dkf

„ZAKAZANY BÓG” 06.06.2016 godz. 19.00
„MAMA” 13.06.2016 godz. 19.00
„EL CLAN” 20.05.2016 godz. 19.00
„ZUPEŁNIE NOWY TESTAMENT” 27.06.2016 godz. 19.00

 

„ZAKAZANY BÓG”

30 05 2016 zakazany

Reżyseria Pablo Moreno

Sierpień 1936 roku, początek hiszpańskiej wojny domowej. 51 członków wspólnoty klaretynów w Barbastro (Huesca) umiera w imię swojej wiary, stając się męczennikami. Film opowiada o ostatnich tygodniach ich życia, od chwili zatrzymania do momentu rozstrzelania. W tym czasie zatrzymani piszą, opowiadając o swojej sytuacji, o sytuacji swoich współtowarzyszy, o ludziach, którzy ich widzieli. Pisma te stały się podstawowym świadectwem służącym opowiedzeniu tej historii w filmie.
„Zakazany Bóg” jest znakomitym dopełnieniem „Gdy budzą się demony” Rollanda Joffé z 2011 roku. Twórca „Misji” nakręcił wyważony, mądry film uderzający w czarną legendę Opus Dei. Zaskakująco odważnie pokazał rodzącą się nienawiść do Kościoła, która napędzała wspieranych przez Związek Radziecki i hiszpańskich „republikanów”. Hiszpan Wchodzący na nasze ekrany 6 listopada „Zakazany Bóg” to kino lepiej zrobione od nierównej „Cristiady”. Moreno nie ma jednak talentu Joffé. Nie potrafi uwolnić postaci od deklaratywnych dialogów. Ma problem z zachowaniem spójnej narracji. Drażni nierówność poszczególnych scen. Znakomite ujęcia indywidualnego strachu przed śmiercią, zwątpienia, wsparcia braci w wierze mieszają się ze zbyt teatralnymi deklaracjami tejże wiary.


„MAMA”

30 05 2016 mama

Reżyseria Julio Medem

Penélope Cruz  – laureatka Oscara za „Vicky Cristina Barcelona”, muza Pedro Almodóvara i Woody’ego Allena – debiutuje jako producentka, kreując w filmie „Ma Ma” – jak sama podkreśla – najbardziej złożoną, a zarazem najpiękniejszą rolę w karierze. Za kamerą Julio Medem, specjalizujący się w zmysłowych kobiecych portretach, który określa swoje dzieło jako „hymn na cześć życia, dramat przepełniony światłem i miłością”. Penélope Cruz partneruje wybitny hiszpański aktor, trzykrotny laureat Nagrody Goya – Luis Tosar („Boskie jak diabli”, „Słodkich snów”).
Magda (Cruz), nauczycielka i matka 10-letniego chłopca, musi stawić czoło dramatycznej diagnozie. Wykryto u niej raka piersi. Jednak kobieta nie zamierza się poddawać, a choroba paradoksalnie wyzwala w niej zupełnie nowe pokłady energii, humoru i odwagi, które gruntownie zmieniają życie jej samej i jej najbliższych.

