dkf

„NA GŁĘBOKĄ WODĘ” 03.12.2018 godz. 19:00
„BOSKI PORZĄDEK” 10.12.2018 godz. 19:00
„POZYCJA OBOWIĄZKOWA” 17.12.2018 godz. 19:00

 

„NA GŁĘBOKĄ WODĘ”

26 11 2018 dkf1

Reżyseria: James Marsh

O FILMIE:
Claire i Donald Crowhurst to szczęśliwe i zakochane w sobie małżeństwo z trójką dzieci. Gdy rodzinny biznes plajtuje, by zapewnić byt rodzinie, Donald decyduje się na ryzykowny krok. Pomysłowy wynalazca postanawia wziąć udział w żeglarskim wyścigu dookoła świata – Sunday Times Golden Globe. Bez doświadczenia, bez przygotowania, nie zbaczając z trasy musi przetrwać samotną podróż i wygrać wyścig. Donald za wszelką cenę chce osiągnąć sukces, którym zasłuży na podziw najbliższych. Wspierany przez ukochaną żonę i kibicujące mu dzieci wyrusza w niebezpieczną podróż. Na co zdobędzie się, by wygrać z żywiołem i nie zawieść tych, na których najbardziej mu zależy?

Do odważnych świat należy! W 1968 roku Donald Crowhurst postanowił wypłynąć na szerokie wody. Co stało się potem, można sprawdzić w Wikipedii. Albo wybrać się do kina na film inspirowany losem człowieka, który pół wieku temu chciał dokonać spektakularnego oszustwa. W okołoziemskim wyścigu Golden Globe Race, sponsorowanym przez londyńską gazetę „Sunday Times”, Crowhurst wystartował jako jeden z dziewięciu sterników.

Zubożały biznesmen, który wcześniej żeglował jedynie w wyobraźni, skusił się na nagrodę za zwycięstwo, opiewającą na 5 tysięcy funtów. Widział w niej szansę na ocalenie firmy, zaimponowanie żonie i pozostawienie po sobie legendy. Udało się jedynie to ostatnie. Kiedy okazało się, że bezkres oceanu jest nie do poskromienia, zdecydował się zaczekać, aż wyprzedzą go konkurenci, a potem podawać fałszywe współrzędne jachtu.

Po tę historię sięgali już filmowcy z różnych szerokości geograficznych – od Wielkiej Brytanii, przez Francję, aż po Rosję. Głośno było zwłaszcza o dokumencie „Deep Water” Louise Osmond i Jerry’ego Rothwella z 2006 roku, w którym narrację prowadziła Tilda Swinton. Film oparty został na taśmach, które Crowhurst nagrywał w czasie podróży, dzięki czemu mogliśmy się dowiedzieć, co naprawdę się z nim działo w czasie ekspedycji. James Marsh także ma dokumentalną przeszłość (Oscar za „Człowieka na linie” z 2008 roku), ale w nowym filmie postawił na coś innego niż rekonstrukcja zdarzeń.

Na pierwszy plan wybił opozycję natura-kultura, o której traktował inny jego dokument – „Projekt Nim”. Dotknął także po raz kolejny tematu podążania za marzeniami, które z racjonalnego punktu widzenia nie mają szans na spełnienie (vide „Teoria wszystkiego”, „Człowiek na linie”).

Filmowego Crowhursta (Colin Firth) wyposażył w romantyczne tęsknoty, godne samotnych podróżników i szaleńców, takich właśnie jak Philippe Petit, linoskoczek z oscarowego dokumentu. Do Crowhursta, świetnie ułożonego przedstawiciela brytyjskiej klasy średniej, który z etykietą jest za pan brat, z pozoru nijak one nie pasują, ale mężczyzna nie chce żyć według społecznych reguł. Ma u boku żonę, Claire (Rachel Weisz), która widzi, że pragnienia męża są czymś więcej niż przejawem kryzysu wieku średniego.

Zaczyna się więc obiecująco. Marsh skacze na głęboką wodę, ale nie udaje mu się utrzymać tempa, bo wpada we własne sieci. To, co w ekspozycji zapowiadało się na pełen dramatycznych zwrotów akcji pojedynek człowieka z naturą, na ekranie okazuje się mało ciekawe. Powód? Zupełnie niefilmowe okoliczności, w których dzieje się akcja.

Marsh nie ma tej fantazji, co Ang Lee, który w „Życiu Pi” przez ponad dwie godziny trzymał nas za gardło, posługując się jedynie łódką, człowiekiem i tygrysem, ani tej zręczności, co J. C. Chandor, który we „Wszystko stracone” z pomocą jedynie zmieniającej się pogody był w stanie przeczołgać bohatera granego przez Roberta Redforda przez wszystkie stany emocjonalne.

