„MÓJ PIĘKNY SYN” 04.03.2019 godz. 19:00
„LOVELING” 11.03.2019 godz. 18:45
„KRAINA WIELKIEGO NIEBA” 18.03.2019 godz. 19:00
„POWRÓT BENA” 25.03.2019 godz. 19:00
„MÓJ PIĘKNY SYN”
Reżyseria: Felix Van Groeningen
O FILMIE:
Historia rodziny, która musi zmierzyć się z uzależnieniem dorastającego chłopaka. To opowieść o nastolatku, który poszukuje swojej drogi, o marzeniach, które prowadzą go na skraj przepaści, a także o miłości rodziców, którzy nie potrafią wypuścić swego dziecka z objęć. To pierwszy tak szczery, prawdziwy i poruszający film o rodzinie, bezwarunkowej miłości, dumie, rozczarowaniach i nadziei.
Nicholas Sheff (w zdrobnieniu Nic) niewątpliwie był kiedyś pięknym chłopcem (taki jest zresztą oryginalny tytuł filmu). Widać to jasno na zdjęciach z dzieciństwa, które pojawiają się na początku filmu. Kilkanaście lat później Nic jest już młodzieńcem pełnym lęków i stanów depresyjnych. Wpada w sidła narkotyków. Czy zatem tylko był pięknym chłopcem, czy też jest nim nadal? Dla kochającego go ojca Nic zawsze pozostanie pięknym synem, bez względu na to, jak potoczyły się i jak dalej potoczą się jego życiowe losy.
„Mój piękny syn” to historia oparta na faktach. David Sheff jest mieszkającym w północnej Kalifornii dziennikarzem, który opisał swoje skomplikowane relacje rodzinne w książce „Cudowny chłopiec. Mój uzależniony syn.” Jako dorosły mężczyzna Nic również spisał swoje doświadczenia w autobiograficznej relacji z okresu młodzieńczego uzależnienia.
Te dwa źródła informacji stworzyły tkankę poruszającej, choć nieco monotonnej opowieści ekranowej. Film jest anglojęzycznym debiutem utalentowanego belgijskiego reżysera Felixa Van Groeningena, którego pamiętamy choćby z nagradzanego na wielu festiwalach dramatu muzycznego „W kręgu miłości”.
Jego najnowsze dzieło zostało zrealizowane w formie mozaiki przeplatających się wspomnień ojca i syna. Na ekranie pojawiają się więc ukazane z subiektywnej perspektywy poszczególne sytuacje, reżyser zaś stara się ukazać przede wszystkich ich ładunek emocjonalny.
Niektóre sceny są pełne rodzinnego ciepła, podczas gdy inne pokazują momenty różnorakich słabości ludzkich charakterów i postępującej alienacji. W wizualizacjach narracji syna widzimy głównie, co i jak się wydarzyło. Obrazowo przeważa mroczny świat: samotne sesje narkotykowe, igły, strzykawki, czasami spotkania z innymi ćpunami.
Ale widzimy też pełne kolorów wizje lepszego świata, jakie tworzyły się w głowie Nica po kolejnych dawkach metamfetaminy. Ta chwilowa, iluzoryczna ucieczka może była początkowo dla chłopaka kwestią wyboru, ale niedługo później nie potrafił się już z niej wycofać.
W optyce ojca dominują poszukiwania odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało. Czy jako rodzic popełnił jakieś znaczące błędy wychowawcze? Czy za późno zdał sobie sprawę z wagi problemów syna? Introspekcje Davida są pełne poczucia winy, ale i frustracji z powodu bezsilności w obliczu zaistniałej sytuacji. Jednocześnie są one jednak przepojone bezwarunkową miłością do Nica.
Dwa różne punkty widzenia ojca i syna uzupełniają się wzajemnie i po pewnym czasie z kalejdoskopu wspomnień wyłania się klarowny obraz całego cyklu wydarzeń. Ojciec stara się pomagać synowi. Nic zaczyna lepiej kontrolować swoje narkotykowe zapędy i kiedy już wydaje się, że wychodzi na prostą, to w jego życiu pojawia się kolejny kryzys.
