PRZEGLĄD KINA POLSKIEGO 2013
„OBŁAWA” 04.03.2013 godz. 18.00
„POKŁOSIE” 04.03.2013 godz. 20.00
„YUMA” 05.03.2013 godz. 18.00
„JESTEŚ BOGIEM” 05.03.2013 godz. 20.00
„MÓJ ROWER” 06.03.2013 godz. 18.00
„PIĄTA PORA ROKU” 04.03.2013 godz. 20.00
„OBŁAWA”
Scenariusz i reżyseria Marcin Krzyształowicz
Jak zaznaczają twórcy, skomplikowana intryga ukazuje prawdziwe oblicze okupacji z perspektywy partyzanta, który zmaga się nie tylko z Niemcami, ale także zdrajcami w polskich szeregach i – co najtrudniejsze – własną, mroczną przeszłością. Jak zapewnia obsadzony w głównej roli Marcin Dorociński – laureat nagrody dla najlepszego aktora na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych: „Obława” to niezwykła historia o sile i słabości charakteru zwykłych ludzi. Scenariusz Marcina Krzyształowicza jest bardzo inspirujący, bez trudu uruchomił moją wyobraźnię.
(…) Leśne życie u Krzyształowicza to powolne obumieranie zmęczonych ludzi, oczekujących niemieckiej obławy, z której zapewne nie uda się im wyrwać. Czas historyczny jest w „Obławie” co prawda czasem znaczącym, ale jednak tłem dla wielopłaszczyznowej opowieści o zdradzie, która również współcześnie nie traci na aktualności. Dzięki rezygnacji z linearnie prowadzonej fabuły, skomplikowaniu ulega ocena rzeczywistości i bohaterów, z których żaden nie jest bez winy, a zdrajca może zostać częściowo usprawiedliwiony szlachetnymi motywacjami. Kilkakrotnie powracamy do tych samych wydarzeń, które za każdym razem zostają uzupełnione o nowe szczegóły, bądź przedstawione z punktu widzenia innej postaci. Precyzyjne cięcia montażowe nieustannie pozostawiają znaczące niedopowiedzenia, które w momencie uzupełnienia komplikują ocenę bohaterów i oglądanych wydarzeń. Silnie ingerującemu w tworzenie znaczeń montażowi towarzyszy pieczołowicie skomponowana strona wizualna, za którą odpowiedzialny był Arkadiusz Tomiak. Obraz mówi w „Obławie” o wiele więcej niż słowa, które zostały ograniczone do niezbędnego minimum. Język bohaterów pozbawiony jest ponadto dosłowności – dialogi nie dopowiadają tego, co możemy zobaczyć na ekranie. Groza wojny została oddana przez ocierające się o naturalizm zdjęcia i minimalistyczną scenografię. Krzyształowicz udowodnił, że nie trzeba sięgać po technologię 3D ani przelewać hektolitrów krwi, aby przybliżyć widzowi wojenne okrucieństwo. Wielka w tym zasługa również aktorów. Film utkany jest z silnych, często zupełnie przeciwstawnych emocji szarpiących bohaterami, jednak na ekranie nie mówi się o nich ani słowem. Tylko twarz Marcina Dorocińskiego, grającego kaprala Wydrę, zdradza tęsknotę za normalnością – czystą pościelą i zapachem chleba – którą stara się maskować zimną brutalnością egzekutora. Słowa uznania należą się całej obsadzie, ale te najcieplejsze należy skierować właśnie do Dorocińskiego oraz Weroniki Rosati i Macieja Stuhra. Mieli oni do wykonania najtrudniejsze zadanie: wcielili się w najbardziej charakterologicznie złożone postacie, gdzie spektrum granych przez nich emocji rozciągało się od nieludzkiej wręcz bezwzględności po obezwładniający strach.