W filmie Marsha dominuje monotonia. Owszem, reżyser wspomaga się melodramatycznymi rozmowami Crowhursta z rodziną, gdy ta jest w zasięgu sygnału radiowego, ale nie mają one w sobie spodziewanej siły – są bowiem zbyt wykoncypowane. Tak samo dylematy głównego bohatera czy brnąć w oszustwo, czy jednak ujawnić mistyfikację, rozegrane zostały histerycznie.

Nie jest to bynajmniej wina grającego główną rolę Colina Firtha, któremu nie można nic zarzucić. Brytyjczyk potwierdza, że jest aktorem totalnym, i równie dobrze sprawdzi się w roli jąkającego się króla czy kochanka Bridget Jones, co mężczyzny przytłoczonego przez ambicję i ocean.

Jego Crowhurst jest postacią niejednoznaczną – aktor nie pozwala nam ani swojego bohatera osądzić, ani o nim zapomnieć. Nawet jeśli film ulatuje z głowy niedługo po projekcji, to obraz człowieka, który musi zdecydować: stracić życie czy honor, nawiedza nas z intensywnością oceanicznej fali.

Artur Zaborski, Na głęboką wodę, „Kino” 2018, nr 06, s. 77

 

„BOSKI PORZĄDEK”

26 11 2018 dkf2

Reżyseria: Petra Volpe

O FILMIE:
Rok 1971, Szwajcaria. Nora jest młodą gospodynią domową. Mieszka z mężem i dwoma synami w spokojnej małej wiosce. Tutaj, na szwajcarskiej prowincji, mało kto odczuwa skutki wstrząsów społecznych, które zostały wywołane wydarzeniami maja 1968 roku, związanymi z falą rewolucji obyczajowej, demonstracjami studenckimi i walką o prawa obywatelskie. Nora nawet nie przeczuwa, że jej życie tak radykalnie się zmieni i z kury domowej stanie się feministyczną aktywistką, torując drogę do przyznania kobietom praw wyborczych. Film inspirowany faktami, opowiadający o drodze Szwajcarek do uzyskania pełni swobód obywatelskich.

Idee wolnej miłości, równouprawnienia kobiet, gejów i czarnoskórych, ruchy antywojenne, studenckie, ekologiczne – archiwalne obrazki z czasów kontrkultury oglądamy w czołówce filmu. Za chwilę jednak przenosimy się na szwajcarską prowincję, gdzie toczy się akcja „Boskiego porządku”.

Palenie staników, wkładanie kwiatów we włosy i skrętów w usta ma miejsce w San Francisco albo Paryżu, ale tu na początku lat 70. wszystko jest jeszcze po staremu. Wiatr zmian szeleści jedynie przy przewracaniu stron gazet i trzeszczy w odbiornikach radiowo-telewizyjnych, poza nimi panuje swojski Ordnung, pozwalający małej społeczności żyć dostatnio acz nudno pod nieustanną sąsiedzką kontrolą.

Hierarchia społeczna jest przejrzysta (mężczyźni > kobiety > dzieci), a sprzeciw wobec odwiecznych zasad może skończyć się fatalnie. Tak jak w przypadku słuchającej Hendriksa i Joplin nastoletniej Hanny, która wyjeżdża zamieszkać ze swoim  – wyobraźcie sobie! – długowłosym chłopakiem na squacie w Zurychu. Policja szybko odstawia ją z powrotem do domu, tylko po to, by ojciec mógł oddać ją do więzienia za niemoralne prowadzenie się. Zamknięta nie będzie się szlajać, a sąsiedzi nie będą gadać.

Boski porządek oznacza tutaj przypisanie kobiety do mężczyzny – bez jego zgody nie może nawet podjąć pracy. Szwajcarię ominęły wojny, które dziesiątkując mężczyzn, wymusiły profesjonalizację kobiet, panie wciąż więc siedzą w domu, wyprawiając mężów do pracy i dzieci do szkoły.

Tym też zajmuje się grana przez Marie Leuenberger (nagrodzona za tę rolę na nowojorskim Tribeca Film Festival) Nora – ciotka niesfornej Hanny. Sumiennie i troskliwie opiekuje się mężem, teściem i dwójką dzieci, ale wiatru w żagle dostaje nie przy naciąganiu prześcieradeł czy zmywaniu naczyń, lecz gdy wyrywa się z domu, choćby jeżdżąc z pasją na rowerze.

Chętnie by popracowała, ale taki scenariusz przekracza horyzont jej prostodusznego męża (Maximilian Simonischek, syn Petera znanego z „Toniego Erdmanna”). Jedyną aktywną zawodowo kobietą w wiosce pozostaje niezależna (bo niezamężna) pani Wipf (Therese Affolter), która bynajmniej nie wspiera koleżanek.