Tym samym koło się zamyka, po czym znów następuje etap poprawy, a po nim następny regres. Żaden sposób podejścia do problemu nie zapewnia długoterminowego sukcesu. Ani metoda kija, ani marchewki, ani też najnowsze zdobycze ze świata medycyny i technologii. Pozostaje tylko niezdefiniowana w szczegółach nadzieja.
Podejście reżysera do tematu cykliczności uzależnienia narkotykowego ma ewidentnie swoje naukowe potwierdzenie, ale prowadzi też do jednostajności. Powtarzalność oglądanych sytuacji sprawia, że pomimo emocjonalnego zaangażowania widzowie zostają uwięzieni w wąskim przedziale doświadczeń.
Chociaż film stara się momentami wychodzić poza relacje ojca i syna, to sposób przedstawienia reakcji dalszej rodziny – biologicznej matki Nica, jego macochy i przyrodniego rodzeństwa – jest fragmentaryczny i relatywnie płytki.
Na szczęście Van Groeningen oprawia fabułę w soczystą ścieżkę dźwiękową, niebanalnie ilustrującą nawet ekstremalną amplitudę emocji. Po raz kolejny reżyser udowadnia, że umiejętność integracji muzyki i obrazu należy do jego najmocniejszych atutów. Dużo dobrego można również powiedzieć o grze aktorskiej. Timothee Chalamet bardzo subtelnie przekazuje skomplikowaną naturę postaci Nica.
Jednocześnie do końca filmu Nic pozostaje do pewnego stopnia enigmatyczny – i dla widzów, i dla ojca i nawet dla siebie samego. Chalamet, po mocnych rolach w filmach „Lady Bird” i „Tamte dni, tamte noce”, szybko wyrasta na prawdziwą gwiazdę dużego ekranu.
Z kolei Steve Carell jako ojciec gra bardzo powściągliwie, w przeważającej części internalizując swoje przemyślenia. Taka interpretacja postaci może i odpowiednio odzwierciedla prawdziwego Davida Sheffa, ale dla potrzeb dramaturgii filmu wydaje się jednak zbyt jednowymiarowa.
I wreszcie, w dyskusji na temat „Mojego pięknego syna” nie można pominąć pojawiających się tu i ówdzie elementów dydaktycznych. Widać, że oprócz pokazania wzruszającej historii, twórcy mieli też na celu chęć oświecenia widowni w temacie ważnego i coraz bardziej powszechnego, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, problemu społecznego.
Jak na mój gust, takich fragmentów jest w filmie za dużo, ale być może dla osób, które w pełni wciągną się w emocjonalną tkankę losów Nica i Davida nie będzie to miało większego znaczenia.
Michał Piepiórka, Kraina wielkiego nieba, „Kino” 2018, nr 12, s. 78
„LOVELING”
Reżyseria: Gustavo Pizzi
O FILMIE:
Irene wraz z mężem i czwórką dzieci mieszka w małym miasteczku na obrzeżach Rio de Janeiro. Jej najstarszy syn, Fernando jest utalentowanym graczem w piłkę ręczną. Pewnego dnia chłopak zostaje zaproszony do profesjonalnej drużyny w Niemczech. Rodzina musi szybko podjąć decyzję o wyjeździe, od którego zależy jego dalsza kariera. Zaskoczona obrotem spraw Irene, stara się poradzić sobie z wizją nagłego rozstania z synem, pokonać własny niepokój i odkryć w sobie nowe siły, by przyzwyczaić się do życia bez ukochanego dziecka.
Irene (Karine Teles) należy do tej kategorii kobiet, które właściwie niczego się nie boją i ze wszystkim są w stanie sobie poradzić. Matka gromadki dzieci, poczciwa żona i siostra, uczennica na moment przed uzyskaniem dyplomu, obrotna sprzedawczyni…
Bohaterka na oczach widzów nieustannie poszukuje najdogodniejszych rozwiązań dla siebie i najbliższych, a życie na obrzeżach Rio de Janeiro zanadto jej rodziny nie rozpieszcza. Emocjonalna równowaga Irene ulega jednak zachwianiu, gdy przed jej synem Fernandem pojawia się możliwość wyjazdu do Niemiec i szansa rozpoczęcia profesjonalnej kariery sportowej. Poczucie kontroli rodzicielskiej okazuje się dla bohaterki równie iluzoryczne, jak poczucie kontroli nad własnym życiem.