„Obławę” można przyrównać do ostatnich dokonań Wojciecha Smarzowskiego i Borysa Lankosza – reżyserów, którzy również osadzili akcję swoich filmów w przeszłości, by ją sproblematyzować i poddać reinterpretacji. Żaden z nich nie sięgnął jednak do czasów II wojny światowej. Krzyształowicz musiał więc w pojedynkę stoczyć walkę z utrwalonym w naszej kinematografii stereotypem zawsze odważnego i szlachetnego polskiego żołnierza i jego wiernie kochającej kobiety. Dzięki oddaniu wielowymiarowości tych postaci zwrócił im ludzkie twarze. Uniemożliwił również stawianie jednoznacznych ocen zachowań i wyborów bohaterów, którzy mogliby powtórzyć za milicjantem z „Domu złego”: „Prawda (również ta historyczna)? Nie ma takiej”.
Michał Piepiórka, Obława, „Kino” 2012, nr 10, s. 67
„POKŁOSIE”
Scenariusz i reżyseria Władysław Pasikowski
Franciszek Kalina (Ireneusz Czop) po latach emigracji przyjeżdża do Polski, zaalarmowany wiadomością, że jego młodszy brat (Maciej Stuhr) popadł w konflikt z mieszkańcami swojej wsi. Po przyjeździe odkrywa, że przyczyną jest mroczna tajemnica sprzed lat. Skłóceni od lat bracia próbują dojść prawdy. Prowadzone przez nich śledztwo zaostrza konflikt, który przeradza się w otwartą agresję. Ujawniona tajemnica odciśnie tragiczne piętno na życiu braci i ich sąsiadów.
(…) „Pokłosie” – od razu trzeba powiedzieć – to film ważny i udany pod względem artystycznym. Sukces wynika z jego formy. „Pokłosie” to trzymający w napięciu thriller (można się w nim doszukać nawet motywów westernowych). Wydawałoby się, że ten gatunek filmowy nie przystaje do tematu tak trudnego i rozbudzającego gwałtowne emocje. A jednak u Pasikowskiego doskonale wszystko zagrało, wydobył tragizm posługując się środkami popularnymi. Kto jak kto, ale ten właśnie reżyser potrafi wziąć widza w kleszcze, stworzyć nastrój napięcia, lęku i oczekiwania na dramat, który niechybnie musi się zdarzyć. Niemal z każdego kadru emanuje nastrój grozy. Niepokój widza podsycany jest przez znakomitą muzykę Jana Duszyńskiego.
Pasikowski zrealizował film współczesny, nie ma w nim żadnych scen wojennych ani retrospekcji z przeszłości. W filmie nie pada nazwa: Jedwabne, bo też cała historia jest wymyślona, choć ewidentnie nawiązująca do zdarzeń opisanych przez Grossa. Bohaterami są dwaj bracia o nazwisku Kalina. Franek (Ireneusz Czop) po latach emigracji – wyjechał jeszcze „za Jaruzelskiego” – wraca z Chicago do swojej podlaskiej wsi. Jego młodszy brat, Józef (Maciej Stuhr), przyjmuje go bez entuzjazmu, ma do niego żal, że nie przyjechał nawet na pogrzeb ojca. (…)
Pasikowski stopniuje napięcie, żeby w końcówce osiągnąć apogeum. Jego film przejdzie do historii, choćby z powodu jednej sceny, w czasie której trudno zapanować nad emocjami. To scena kulminacyjna, najważniejsza, kiedy Franek i Józek dowiadują się prawdy odsuwanej od siebie, niechcianej. Muszą ją jednak poznać, już nie ma odwrotu. Pasikowski wie, że epatowanie okrucieństwem nie wstrząśnie widzem, pokazuje więc człowieka obnażającego swój grzech i swoją zbrodnię. Oto bracia „przesłuchują” Malinowskiego, sołtysa wsi w czasie wojny. Dziś ma ponad dziewięćdziesiąt lat. W tej roli występuje mało znany aktor, Robert Rogalski; wygląda jak naturszczyk, ale jak gra! Takie kreacje zapamiętuje się na zawsze. (…)
Ks. Andrzej Luter, Pokłosie, „Kino” 2012, nr 11, s. 66-67
„YUMA”
Reżyseria Piotr Mularuk
„Yuma” to połączenie kina akcji, komedii i romansu z popisową rolą Jakuba Gierszała – laureata Złotej Kaczki, Nagrody Publiczności im. Zbyszka Cybulskiego oraz tytułu Shooting Star 2012, przyznawanego najbardziej utalentowanym młodym europejskim aktorom na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie.