Skwapliwie strzeże swej uprzywilejowanej pozycji w lokalnej społeczności, twierdząc, że równouprawnienie to grzech przeciwko naturze i stając na czele komitetu niegodzącego się na przyznanie prawa głosu kobietom. Szwajcarię czeka referendum, które ma o tym zadecydować.

Nieoczekiwanie rękawicę rzuca pani Wipf (a właściwie całej wiosce) Nora. Wzorowa pani domu, niezainteresowana początkowo polityką, pod wpływem krzywdy Hanny i podcięcia skrzydeł przez weto męża w sprawie pracy, zamienia się w sufrażystkę.

Nie tylko bowiem rozpoznaje niesprawiedliwość we własnej rodzinie, ale – zacieśniając więzi z sąsiadkami: bitą przez męża siostrą, starszą wdową, którą niegospodarność męża pozbawiła majątku, i rozwiedzioną włoską restauratorką – orientuje się, że coś jest nie tak z całą społecznością.

Razem zaczynają działać, ale też przyjemnie spędzać czas: świetna jest scena, kiedy panie z prowincji jadą na manifestację do Zurychu i trafiają na warsztaty z miłości do własnej waginy. Po powrocie, zachęcone, żeby celebrować swe „motylki”, „króliczki”, „tygrysy”, nie będą już takie same. Postanawiają zmienić oblicze szwajcarskiej wsi, ogłaszając strajk kobiet…

„Boski porządek” pozostaje oczywiście – choć raczej w duchu lekkiego „Goło i wesoło” niż napuszonej „Sufrażystki” – dziełem politycznym. Niektórzy powiedzieliby, że promuje „ideologię gender”, tłumacząc jak chłop krowie na rowie (bo przetłumaczyć ją musi rolniczej społeczności) zasadność równouprawnienia.

Niestety, trzeba tłumaczyć ją nieustannie – szwajcarskie referendum 1971 roku odbija bowiem i współczesne – także polskie – spory o kształt państwa, dyskusje progresywnego z konserwatywnym, w których próbuje się legitymizować dawne porządki imieniem Boga.

Adam Kruk, Boski Porządek, „Kino” 2018, nr 03, s. 76

 

„POZYCJA OBOWIĄZKOWA”

26 11 2018 dkf3

Reżyseria: Bill Holderman

O FILMIE:
Cztery wieloletnie przyjaciółki raz w miesiącu spotykają się w stworzonym na własny użytek klubie czytelniczym. Niejedno już w życiu widziały, przeczytały i przeżyły, ale „Pięćdziesiąt twarzy Greya” okaże się w ich przypadku pozycją wyjątkowo inspirującą. Początkowo nieco onieśmielone, szybko dają się zauroczyć Christianowi Greyowi i jego zmysłowej pomysłowości. A ponieważ, jak wiadomo, życie jest krótkie, panie postanawiają nie tracić czasu i odkryć nowe twarze miłości. I choć z pewnością nie każdy facet to Grey, to niejednemu warto dać szansę…

Cztery przyjaciółki dźwigają na plecach sporo doświadczeń życiowych, zarówno tych przyjemnych, jak i negatywnych. Pewnego dnia postanawiają stworzyć klub czytelniczy. Dzielą się w nim nie tylko spostrzeżeniami odnośnie poznanych lektur, ale także tego, co je akurat spotkało i jakie ciekawe wydarzenia miały okazję przeżyć. Pewnego dnia jedna z nich proponuje jako lekturę znaną i dość lubianą powieść noszącą tytuł Pięćdziesiąt twarzy Greya. To właśnie ona stanie się niezwykłą inspiracją dla czterech kobiet. Chociaż z początku treść erotyku będzie je onieśmielać, to z czasem tak bardzo im się spodoba, że postanowią wprowadzić do własnego życia zaczerpnięte z niej elementy. Powoli zaczną więc odkrywać nowe tajniki miłości. I chociaż nie każdy mężczyzna to superseksowny Christina Grey, na którego widok którakolwiek wewnętrzna bogini rozpada się na miliony kawałków, to jednak niejednemu z nich warto dać szansę.

Jestem zachwycona tym, że twórcom udało się dobrać główne bohaterki w taki sposób, że w stu procentach uzupełniają się nawzajem, stanowią integralną całość. Każda z nich jest inna, jednak gdyby w tej grupie zabrakło chociaż jednej z nich, życie codzienne i dosłownie cały ich świat by się zwalił im na głowy.