Podobnie jak w „Aquariusie” (reż. Kleber Mendonça Filho, 2016), w „Loveling” mamy do czynienia z silną, nietuzinkową bohaterką. Na pierwszy rzut oka Irene daleko do dzikiej zmysłowości i bezkompromisowości Clary, mistrzowsko zagranej przez Sônię Bragę.
Z biegiem czasu staje się jednak jasne, że obie panie cechuje cenna umiejętność przetrwania w ciężkich, kryzysowych warunkach. To ciekawe, że we współczesnej kinematografii brazylijskiej tak duży nacisk zostaje położony właśnie na postacie kobiece, które muszą sobie jakoś radzić w „męskim” i niesamowicie wymagającym świecie.
Warto podkreślić przy tym, że zarówno mąż Irene, jak i przede wszystkim jej uzależniony od narkotyków szwagier, nie wystawiają dobrego świadectwa kulturze macho. Mężczyźni nie stanowią w świecie przedstawionym fundamentu, na którym buduje się rodzinne szczęście, pomimo dobrych chęci nie są już w stanie zapewnić w żaden sposób bezpieczeństwa (emocjonalnego, ekonomicznego itd.).
Mąż Irene, marzyciel o gołębim sercu i pustych kieszeniach, chciałby rozpieszczać ukochaną, jednak jak trafnie odpowiada mu bohaterka: „Nie chcę być księżniczką. Zasługuję na samodzielność, na to, żeby sama zarabiać pieniądze”. Ostatecznie to właśnie Irene, pomimo szeregu ról społecznych, jakie przyszło jej nieustannie pełnić, zaskakuje nas emancypacyjną mocą, walecznością.
Główna bohaterka to nie tylko nadopiekuńcza chwilami mama, ale przede wszystkim kobieta, która chce się stale rozwijać i która nie da się ograniczać trudnościom ekonomicznym czy bolesnym wspomnieniom.
Reżyser „Loveling” potrafi oddać na ekranie wrażenie chaosu, nieprzewidywalności i (niekiedy nieznośnej) zmienności ludzkich losów. Podobnie jak w dziełach włoskich neorealistów, estetyka powiązana jest tutaj z etyką: twórca skupia się przede wszystkim „na ciężkim, zmęczonym chodzie” swoich prostych, dobrodusznych i niezbyt zamożnych bohaterów. Wnikliwie śledzi ich poczynania, pokazuje chwile radości, ale przede wszystkim mniejsze i większe klęski.
Autentyczności filmowemu doświadczeniu bez wątpienia dodało to, że Karine Teles, grająca Irene, pomagała swojemu partnerowi Gustavo Pizziemu przy tworzeniu scenariusza. Całe spektrum emocji składa się na barwny i niezwykle ludzki portret brazylijskiej familii, z którą bez trudu można się identyfikować, niezależnie od szerokości geograficznej.
Diana Dąbrowska, Loveling, „Kino” 2018, nr 08, s. 81
„KRAINA WIELKIEGO NIEBA”
Reżyseria: Paul Dano
O FILMIE:
Jeanette (Carey Mulligan) i Jerry (Jake Gyllenhaal) są tylko z pozoru szczęśliwym małżeństwem. Właśnie przeprowadzili się do domu na przedmieściach, ale w nowym miejscu czekają na nich stare problemy. Jerry po raz kolejny woli uciec, niż zmierzyć się z trudnościami. Kiedy wyjeżdża na kilka miesięcy gasić niebezpieczne pożary lasów, Jeannette zostaje sama z dorastającym synem. Zagubiona kobieta wdaje się w romans, który na chwilę pozwala jej poczuć się dziewczyną, jaką była kiedyś – szaloną, atrakcyjną i pełną życia.