Akcja filmu rozpoczyna się trzy lata po upadku PRL. Zyga (Gierszał) ma serdecznie dość oglądania kolorowego świata tylko w młodzieżowych pismach. Z pomocą kumpli, a także obrotnej ciotki (Katarzyna Figura), zostaje królem „jumy” – drobnych kradzieży w Niemczech. Proceder szybko się rozpowszechnia, miejscowość Zygi dokonuje prawdziwego skoku cywilizacyjnego, a lokalny król „jumaczy” zyskuje powszechny szacunek i powodzenie u płci pięknej (o jego serce wojują w filmie Karolina Chapko i Helena Sujecka). Wkrótce jednak młodym i gniewnym wspólnikom Zygi (Krzysztof Skonieczny i Jakub Kamieński) przestaną wystarczać markowe ubrania i elektronika. Gdy wejdą w drogę rosyjskim gangsterom pod wodzą nieobliczalnego Opata (najbardziej demoniczna rola w karierze Tomasza Kota), a regularnie okradani Niemcy wprowadzą szczelniejszą ochronę przed rabusiami, zabawa w policjantów i złodziei zmieni się w niebezpieczną rozgrywkę.
Akcja filmu rozgrywa się w Brzegach, przygranicznym nadodrzańskim miasteczku, gdzie we wczesnych latach 90. ubiegłego wieku kwitnie „juma” – kradzieże
w sklepach po „lepszej”, a w każdym razie bogatszej, stronie granicy. „Juma” to zjawisko do dziś uznawane za temat tabu rodzącego się polskiego kapitalizmu. – Historia „Yumy” zainspirowana jest autentycznymi wydarzeniami, a opowiedziana językiem nawiązującym do klasyki kina sensacyjnego, który daje klucz do zrozumienia świata pogranicza niemieckiego lat 90. w Polsce – tłumaczy reżyser Piotr Mularuk.
Reżyser był zdania, że jednym z najważniejszych kluczy do sukcesu filmu jest obsada. Bardzo istotne było znalezienie pełnego charyzmy wykonawcy roli Zygi. Powierzono ją Jakubowi Gierszałowi, znanemu z filmu „Wszystko, co kocham” (polski kandydat do Oscara 2011), gdzie zwrócił na siebie uwagę doskonałą rolą Kazika. Wielkim sukcesem aktora (i reżysera) stała się „Sala samobójców” Jana Komasy, także z Gierszałem w roli głównej. Film doceniła większość krytyki, ale co może ważniejsze – również publiczność. Wybijający się aktor stworzył tam postać buntownika z dobrego domu, prowokatora i nadwrażliwca, który zamyka się – z tragicznymi skutkami – w wirtualnym świecie. Tym występem przekonał do siebie wielu młodych. W jego postaci odnaleźli własne niepokoje i sprzeczne, skrajne emocje.
Natomiast Zyga to chłopak z innej epoki i o innym społecznym pochodzeniu. Jego środowisko Brzegi, nadodrzańska miejscowość, z której jest tylko rzut beretem do innego, piękniejszego świata, jakim jawi się bogaty niemiecki Frankfurt. Zyga nie jest po prostu chciwy i zły – przeciwnie, fascynuje go postać niezłomnie szlachetnego farmera Dana Evansa z klasycznego westernu Delmera Davesa „15.10 do Yumy” (1957). Odwołania do tego filmu stanowią istotny element filmu. Mimo to, wkrótce młodego bohatera pochłonie „jumanie” – kradzieże w sklepach po drugiej stronie granicy. Dzięki zdobywanym tam fantom nie tylko wyrwie się z biedy i beznadziei, ale zyska szacunek całego miasteczka. Jednak droga na skróty okaże się pełna pułapek… – Zyga ma naturę buntownika – tłumaczy reżyser. – Do tej roli szukaliśmy aktora w typie Jamesa Deana, wrażliwego outsidera, który wywiera jednak przemożny wpływ na całe swoje otoczenie. Kuba Gierszał idealnie pasuje do tego opisu, jest pozornie wycofany, wyciszony, ale ma magnetyczną osobowość.
