Festiwal Animo Kwidzyn za nami. Festiwal myśli dziwnych, niepokojących, śmiesznych, ważnych. Sztuka żywa, prawdziwa, nie oddzielona szklanym ekranem. Kto dał się ponieść, oddychał inną rzeczywistościa, wszedł w świat gdzie prawem jest piękno i wolność wyobraźni.
Festiwal rozpoczął się koncertem. Animo niezmiennie zaskakuje. Gliniany kontrabas, gliniany saksofon, gliniane dzwonki, Gliniane Pieśni. Tej muzyki nie da się opowiedzieć, na scenie teatru eksplodowały pierwotne siły natury, erupcja wprost z praoceanu życia. Muzyka pulsującą falą zalała salę, dzikie dźwięki uderzyły we wszystkie zmysły, połknęły nas i wypluły. Czy ktoś się im oparł? Po koncercie muzycy, jakby lekko onieśmieleni owacjami, tradycyjnie wyszli pokłonić się publiczności, ale miałem nieodparte wrażenie, że to my powinniśmy pochylić się przed nimi.
Tak dobry początek okazał się zwiastunem całego festiwalu. Nie sposób w kilku słowach opowiedzieć wszystkiego, nie tylko ze względu na objętość tekstu; prezentacje Animo nader często podążają ścieżkami, dla których brakuje słów, sięgają zbyt głęboko, wibrują z tyłu głowy, części tylko się domyślamy, inne jak strzęp pamięci muskają świadomość, wyciągają z niebytu pierwsze wspomnienie z dzieciństwa, tak odległe, że niemożliwe.
Na Placu Partnerstwa drobny, czerwono-biały namiocik, malutkie wejście ledwo nad ziemią sugeruje, kto może tam wstąpić, Tintalo Circus. Dookoła w ścianach namiotu nieduże otworki, przez które dorośli mogą zajrzeć do wnętrza. Zazdrośnie zerkam na rozjaśnione twarze dzieci i nagle znika ulica, znikają ludzie wokół i siąpiący od rana deszcz. Znowu mam trzy lata, idę za rękę z mamą, jeszcze nie wiem, że życie kiedyś się kończy, jestem szczęśliwy.
Z Chile przyjechał spektakl „Brudne skrzydło” Davida Zuazola. W dużej części po hiszpańsku, którego nie znam i myślę, że większość widzów nie rozumiała dźwięcznej mowy Kolumba. I dobrze. Wspaniałe doświadczenie, zanurzyć się w świat interpretacji i domysłów, podsycanych sugestywną scenografią i kunsztem artysty. Doświadczenie, które otwiera w umyśle drogi dawno lub może nigdy nie używane. Fantastyczna w warstwie narracyjnej opowieść ze świata końca, świata post, przywodząca na myśl „Delicatessen” Jean-Pierre Jeuneta, mówi jednak o naszej rzeczywistości, o lęku przed tym co obce i niezrozumiałe, o odrzuceniu, o pytaniu „kim jestem”? Jeśli znasz kogoś, kto ma skrzydła, nie bój się go!
Jeżeli ktoś zrozumiał to zupełnie inaczej, to kapitalnie, czy nie jest to miarą prawdziwej sztuki i sukcesem artysty, że jego dzieło zaczyna żyć własnym życiem, wyprzedza swojego twórcę i mnoży znaczenia, których on sam w nim nie dostrzegał?
– Jesteś smutna – zatroskał się Rycerz. – Pozwól, że zaśpiewam ci coś na pociechę.
– Czy to bardzo długie? – spytała Alicja, bo nasłuchała się już tego dnia co niemiara poezji.
– Długie – powiedział Rycerz – ale nadzwyczaj, nadzwyczaj piękne. Kto tylko posłyszy mnie, jak to śpiewam, każdy albo ma łzy w oczach, albo też.
– Albo co? – zapytała Alicja, bo Rycerz nagle przerwał.
– Albo ich nie ma, no i trudno. Tytuł tej pieśni nazywa się „Oczy wątłusza”.
– Więc taki jest jej tytuł? no, no! – rzekła Alicja, usiłując wzbudzić w sobie zainteresowanie.
– Nie, nie zrozumiałaś – powiedział Rycerz, jakby trochę zakłopotany. – Tak się nazywa jej tytuł. A naprawdę jej tytuł brzmi „Starutki starzyk”.
– Więc należało powiedzieć: ta pieśń tak się nazywa? – poprawiła się Alicja. – Nie, to coś zupełnie innego! Sama pieśń nazywa się „Sposoby na życie”, rozumiesz: ona się tak tylko nazywa!
– Więc jaka to jest pieśń? – zapytała Alicja, teraz już kompletnie oszołomiona.
– Właśnie chciałem powiedzieć – rzekł Rycerz. – Naprawdę to jest „Na bramce usiadłszy”, a jej melodia to mój własny wynalazek.
Ten abstrakcyjny dialog pomiędzy Alicją i Białym Rycerzem wspaniale oddaje atmosferę „Piosenek dla Alicji” koncertu-spektaklu niemieckiego FIGURENTHEATRE Wilde&Vogel. W ich występie odnalazłem całe szaleństwo, surrealistyczny humor, groteskowość i okrucieństwo oryginalnego tekstu „Alicji w krainie czarów”. Niesamowite elementy scenografii w postaci dymiących, ciężko oddychających głębokim snem lalek czy mechanicznego motyla próbującego przez cały czas wydostać się z więzienia szkalnego słoika odrealniały przestrzeń spektaklu. I do tego elektryczne skrzypce i gitara i kontrabas!!! Za mało, za krótko, więcej!
Wbrew słynnej kwestii z „Rejsu” Piwowskiego, artysta może być równocześnie twórcą i tworzywem. Dowodzi tego, zamykające festiwal „Aleatorium” w wykonaniu Unia Teatr Niemożliwy. To zjawiskowe wydarzenie pomiędzy instalacją a spektaklem, oniryczna podróż po zakamarkach umysłu, inspirowana fantastyczną prozą braci Strugackich.
Po wyjściu z sali teatralnej, zamieniłem z synem dwa zdania:
– Tato, to przedstawienie rozbiło mi głowę.
– To wspaniale synu, jeśli co jakiś czas nie rozbijemy sobie głowy, to kostniejemy i zamieniamy się w kamienie.
Tych kilka prezentacji to tylko drobna część tego wszystkiego czym był, jest i będzie Festiwal Animo. Więcej nie opowiem.
Koniec i bomba, a kto nie był ten trąba!