Często się zdarza, że uznany aktor staje po drugiej stronie kamery. Jednak rzadko decyduje się na to ktoś tak młody, jak trzydziestoczteroletni Paul Dano. Jeszcze bardziej zaskakuje to, że w swoim debiucie pokazuje się on jako twórca już ukształtowany i dojrzały, o wyjątkowej wrażliwości. „Kraina wielkiego nieba” demonstruje ogromny reżyserski talent Dano – również z tego względu, że operuje tym, co najtrudniejsze do uchwycenia w kinie: drobnymi gestami, oszczędną mimiką i półsłówkami, pod którymi można wyczuć ogromne pokłady niełatwych do wyrażenia emocji.
Streszczanie fabuły filmu Dano jest wyjątkowo niewdzięcznym zadaniem, bo w żaden sposób nie oddaje jego istoty. Wszystko, co w nim najważniejsze, pojawia się bowiem raczej gdzieś na marginesach, jest jedynie delikatnie sygnalizowane, jakby mimochodem – motywacje głównych bohaterów trzeba rekonstruować z porozrzucanych tu i ówdzie okruchów. Jednak spróbujmy. Jeanette i Jerry wydają się zgodnym i szczęśliwym małżeństwem. Mieszkają w malowniczym miasteczku nieopodal granicy z Kanadą i wspólnie wychowują nastoletniego syna. Wszystko wskazuje na to, że realizują sen amerykańskiej klasy średniej: mają mały domek, niewielki samochód i jeszcze mniejszy telewizor – wszak akcja filmu rozgrywa się na początku lat 60. ubiegłego wieku. Szybko się jednak okazuje, że niewiele trzeba, by cały ten miraż szczęścia i stabilizacji się rozpłynął.
Dano delikatnie ale bezwzględnie obnaża pozory: zaczyna od tych, które budują mikrorzeczywistość bohaterów, by ostatecznie przejść do skali makro – w ten sposób zahacza o kwestie nierówności społecznych, paradoksy kapitalizmu, ale także problematyzuje relacje między płciami. Na przykładzie losów Jeanette i Jerry’ego pokazuje, jak opresyjnym systemem jest zmaskulinizowana kultura kapitalizmu – i to nie tylko dla kobiet.
Z mozołem budowane przez bohaterów szczęście pryska, gdy Jerry z dnia na dzień traci pracę – opiekował się okolicznym polem golfowym, podlewał je, grabił, ale gdy trzeba było, czyścił też klientom buty. Zwolniono go, bo ponoć za bardzo spoufalał się z bogaczami – nie potrafił uszanować jasno przypisanego mu miejsca w drabinie społecznej.
To wydarzenie uruchamia lawinę. Sposób potraktowania Jerry’ego uraził jego dumę, co zachwiało relacjami między nim a Jeanette, która wzięła część obowiązków na siebie – a to wpędziło męża w jeszcze większą frustrację. By uciec od problemów i dowieść swojej męskości, Jerry zaciąga się do gaszenia płonących okolicznych lasów, Jeanette natomiast zatrudnia się jako nauczycielka pływania. Te dwie decyzje doprowadzą do finalnej katastrofy – rozbicia rodziny.
U Dano niezwykle ważny jest punkt widzenia. Bo epopeję zmagania się z trudnym rynkiem pracy i płciowymi stereotypami oglądamy oczami Joe’ego – syna Jerry’ego i Jeanette. Przez to reżyser nałożył na pokazywane wydarzenia dodatkowy filtr – uniemożliwiający jednoznacznie krytyczną ocenę bohaterów i obdarzający całość nieoczekiwanymi pokładami czułości. Dzięki temu na pierwszy plan wychodzi dramat jednostek, a niekoniecznie socjopolityczna analiza stosunków władzy i płci. Joe widzi w swoim ojcu kogoś wyjątkowego nawet wtedy, gdy ten coraz bardziej pogrąża się w marazmie, za matką natomiast będzie potrafił się wstawić także wówczas, gdy ta całkowicie się pogubi.
Ale pełne ufności i aprobaty spojrzenie Joe’go ma swoją wagę – dodatkowo obciąża rodziców, którzy muszą poradzić sobie nie tylko z własnymi niepowodzeniami, ale także ze świadomością rozczarowania syna. Bo „Kraina wielkiego nieba” jest przede wszystkim filmem o utracie złudzeń, bolesnej weryfikacji oczekiwań wobec życia, które potoczyło się kompletnie inaczej niż miało.