Bez udziału Katarzyny Figury („Żurek”, „Zemsta”, „Pianista”) reżyser nie wyobrażał sobie filmu. Warto podkreślić, że rola przebojowej Halinki od początku pisana była z myślą o niej. Zagrała uwodzicielską kobietę o złotym sercu, a jednocześnie burdelmamę, która de facto rządzi całą okolicą.
„JESTEŚ BOGIEM”
Reżyseria Leszek Dawid
Jedna z najważniejszych premier kinowych 2012 roku, „Jesteś Bogiem” w reżyserii Leszka Dawida, to oczekiwany od blisko dekady film o legendarnej grupie Paktofonika, która na zawsze zmieniła oblicze polskiej sceny muzycznej.
Za sprawą niezwykłej historii Piotra Łuszcza – „Magika” (Marcin Kowalczyk), Sebastiana Salberta – „Rahima” (Dawid Ogrodnik) i Wojciecha Alszera – „Fokusa” (nagrodzony Złotymi Lwami za rolę w „Chrzcie” Tomasz Schuchardt) rzesze wiernych fanów PFK, a także kinomani spragnieni prawdziwego obrazu Polski, prześledzą losy trzech kumpli z Mikołowa i Katowic, którzy dzięki oryginalnym utworom, takim jak słynny „Jestem Bogiem”, stali się głosem pokolenia młodych Polaków. U boku utalentowanych młodych aktorów wystąpili między innymi: Marcin Dorociński, Małgorzata Zajączkowska, Przemysław Bluszcz i Arkadiusz Jakubik.
Paktofonika została założona w 1998 roku, a jej nazwę, oznaczającą „pakt zawiązany przy brzmieniu głośnika”, wymyślili Magik i Rahim. Trzy wydawnictwa zespołu: „Kinematografia”, mini album „Jestem Bogiem” oraz „Archiwum kinematografii” sprzedały się w gigantycznych nakładach. Wkrótce po premierze „Kinematografii” fanami Paktofoniki wstrząsnęła wiadomość o samobójczej śmierci Magika.
(…)Nazwa zespołu, Paktofonika, to słowo stworzone przez nich samych, oznacza pakt „przy dźwiękach głośnika”. Ich znakiem rozpoznawczym są słuchawki w uszach, połączone z małym odtwarzaczem, trzymanym w kieszeni. W domu mają już składane komputery, które dziś, w 2012 roku, wyglądają jak archaiczne graty. Rewolucja techniczna nie zabiła jednak w człowieku pragnienia przeżycia czegoś, co wyrwie go z codzienności do świata ducha, mówiąc górnolotnie. To pragnienie rzadko udaje się zrealizować w pełni, czasami kończy się wszystko rozczarowaniem i dramatem, ale pozostaje świadomość, że próbowaliśmy, i choćby dlatego było warto. Leszek Dawid skupił się właśnie na tym problemie, wyreżyserował film o poszukiwaniu sensu życia przez młodych ludzi, którym przypadło dojrzewać na przełomie epok i systemów politycznych. „Jesteś Bogiem” rejestruje ważny moment naszej historii, i choć opowiada o autentycznych postaciach, to jednak nie jest dosłowną rejestracją życia członków Paktofoniki. Scenarzysta Maciej Pisuk wymyślił historię uniwersalną, ponadczasową, a reżyser nadał jej tempo i nasycił emocjami, dzięki którym widz nie może pozostać obojętny.Jedno jednak wiemy na pewno od samego początku. Magik popełni samobójstwo, rzuci się z dziewiątego piętra, z okna własnego pokoju. W 2000 roku informowały o tej tragedii wszystkie media. Trzy lata później zespół przestał istnieć. Magik stał się legendą, a jego teksty robią do dziś ogromne wrażenie. Reżyser nie rozstrzyga, dlaczego Magik wyskoczył z okna w noc Bożego Narodzenia. Najłatwiej byłoby wszystko uzasadnić schizofrenią młodego artysty, o której zresztą sam pisał i śpiewał. Reżyser tylko sygnalizuje chorobę, ale nie stawia żadnej diagnozy. I słusznie, był to bowiem przede wszystkim chłopak nadwrażliwy, niepewny, niezaradny, zagubiony. Żył we mgle, jak tamci z poprzedniego pokolenia: Rafał Wojaczek, Edward Stachura czy Andrzej Bursa. Magik, czyli Piotr Łuszcz, był do nich podobny duchowo i poetycko. Życie jest za trudne, życie to jest teatr – tak oni wszyscy myśleli. A Magik myślał jeszcze o tym, czy warto żyć.