Kto widział „Kochanków z Kręgu Polarnego” bądź „Chaotyczną Annę”, ten wie, że dotychczasowa twórczość Julio Medema miałaby spore problemy ze wciśnięciem się do repertuaru multipleksów. Eksperymentator i poeta obrazu, którego krytycy obwołali niegdyś duchowym spadkobiercą Buñuela, cieszył się do tej pory estymą wyłącznie wśród elitarnej festiwalowej publiczności. Najnowsze dzieło reżysera, „Mama”, może jednak odwrócić ten trend. To kino znacznie bardziej przystępne w odbiorze, będące typowo hiszpańskim melanżem melodramatu i komedii obyczajowej.
Los nie obszedł się łaskawie z graną przez Penélope Cruz nauczycielką Magdą. Najpierw mąż porzucił ją dla młodszej studentki, potem z powodu kryzysu ekonomicznego musiała pożegnać się z posadą w szkole, a teraz lekarz oznajmił jej, że ma raka. Magda nie zalewa się łzami, nie wpada w objęcia depresji, nie zwraca się też jak wielu chorych w kierunku religii. Walcząc z chorobą, znajduje w sobie tyle energii, że starczy jej, by pocieszyć skauta z Realu Madryt (Luis Tosar), który w wypadku samochodowym stracił żonę i córkę. Gdy dwoje poturbowanych przez życie bohaterów zbliża się do siebie, a na horyzoncie zaczyna majaczyć happy end, reżyser wprowadza kolejną fabularną woltę. Nie zdradzę, o co chodzi, ale ostrzegam: reszta seansu raczej nie obejdzie się bez chusteczek.
Medem nie boi się oskarżeń o kicz. W jego filmie przykurzone hiszpańskie szlagiery sąsiadują ze strzelistymi wyznaniami miłosnymi (- Twoje dzieci są moimi dziećmi – A ty jesteś moim jedynym bogiem) oraz wizją serca bijącego jak oszalałe w trakcie seksualnego uniesienia. Tutaj nowotwór i chemioterapia nie przynoszą żadnych poważniejszych objawów wyniszczenia organizmu, zaś wychowywany bez ojca 10-letni chłopiec nawet przez moment nie sprawi matce kłopotów. Po dodaniu do tego ryzykownej, nieco pretensjonalnej symboliki (patrz: sceny sennych majaków) oraz zwrotów akcji rodem z latynoskich harlekinów „Mama” bez trudu mogła zamienić się w niestrawną fantazję. Medem – podobnie jak jego bardziej utytułowany rodak Pedro Almodóvar – potrafi jednak ze składników pośledniej jakości ulepić autentycznie wzruszającą baśń. Z jednej strony broni go humor, którym „Mama” wypełniona jest po brzegi („Zostało mi sześć miesięcy życia? Akurat skończy mi się zasiłek” – zauważy z przekąsem Magda). Z drugiej – świetna, dojrzała kreacja Penélope Cruz.
Magda sprawia początkowo wrażenie osoby niefrasobliwej, nie do końca zdającej sobie sprawy z powagi sytuacji. Szybko okazuje się jednak, że w jej „pięknym szaleństwie” jest metoda. Magda wierzy w życie. I im bardziej to życie daje jej w kość, tym usilniej szuka w nim wyłącznie pozytywów. Nawet w mastektomii widzi okazję do sprawienia sobie nowego większego biustu. W pewnym momencie Medem sugeruje wręcz, że Magda jest jak Hiszpania – kraj zmierzający w ekspresowym tempie ku gospodarczej przepaści, a mimo to nierezygnujący z celebrowania radosnych chwil związanych ze zdobyciem przez piłkarską reprezentację mistrzostwa świata. Podobnie ma się sprawa z „Mamą”. To film, który mógł być elegią, a okazał się afirmacją istnienia.
Łukasz Muszyński Mama (2015)

„EL CLAN”