Dlatego wyjątkowo ważna jest przeszłość bohaterów i niegdyś snute plany na przyszłość, o których dowiadujemy się jedynie z kilku mimochodem rzuconych uwag. Dano nie mówi bowiem niczego wprost, a przynajmniej tego, co w tej historii naprawdę jest najważniejsze, nie podaje na tacy; nie pozwala widzom na pochopną ocenę zachowania bohaterów. Zależy mu, żeby wszystkie irytujące poczynania Jerry’ego i Jeanette, ich oczywiste błędy, złe, pochopne decyzje złożyły się ostatecznie na przekonujące portrety postaci, których los autentycznie porusza, bo wskazuje na odwieczną kruchość ludzkiego szczęścia.
To zadziwiające, jak wiele miejsca znalazło się dla czułości w filmie, opowiadającym o goryczy, cierpieniu i rozczarowaniu. Dano wykazał się wyjątkową wrażliwością i ogromnymi pokładami empatii. Przy reżyserze, który nie potrafiłby spojrzeć na swoich pogubionych bohaterów z sympatią, cała historia popadłaby w śmieszność, a w najlepszym razie budziłaby irytację.
Dano natomiast potrafił obdarzyć postacie zrozumiałymi, bo powszechnymi pragnieniami i w taki sposób poprowadzić ich losy, wydobyć emocje i uczucia, by nawet najgorsze decyzje Jerry’ego i Jeanette wydawały się oczywiste i prawdopodobne.
Opowiadana historia broni się również aktualnością – mimo osadzenia w realiach lat 60. i dziś przecież marzenia o małej życiowej stabilizacji okazują się dla wielu wygórowane, a narzucane przez zmaskulinizowaną kulturę genderowe normy więzią w klatce nadmiernych oczekiwań.
Michał Piepiórka, Kraina wielkiego nieba, „Kino” 2018, nr 12, s. 78
„POWRÓT BENA”
Reżyseria: Peter Hedges
O FILMIE:
Gdy Holly (Julia Roberts) wraca do domu ze świątecznych zakupów, zastaje na schodach nieoczekiwanego gościa, swojego syna, Bena (Lucas Hedges), który nie powinien był opuszczać ośrodka odwykowego. Kochająca matka, mimo obaw, przyjmuje go z otwartymi ramionami. Ma nadzieję, że Ben jest „czysty” i będzie mogła cieszyć się Bożym Narodzeniem z nim i resztą rodziny. Okazuje się jednak, że wizyta Bena może sprowadzić poważne kłopoty. Podczas kolejnych 24 godzin, które mogą zmienić na zawsze ich życie, Holly zrobi wszystko, by uratować ukochane dziecko.
Uśmiechnięta twarz Julii Roberts rozpoczyna film i natychmiast wiadomo: to ona dominować będzie nad całością, to przede wszystkim dla niej odnowieniu ulega stary model „filmu jednej gwiazdy”. Oczywiście, trochę zmieniony, mamy przecież rok 2018. Obok Roberts pojawia się więc mocny partner w osobie Lucasa Hedgesa.
To syn reżysera, Petera Hedgesa, chłopak, którego nie tak dawno widzieliśmy w roli gniewnego nastolatka w „Manchester by the Sea”. Podobno sama Julia Roberts nalegała na jego udział i rzeczywiście, wyczuwa się między nimi porozumienie, związek niemal charyzmatyczny.
Lucas Hedges gra Bena, który nieoczekiwanie stanął przed drzwiami rodzinnego domu. Twierdzi, że ma przepustkę na 24 godziny z zamkniętego zakładu dla narkomanów. Jest wigilia Bożego Narodzenia, gwiazdka, radość, będzie cała rodzina…
Wszystko niby dobrze, ale na wszelki wypadek trzeba schować leki i biżuterię, którą przecież łatwo spieniężyć. Nie należy kusić losu. Ben mówi, że się zmienił, jednak ludzie w miasteczku, nawet dawni koledzy, go omijają. Po prostu niesie z sobą pamięć krzywd i nieszczęść, które w swoim czasie spowodował. Reżyser zna dobrze podobną sytuację z własnego doświadczenia: wychował się w rodzinie dotkniętej nałogiem.