Magik jest co prawda postacią kluczową, do której wszyscy się odwołują, jednak cała historia została opowiedziana z perspektywy Fokusa i Rahima. To Fokus, grany z pasją przez Tomasza Schuchardta, przejmuje od samego początku inicjatywę. Poznajemy jego rodzinę, jego dziecinność i jednocześnie krnąbrność (pięć razy wyrzucany z różnych szkół). Ponad wszystkim dominuje w nim jednak mocne dążenie do stworzenia zespołu muzycznego, który będzie inny niż to badziewie, które ogląda w telewizji. Wiedział, że bez Magika będzie to niemożliwe. Rahim (debiut Dawida Ogrodnika) jest bardziej wyciszony, ale pomysł Fokusa pobudził go, zobaczył szansę na zmianę w życiu. Tak więc to Wojtek i Sebastian są – wedle wizji reżysera – siłą sprawczą wydarzeń. Albo inaczej: byli „ciałem” całego przedsięwzięcia, a Piotr – duszą.
(…) Jest w tym filmie scena symboliczna. Paktofonika jest już sławna, zaczynają się odzywać zachodni wydawcy. Chłopcy mają wystąpić w nowym centrum handlowym. Magik spotyka się w jednym z przestronnych korytarzy z fanką. Patrzą na siebie, jest pusto, tak jakby wszyscy się gdzieś ulotnili. Dziewczyna na widok idola wpada w stan uniesienia, i onieśmielona prosi go, żeby jej coś dał. „Ale ja nic nie mam. Tylko 4,50 i fajki” – odpowiada Magik. „To może chociaż byś mnie przytulił” – prosi dziewczyna. Ich serdeczny i ciepły uścisk, powielony w jednym momencie przez dziesiątki monitorów, umieszczonych w szklanej przestrzeni centrum handlowego potwierdza najdobitniej, że film Dawida to obraz o samotności i totalnym zagubieniu artysty w świecie prymitywu i pozorowanych wartości. Monitory zabijają intymność i czystość tego spotkania, a w konsekwencji doprowadzają do ostatecznego rozstania Magika z żoną, Justyną.
Najsłynniejszy utwór Magika, „Jestem Bogiem”, powstał w ostatniej chwili, gdy płyta już szła do produkcji. Magik wszystko wstrzymał, Fokus i Rahim byli wściekli na przyjaciela, bali się bowiem, że wydawca zerwie z nimi kontrakt. Magik był jednak nieprzejednany: „Przez całe życie robiłem rzeczy, których nienawidzę, a jak wreszcie chcę zrobić to, co chcę, to mi nie wolno?”. Wygrał tę walkę, dzięki jego uporowi kawałek (tak chłopcy mówili o swoich utworach) pod tytułem: „Jestem Bogiem” stał się testamentem artysty. Znają go tysiące młodych i niemłodych już słuchaczy rapu. W refrenie padają słowa:„Jestem Bogiem Uświadom to sobie, sobie Ty też jesteś Bogiem Tylko wyobraź to sobie, sobie”.
