością. To zanurzona w realizmie, wzruszająca opowieść o mężczyźnie po przejściach i mało typowej kobiecie na życiowym zakręcie, którzy odnajdują wspólny język podczas rozmowy o depresji, lekach psychotropowych i braku towarzyskiej ogłady.
Reżyser „Poradnika…” gładko przeprowadza widza przez kolejne skojarzenia i tasuje filmowe gatunki równie sprawnie jak krupier karty przez rozdaniem. Nie wykłada jednak wszystkich na stół, jego bohaterowie też nie grają ze sobą w wyrafinowane gierki słowne. Obrzucają się raczej brutalnymi frazami, które żenują wyznawców salonowego savoir-vivre’u i bywają równie niepoprawne, jak dowcipy w nowojorskich filmach Woody’ego Allena. Patowi znakomicie wtóruje Tiffany (Jennifer Lawrence) – młoda wdowa poznana na niedzielnej kolacji u znajomych. Ów filmowy wieczór to moment, na którym warto się zatrzymać z dwóch powodów. Po pierwsze szybko okazuje się, że Pata i Tiffany łączy znacznie więcej niż recepty na te same psychotropy. Po drugie to chwila, w jakiej można się przyjrzeć postaciom na drugim planie, na tle którego rozegra się słodko-gorzki ciąg przyczyn i skutków, zmieniający zarówno Pata, obsesyjnie przywiązanego do przeszłości oraz swojej byłej żony Nikki (Brea Bee), jak i zadziorną, bezkompromisową Tiffany.
Reżyserska sprawność, z jaką Russell prowadzi bohaterów, owocuje też ich pełnym zespoleniem się ze światem przedstawionym. Jennifer Lawrence jest równie poruszająca jak w roli Debry w „Do szpiku kości” (2010), równie łatwo i naturalnie kradnie serca publiczności jak w „Igrzyskach śmierci” (2012). O ile w talent Lawrence trudno było wątpić, wielkim zaskoczeniem okazała się znakomita kreacja Bradleya Coopera, którego nazwisko przywołuje głównie wspomnienia pijackich ekscesów w Las Vegas i ataków kaca w Bangkoku. W „Poradniku…” stworzył postać łobuza o złotym sercu, który poznaje dziwną dziewczynę z sąsiedztwa. To nic, że nie mają nastu lat, a ich historia jest ubrana w kostium inicjacyjnego filmu bliskiego gatunkowej komedii romantycznej. Ten film jest rarytasem, który mimo postmodernistycznej syntezy gatunków, wywołuje nostalgiczne wspomnienia i tęsknotę za starym, dobrym kinem, kiedy ekscentryzm nie drażnił, ale autentycznie uwodził.
Anna Bielak, Poradnik pozytywnego myślenia, „Kino” 2013, nr 02