30 05 2016 clan

Reżyseria Pablo Trapero

Argentyna, początek lat 80. Za obrazem tradycyjnej rodziny z dzielnicy San Isidro kryje się złowieszczy klan, aranżujący porwania oraz dokonujący morderstw. Na czele klanu stoi krewki ojciec, wyglądający czasem jak niegroźny dziadek z sąsiedztwa, a czasem jak wcielony diabeł o zimnym spojrzeniu Arquimedes. Alejandro, jego najstarszy syn, gwiazda słynnej drużyny rugby CASI, umiejętnie wskazuje mu potencjalne ofiary. Jego sława sprawia, że jest on poza podejrzeniami. Pozostali członkowie rodziny, w mniejszym lub większym stopniu, są zaangażowani w porwania i mają swój udział w zyskach z okupu od rodzin ofiar.
Historia zna takie przypadki aż za dobrze. Vellanzasca w Mediolanie, Mesrine we Francji i Kanadzie, Carlos „Szakal” w Wenezueli (w latach 70. szkolony zresztą na terenie Polski), Puccio w Argentynie. Królowie zbrodni, charyzmatyczni i nieuchwytni przywódcy, swego czasu najbardziej poszukiwani przestępcy świata. Ich losy fascynują kolejne pokolenia, a „El Clan” jest następnym dowodem na niegasnące zainteresowanie tematem, zarówno filmowców, jak i widzów.
Argentyński twórca Pablo Trapero z pomocą braci Almodovarów (w roli producentów) sięgnął do nieprawdopodobnych losów rodu Puccio, by opowiedzieć o rodzinnych więzach i sile przywiązania, kryminalnym kodeksie postępowania i trudnych czasach argentyńskiej transformacji. Z sukcesem, bo film ogląda się chwilami równie dobrze jak „Chłopców z ferajny” czy „Ojca chrzestnego”.
Argentyna, lata 80. ubiegłego wieku. Pod rządami wojskowych kraj popada w ruinę, mnożą się aresztowania, na porządku dziennym są brutalne tortury. Znikają ludzie, o których długo nikt nie pyta. Po kilku latach władzy argentyńskiej junty powoli odradza się wątła demokracja. Miną kolejne dekady, zanim dojdzie do względnej stabilizacji. W tych niespokojnych czasach część mieszkańców podporządkowuje się rządzącym, inni, ryzykując życie, wyrażają swój sprzeciw. Są też i tacy jak Arquímedes Puccio (Guillermo Francella), którzy nauczyli się współpracować z władzą i czerpią z tego wymierne korzyści.
Arquímedesa poznajemy, kiedy z lekkim uśmiechem droczy się z przygotowującą posiłek żoną, strofuje nastoletnie dzieci, prosi, żeby zeszły do kuchni pomóc matce. Stateczny ojciec rodziny, obrońca domowego ogniska, opiekun i ostoja. Wykonuje codzienne obowiązki patriarchy, a chwilę później niesie tacę z jedzeniem dla przetrzymywanej w piwnicy ofiary – poobijanej, zapłakanej, z ustami zaklejonymi taśmą. Zwyczajne życie toczy się na górze, dół zarezerwowany jest dla działalności przynoszącej pieniądze i wpływy. Doprawdy przerażająca to wizja – w tym wypadku ozdobiona pozbawionym emocji, stalowobłękitnym, demonicznym spojrzeniem odtwórcy głównej roli.
Pablo Trapero, reżyser i scenarzysta „El Clan”, umiejętnie zestawił ciepło domu rodzinnego, wypełnionego znajomymi zapachami jedzenia i przyciszonymi odgłosami typowych codziennych czynności, z działalnością przestępczą, której wszyscy są świadomi, ale na wszelki wypadek wolą nie mówić o niej głośno. Takich zestawień jest w „El Clan” więcej: skąpana w słońcu argentyńska ulica skonfrontowana zostaje z mrokiem zawilgoconej piwnicy, w której trzymani są więźniowie Puccich; patriarsze rodziny wyzwanie rzuci jeden z jego synów – Alex (Peter Lanzani), pragnący zaangażować się w interesy ojca, ale jednoznacznie sprzeciwiający się przemocy.
Trapero w „El Clan” nie popisuje się, nie wymyśla stylistycznych i narracyjnych sztuczek, żeby opowiedzieć historię rodziny Puccio. Doskonale zdaje sobie sprawę z potencjału tej opowieści i faktu, że fajerwerki mogłyby tylko odwrócić uwagę od istoty, tego swoistego jądra ciemności, w którym znajdują się bohaterowie. Ten film to nie dzieło biegłego wirtuoza, ale sprawnie i z uwagą odrobiona lekcja z dawnych dzieł De Palmy czy Scorsesego, wzbogacona o lokalną specyfikę.
Południowoamerykańscy twórcy nie od dziś próbują rozliczyć niełatwą przeszłość swoich krajów. W swoisty, autorski sposób subtelny dialog z historią Chile podjął niedawno Patricio Guzmán w dokumentalnym „Perłowym guziku”. Z niewygodnymi, kontrowersyjnymi tematami rozprawia się też Pablo Larraín w świetnym „Nie” i „El Club”. Z kolei Brazylijczyk Walter Salles w „Dziennikach motocyklowych” opowiada fragmenty biografii Guevary na tle historycznych zmian na kontynencie. To kino wypływające z potrzeby serca, wyciągające wnioski z tego, co było, w trosce o to, co będzie.
Magdalena Maksimiuk, El Clan, „Kino” 2016, nr 3, s. 82-83

„ZUPEŁNIE NOWY TESTAMENT”

30 05 2016 nowy

Reżyseria Jaco Van Dormael

Gdzie mieszka Pan Bóg? W Brukseli. Z rodziną, którą tyranizuje. Największą przyjemność sprawia mu bezmyślne oglądanie telewizji, dokuczanie żonie i wymyślanie praw, które coraz bardziej komplikują ludziom życie. Do czasu. Jego córka Ea nie może go już znieść i postanawia się zbuntować. Wykrada ojcu z komputera hasła i wszystkie tajemnice, dzięki którym będzie mogła urządzić świat zupełnie od nowa.