„Odwaliło ci?” – zareagował Fokus, kiedy pierwszy raz usłyszał te słowa. A jednak myślę, że w tych słowach tkwi – być może – klucz do rozwiązania zagadki samobójczej śmierci Magika. Odkrycie Boga w swoim „ja” to akt druzgocący, musiał bowiem wtedy zrozumieć, że nie jest Bogiem, że nikt z nas nie jest Bogiem, bo Bóg może być w nas i przez nas działać, ale my – nigdy Nim nie będziemy. Magik odkrywa swoją ograniczoność, samotność, ludzką nędzę, absolutną bezradność. Miażdżące odkrycie duchowe połączone z powracającą cyklicznie depresją mogło doprowadzić do śmierci. „Kocham wszystkich ludzi. Ale nie mogę dłużej tu być. Przebacz” – nabazgrał wielkimi literami w swoim kalendarzu tuż przed śmiercią. A na innej stronie: „Przepraszam, musiałem wyjść. Nie poddawajcie się, walczcie. Proszę. Magik”.
Ks. Andrzej Luter, Jesteś Bogiem, „Kino” 2012, nr 9, s. 67-68
„MÓJ ROWER”
Reżyseria Piotr Trzaskalski
Mówi się, że mężczyźni nie rozumieją kobiet. A co, jeśli jest jeszcze gorzej i nie rozumieją też siebie nawzajem? Najnowszy komediodramat Piotra Trzaskalskiego („Edi” – zdobywca ponad 30. prestiżowych nagród filmowych), to nietypowy przewodnik po męskim świecie. Dlaczego niezależnie od wieku, gdy facet kocha, nie potrafi tego wyrazić słowami? Paweł (Artur Żmijewski), Włodek (Michał Urbaniak) i Maciek (Krzysztof Chodorowski) skazani na swoje towarzystwo przez kilka dni, nie przepuszczą żadnej okazji, żeby uprzykrzyć sobie życie. Czy naprawdę więcej ich dzieli niż łączy? Czy klucz do zrozumienia męskiego punktu widzenia w ogóle istnieje?
Autor scenariusza, Wojciech Lepianka, zapytany o pomysł na film, odpowiedział: „Czuję, że być może […] zadajemy sobie po raz kolejny pytania ważne – i szukamy odpowiedzi u źródeł. A tym źródłem jest ojciec”. I rzeczywiście, „Mój rower” to kolejny film po „Mojej krwi”, „Chrzcie”, „Erratum”, „Krecie”, „Lesie”, „Lęku wysokości”, prześwietlający wielobiegunowe relacje między ojcem a synem. Tu sprawa jest jednak inna. Novum filmu Trzaskalskiego w porównaniu, np. do „Kreta” Rafaela Lewandowskiego polega na tym, że tam raczej demitologizowano wyidealizowaną postać ojca, odkrywano błędy, które trzeba było zrozumieć i wybaczyć. Tu odwrotnie, należy ojcu przywrócić szacunek dla jego roli, zredefiniować na nowo, co było błędem, a co nie.
To, o czym opowiada Piotr Trzaskalski, w istocie jest miłością. Męską, szorstką, zamaskowaną i dlatego trudną, ale wciąż – miłością. Cała trójka ma problem z wyrażaniem uczuć, są oschli, a z czasem zaczynają – paradoksalnie – wspominać rzeczy, których razem nigdy nie robili, zamiast tych, które wspólnie przeżyli. Emocje maskują za pomocą sarkazmu, agresji, żartu, kryją je pod słuchawkami z głośną muzyką.