Czy Ben jest czysty? Czy można wierzyć temu, co mówi? Trudno pozbyć się wątpliwości. W tej sytuacji Holly – jego matka – postanawia nie opuszczać go ani na chwilę. „Przez 24 godziny jesteś moją własnością”. Są więc razem w domu towarowym, gdzie Ben kupuje kurtkę, są w szkole, oglądając występ w świątecznej szopce jego młodszej siostry Ivy (Kathryn Newton), zasiadają na sesji dla uzależnionych, na którą przypadkowo trafili i gdzie Ben opowiada o sobie.
Chłopak jest spokojny, skupiony, niewątpliwie się pilnuje, ale nie ukrywa także narastającego napięcia. To dobra, wyważona kreacja młodego aktora. Natomiast Julia Roberts prezentuje pełną skalę swojej mimiki. Jest inna niż w swoim poprzednim filmie, „Cudowny chłopiec”, gdzie także grała oddaną matkę, wydawała się jednak brzydsza, zniszczona trudnym życiem.
Tym razem rozkwita. Nie chowa swego słynnego szerokiego uśmiechu, choć ma także momenty niepokoju, jakby zawieszenia, po których na jej twarzy powraca wyraz zaufania. Widoczna jest gra spojrzeń wymienianych przez matkę i syna, przedstawiona jednak w trochę monotonnej serii zbliżeń.
Starannie bowiem prowadzona narracja w tym filmie paradoksalnie okazuje się mankamentem. I to nie jedynym. Niepełnie ukazana została na przykład sytuacja całej tej rodziny. Otóż Ben ma czarnoskórego ojczyma, Neala, bo Holly wyszła po raz drugi za mąż. Ben i jego siedemnastoletnia dziś siostra są z pierwszego związku, z drugiego zaś dwoje małych urwisów zdobywających serce przyrodniego brata.
Ale związek Holly i Neala (Courtney B. Vance) cechuje nieufność, podkreślona właśnie pojawieniem się Bena. Neal nie chce go zaakceptować. „Gdybyś był Czarny, już siedziałbyś w więzieniu” – zauważa trzeźwo. Ale nie zamierza niczego robić. Z miłości do Holly? Niestety, nie ma ani jednej sceny czy choćby sugestii świadczącej o intymności ich związku.
Odnosi się wrażenie, że to dwie osoby przypadkowo żyjące w jednym mieszkaniu. Trudno byłoby oczekiwać rozwinięcia problemu rasowego w filmie na zupełnie inny temat, ale trudno też pogodzić się z tak obojętnym przejściem nad okolicznościami mieszanego małżeństwa, które nawet w dzisiejszych Stanach stanowi jakiś problem.
Główny wątek filmu także ulega osłabieniu, bowiem opowiadana historia dzieli się na dwie nierównomierne części. Jeśli przybycie Bena do domu, spotkania i rozmowy, a przede wszystkim spojrzenia matki budują dynamiczny i nabierający wyrazistych rysów portret młodego outsidera, to część druga staje się tylko zwyczajnym thrillerem.
W pewnym momencie Ben znika, poszedł do dawnych kumpli z narkotykowego podziemia. W zamian za działkę musi wziąć czynny udział w przerzuceniu „towaru” w inne miejsce. Czy zażyje swoją działkę? Szukająca go rozpaczliwie matka nie ma złudzeń. To długa sekwencja, jednak pozbawiona dramaturgicznych komplikacji.
Ukazuje Holly za kierownicą błądzącą w jakichś zaułkach. Niewiele się dzieje. Ale treść nadaje temu twarz Julii Roberts, z wyrazem coraz większego zaniepokojenia; twarz we łzach, zastygająca w końcu w masce pełnej rezygnacji rozpaczy. Trudno nie obserwować z przejęciem tej mimicznej gry. Aktorka wyzwala wzruszenie, każe zapomnieć o słabościach narracji.
I w tym kontekście właściwym podsumowaniem staje się enigmatyczne zakończenie. Nie wiadomo, co będzie dalej, nic nie przesądza o przyszłości. Ale takie zawieszenie nadaje filmowi wymiar prawdy.
Andrzej Kołodyński, Powrót Bena, „Kino” 2019, nr 01, s. 74