Na początku Bóg stworzył Brukselę. Później było już z górki, a wraz z pojawieniem się pierwszych ludzi w Stwórcy zakwitło okrucieństwo. By sprostać starotestamentowym standardom, Bóg wymyślał coraz absurdalniejsze prawa. Kanapki z dżemem zaczęły spadać na ziemię posmarowaną stroną, telefony dzwoniły w momencie, gdy ktoś zanurzył się w wannie, a sąsiednie kolejki w supermarketach zawsze poruszały się szybciej. Teraz Bóg siedzi w swojej wieży przypominającej niewielkie m3, chleje na umór i trzyma pod butem żonę oraz córkę. Bunt tej ostatniej jest zapalnikiem całej fabuły: młodsza siostra Jezusa (zwanego tu JC) daję nogę na ziemski padół, a w geście zemsty na ojcu informuje wszystkich ludzi o datach ich śmierci. Świat powoli zaczyna wypadać z torów.

Fantazja Jaco van Dormaela – obrazoburcza w stopniu niewielkim, w gruncie rzeczy pocieszna i niegroźna – sprawdza się najlepiej jako komedia, ewentualnie parodia biblijnych narracji. Kiedy reżyser trawestuje Pięcioksiąg Mojżeszowy, bawi się kontrastem pomiędzy nazwami poszczególnych rozdziałów a pejzażem współczesności, zamienia akt stworzenia w rodzaj cynicznego planu albo szuka w liczbie i składzie apostołów sportowej metafory, jego film kwitnie. Belg nie jest ani bezczelny, ani przesadnie strachliwy – po prostu rozpływa się w możliwościach, które daje mu zabawa „świętą” ikonografią. Jednak nawet tak luźna formuła potrzebuje mocnego fabularnego szkieletu. A tego w filmie niestety brakuje.

Kiedy Ea, bo tak ma na imię Córka Święta, schodzi na Ziemię i zaczyna gromadzić swoich apostołów, inteligentna zabawa zamienia się nagle w przyciężkawy traktat o wolnej woli jako esencji człowieczeństwa. Krzyżują się w filmie losy kilku postaci, a każdy z wątków stylizowany jest na ewangeliczną powiastkę z morałem. Nietrudno się domyślić, że czas ekranowy dostanie tu zarówno marzący o podróżach, smutny urzędnik, piękna i okaleczona dziewczyna, która czeka na swojego księcia z bajki, jak i budząca się z seksualnego letargu, uwięziona w nieudanym małżeństwie kobieta w średnim wieku. Van Dormael stara się tchnąć życie w te postaci, ograć ich wątki retrospekcjami, podwójną narracją, offem. Dwoi się i troi, żeby upchnąć w każdym segmencie kilka perełek komedii sytuacyjnej. Niestety, za dużo miejsca zajmują już wszelakie „coelhizmy” w rodzaju snów zsyłanych przez Eę na jej apostołów czy zapisywanych w kajeciku sentencji o życiu i śmierci.

Szarżujący Benoit Poelvoorde, obdarzona nieprawdopodobną ekspresją Yolande Moreau i nieustannie bawiąca się swoim emploi Catherine Deneuve uszlachetniają całość, ale koniec końców wielkie ambicje reżysera nie przekładają się na gatunkowy ciężar całego filmu. „Zupełnie Nowy Testament” jest efektownym poradnikiem samoakceptacji, „Biblią dla opornych”, niezłą komedią i przyzwoitą tragedią. Wszystkim tylko nie filmem, który sugeruje tytuł.

Poprzedni artykułMuzyczne Hity – pop i rock – koncert
Następny artykułMammobus w Kwidzynie