Film zbudowany jest na prostej, nienowej i łatwej do odczytania strukturze, np. bohaterowie pouczają się nawzajem, a widz wie, że sami popełniają błędy i moralizując, w rzeczywistości mówią o sobie. Przytrafia im się sporo zbiegów okoliczności, chyba zbyt nieprawdopodobnych, za szybko przychodzi też zbyt radykalna przemiana każdego z bohaterów. Wszystko to, potęgowane alegorycznym zakończeniem, przesuwa film w stronę odczytywania go jako przypowieści. Jednak stopniowe wyjaśnianie przez twórców znaczeń – może nazbyt nachalnie i wprost – pozbawia film pogłębionej paraboliczności.
Lecz można, jak zrobił to Trzaskalski, tworzyć dzieła nieskomplikowane, bez większych niedopowiedzeń, ale ciepłe i przyjemne. „Mój rower” nie przysparza trudności w odbiorze, jak niektóre filmy wyżej przywołane. Mimo to z filmu płynie przesłanie ważne i potrzebne. Utożsamione jest symbolicznie z tytułowym rowerem, który dla Włodka jest symbolem męskiej troski, dla Pawła – znienawidzonego spartańskiego wychowania, zaś szczególnie istotny staje się z punktu widzenia Maćka. Najmłodszemu z tej trójki objawia się jako wędrujący z ojca na syna stygmat, naznaczający mężczyznę na resztę życia. Jakkolwiek ten stygmat nazwiemy: socjalizacją, wychowaniem, genetyką czy autorytetem.
Konrad Tambor, Mój rower, „Kino” 2012, nr 11, s. 71-72
„PIĄTA PORA ROKU”
Reżyseria Jerzy Domaradzki
Z pozoru wszystko ich dzieli – pochodzą z odmiennych środowisk, wyznają inne wartości, różni ich nawet doświadczenie życiowe. Witek (Marian Dziędziel) to owdowiały kierowca, który przejechał w życiu tysiące kilometrów, ale nie ujrzał jeszcze nic poza rodzinnym Śląskiem. Barbara (Ewa Wiśniewska), nauczycielka muzyki, nie może pozbierać się po utracie bliskiej osoby – znanego malarza, z którym spędziła najpiękniejsze lata swojego życia. Pragnąc spełnić ostatnie życzenie partnera i rozsypać jego prochy nad morzem, w miejscu ich pierwszego spotkania, kobieta zwraca się o pomoc do Witka. W trakcie obfitującej w zaskakujące odkrycia podróży na drugi koniec Polski, dwie zagubione dusze połączy przyjaźń, która pozwoli przezwyciężyć najgłębsze różnice.
Powracający do kręcenia filmów w kraju, jeden z najbardziej cenionych na świecie polskich reżyserów – Jerzy Domaradzki zebrał na planie „Piątej pory roku” gwiazdorską obsadę i znakomitą ekipę. U boku Mariana Dziędziela – dwukrotnie nagradzanego na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni i Ewy Wiśniewskiej, wystąpili Andrzej Grabowski i Leszek Lichota. Do współpracy Domaradzki zaprosił także cenionego operatora Zbigniew Wichłacza („Requiem”, Białe małżeństwo”, „Dom wariatów”) oraz wybitnego kompozytora Jerzego Satanowskiego („Ogród Luizy”, „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”, „Dzień świra”, „Kolejność uczuć”, „Wszystko, co najważniejsze…”, „Magnat”, „Jezioro Bodeńskie”).
Dla większości widzów atrakcją „Piątej pory roku” będzie z pewnością duet odtwórców głównych ról, Ewy Wiśniewskiej i Mariana Dziędziela, popularnych, cenionych polskich aktorów. Ich spotkanie na ekranie staje się podwójną konfrontacją: zarówno bardzo różnych typów aktorstwa, jak i diametralnie różnych charakterów postaci, które tworzą. Ale film ten będzie także powrotem do kina Jerzego Domaradzkiego, reżysera przez długie lata praktycznie nieobecnego. Lecz choć jego filmy – „Bestia”, „Wielki bieg”, „Planeta Krawiec” czy „Historia Liliany” – powstały dawno, to cały czas gdzieś krążą, ktoś je ogląda, ktoś odkrywa na nowo.