Diane Keaton, która wciela się w rolę Diane, pokazuje, że można być szczęśliwym na dowolnym etapie życia, bez względu na wiek. Zaraża swoim entuzjazmem wszystkich ze otoczenia. Jane Fonda, która odgrywa rolę Vivian, okazuje się z lekka postrzelona i trudno przewidzieć, jakim tekstem uraczy nas w danym momencie. Dzięki temu wnosi do grupy powiew lekkości i rozluźnienia. Sharon (Candice Bergen) to poważna sędzina, która w skrytości ducha pragnie być kochana i odnaleźć swoją druga połówkę. Jest do tego stopnia zdesperowana, że postanawia zarejestrować się na pewnym serwisie randkowym. Co zabawne, przy próbie stworzenia zdjęcia profilowego dochodzi do paru pomyłek i w efekcie jej konto raczej straszy niż zachęca do zapoznania się z nią. A jednak następnego dnia otrzymuje kilka wiadomości. Za wszelką cenę dąży do randek, lecz jakoś żaden z mężczyzn nie jest nawet dość bliski jej ideałom. Czwarta kobieta z tej ferajny to Carol (Mary Steenburgen), która ma męża, jednak nie jest zadowolona z ich pożycia seksualnego. Robi wszystko, aby to zmienić, aczkolwiek współmałżonek sprawia wrażenie, jakby zupełnie stracił ochotę na zabawy w łóżku. Do czego posunie się Carol, aby na nowo zachęcić go do tej nocnej rozrywki?

Każda z tych kobiet ma za sobą jakieś przejścia, bagaż doświadczeń czy ugruntowane przekonania. Wszystkie aktorki idealnie wcieliły się w swoje postaci i muszę przyznać, że ciężko mi wybrać moją ulubioną. Na ich obliczach była widoczna każda, nawet najmniejsza, emocja. I z pewnością nie nie można jej zaliczyć do drewnianej gry dwóch min, jak to miało miejsce w przypadku dwóch głównych ról w Pięćdziesięciu twarzach Greya.

Zastanawiać może fakt, iż do poszukiwania prawdziwego uczucia bohaterki wybrały akurat erotyk o dość wątpliwej jakości. Jednak trzeba podkreślić to, że jego obecność w tym filmie ma charakter prześmiewczy. Wszystko ukazane jest z ironią, sarkazmem. Kiedy na ekranie pojawiają się sceny, które ukazują cztery przyjaciółki w różnych otoczeniach, ale każdą czytającą o seksownym Greyu, naprawdę ciężko powstrzymać się od śmiechu. Chociażby jak Sharon, z początku bardzo sceptycznie nastawiona do tej lektury, zaś później zaczytująca się w niej, robiąca dziwne miny i podskakująca na najdrobniejsze skrzypnięcie, bo przecież zaraz ktoś może wejść i nakryć ją na zapoznawaniu się z tą „obrzydliwą” powieścią. Myślę, że właśnie taki, a nie inny pomysł na fabułę jest świetnym pomysłem na przyciągnięcie do ekranów wielu widzów.

Muzyka pojawiała się tutaj rzadko, ale kiedy już była, to stanowiła integralną część z przedstawianymi obrazami. Niekiedy okazywała się ona tak rytmiczna, że nogi same rwały się do tańca. Twórcy naprawdę starannie wybrali każdy z utworów, tu nic nie dzieje się z przypadku.

Trudno napisać, że Pozycja obowiązkowa to produkcja stworzona dla wielbicieli tego przystojniaka. Brak jest tutaj tu wyuzdanego seksu, biczowania, ostrego BDSM. Nie ma okropnych wspomnień z przeszłości. Produkcja była reklamowana jako komedia. Widz z pewnością zobaczy wiele zabawnych scen, zaś oglądanie to będzie dla niego dobra rozrywka. Jednak należy podkreślić to, że twórcy postanowili podejść do tematyki greyowskiej trochę po macoszemu i prześmiewczo. Da się dobrze bawić, ale wszystko trzeba traktować z przymrużeniem oka.

Pozycja obowiązkowa to świetna komedia na spędzenie miłego wieczoru. Dobra zabawa gwarantowana. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, iż producenci postanowili podejść do pewnej popularnej serii w dość prześmiewczy sposób i naprawdę świetnie im to wyszło. Cztery aktorki wiodą tutaj prym i zostały tak dobrane, że widz ma wrażenie, iż faktycznie są one przyjaciółkami. Jeśli ktoś lubi zabawne, niekiedy z seksualnym podtekstem, komedie to z pewnością musi obejrzeć i tę produkcję.

Paulina Korek

Poprzedni artykułRetransmisja I Sesji Rady Miejskiej w Kwidzynie z dnia 19.11.2018 r.
Następny artykułPółfinał wojewódzki w futsalu dziewcząt i chłopców w ramach Igrzysk Młodzieży Szkolnej