W „Piątej porze roku” Domaradzki opowiada historię miłosną dwojga bohaterów, którzy mają tyle lat, co on. Jeśli autor filmu i postacie są ludźmi z tego samego pokolenia, istotne staje się nie to, co przeżywają bohaterowie, ale jak przeżywają. Domaradzki, opowiadając o ludziach w swoim wieku, wie to na pewno, a przynajmniej może odnieść do swojego sposobu myślenia w tej fazie życia, w jakiej i on się właśnie znajduje. Niewykluczone, że był to jeden z powodów, dla których zdecydował się na realizację tego filmu.
Powiedzieć o parze głównych bohaterów, że wszystko ich różni, to mało. (…) Inaczej widzą swoją przyszłość, czyli mówiąc wprost – nadchodzącą starość. I wydaje się, że najważniejszym pytaniem filmu „Piąta pora roku” jest pytanie o to, czego można w takim momencie życia oczekiwać. Domaradzki zadaje je bardzo dyskretnie, cały film jest swego rodzaju poszukiwaniem złotego środka między dwiema skrajnymi postawami. Kobieta straciła partnera, z którym żyła trzydzieści lat i który był jej mentorem, opiekunem, najlepszym przyjacielem. Wraz z jego śmiercią straciła po prostu wszystko. Nadal toczą się wokół niej sprawy, które jakoś jej dotyczą (choćby jej praca), ale zależy jej już tylko na tym, by samą siebie przekonać, że nic więcej jej nie czeka. Godnie odejść – to chyba jej jedyne pragnienie. A teraz on: wydaje mu się, że wszystko przed nim. Jest bawidamkiem z ambicjami – każdą kobietę stara się oczarować, bo nie wyklucza, że mógłby się w niej zakochać. Jego zaloty to mniej lub bardziej ograne triki, które przynosiły mu w przeszłości łatwe zdobycze i pewnie dlatego teraz chciałby czegoś więcej. (…) Sylwetki obu głównych postaci zostały pomyślane jako konkretne typy ludzi, którzy przez całe życie funkcjonowali w jednym środowisku, nie stykali się z nikim spoza, wrośli w najdrobniejsze sprawy swojej grupy i nabrali jej przywar. Ale to zaledwie punkt wyjścia. Bo „Piąta pora roku” jest właściwie ciągiem sytuacji obrazujących poznawanie się, zawstydzenie, ścieranie, obrażanie i wzajemne drażnienie dwóch osób, które nie mają żadnego punktu zaczepienia, by się jakoś zacząć dogadywać. Niestety, podobnych filmów były już dziesiątki, jeśli nie setki i bardzo trudno coś nowego i oryginalnego na ten temat powiedzieć. (…) Najlepiej wypadają fragmenty, w których reżyser nie obśmiewa bohaterów, ale wyraźnie im kibicuje, opowiadając nie wprost o tym, co się między nimi zmienia. Ona na przykład podkreśla dystans, siadając cały czas na tylnym siedzeniu samochodu i traktując go jak szofera. I trudno się nie uśmiechnąć, gdy w końcu siada na przednim siedzeniu obok niego, próbując udawać, że to mimochodem…W finale sprawy zaczynają wyglądać trochę inaczej. Każde z tych dwojga chciało na siebie nawzajem patrzeć według własnych kategorii życiowych, ale próbują również oceniać tę drugą osobę innymi kategoriami. Ona widzi w nim człowieka, który przez długie lata wykonywał ciężką pracę, on – wrażliwą kobietę, która dokonała kiedyś dramatycznego wyboru, by być z mężczyzną, którego pokochała. Ale ciekawsze jest to, jak patrzą na siebie ze stricte osobistej perspektywy. Podczas gdy on był dla niej tylko prostakiem, a ona zbyt wyniosłą paniusią, pod koniec orientują się, że partner jest kimś dużo lepszym niż zdawało się na początku. I to proste spostrzeżenie jest kluczem do – wydawałoby się niemożliwego – porozumienia.
Piotr Śmiałowski, Piąta pora roku, „Kino” 2012, nr 12, s. 64-65