„PORWANIE MICHELA HOUELLEBECQA” 07.04.2015 godz. 20.00
„BÓG NIE UMARŁ” 13.04.2015 godz. 19.00
„CUDA” 20.04.2015 godz. 19.00
„MELASA” 27.04.2015 godz. 19.00
„PORWANIE MICHELA HOUELLEBECQA”
Reżyseria Guillame Nicloux
We wrześniu 2011 roku, w środku trasy promocyjnej swojej nowej książki „Mapa i terytorium”, jeden z najgłośniejszych współczesnych pisarzy zniknął. Błyskawicznie pojawiły się plotki, że Michel Houellebecq, bo o nim mowa, został porwany przez Al Qaedę, którą mógł rozzłościć swoimi powieściami, albo przez UFO. Niektórzy poważnie się zmartwili, inni przyjęli te wiadomości z nieukrywaną radością Film „Porwanie Michela Houellebecqa” pokazuje natomiast, jak było naprawdę Pewnego dnia trzech postawnych mężczyzn uwolniło pisarza od codziennego stresu, konieczności przebywania wśród łowców autografów, uciążliwego remontu mieszkania i zawiozło go do położ onego na uboczu cywilizacji domku. W tej idylli pełnej umięśnionych osobników, starych samochodów i polskiej kiełbasy Houellebecq może spokojnie, pod warunkiem, że jest wino i papierosy, czekać, aż ktoś zapłaci za niego okup. Tylko kto ma to zrobić?
W „Porwanie Michela Houellebecqa” tytułową postać gra… sam Houellebecq, który nie szczędzi nam swoich kontrowersyjnych poglądów, w tym na temat Polski i Polaków. Reżyser filmu po zdjęciach tak mówił o pisarzu: „Nie byłem w stanie napisać mu jednej linijki tekstu, wszystko mu ukradłem – sposób mówienia, zachowania, podejście do palenia, neurozy…”. Zaprezentowany na tegorocznym festiwalu w Berlinie film okazał się jedną z najczęściej dyskutowanych sensacji imprezy, a Tadeusz Sobolewski napisał o nim: „w osobie reżysera Guillaume’a Nicloux Marek Piwowski wylądował w Berlinie z ekipąz „Rejsu” i pokazał język temu festiwalowi kina zaangażowanego”.
„Ważne jest, żeby trochę się ponudzić. Nic nie robisz, nudzisz się i wtedy wpadasz na jakiś pomysł. Pojawiają się słowa. Trzeba oczyścić umysł. Nie da się napisać książki, gdy czeka się na telefon” – wygłasza w filmie swoje pisarskie credo tytułowy bohater „Porwania Michela Houellebecqa”. W tym sensie „mockument” Nicloux rzeczywiście jest cudownie nudny: w obrazie, w przebiegu akcji, w dialogach, w sposobie, w jakim kreśli bohaterów. Bo choć punktem wyjścia tej historii jest uprowadzenie dla okupu słynnego pisarza, to rzecz cała zawodzi na całej linii jako kino akcji czy portret skandalisty. Po prostu nic się tu nie dzieje. I jest to najbardziej fascynujące prowokacyjne nic-nie-dzianie, jakie było mi dane podziwiać w kinie w tym roku.
Inspiracją dla Guillaume’a Nicloux były wydarzenia z jesieni 2011 roku, kiedy to Michel Houellebecq „zniknął”: nie pojawił się na zaplanowanych spotkaniach autorskich (a miał, między innymi, odwiedzić Kraków), nie dawał znaku życia. To wówczas pojawiły się pogłoski o jego porwaniu, za którym mieli stać islamscy terroryści (najwyraźniej nie podzielający wygłoszonej niegdyś przez niego opinii, iż islam jest najgłupszą z religii). Pisarz mówił potem, że zwyczajnie zapomniał o „tournée”, że był poza zasięgiem telefonów i Internetu, ale wydarzenia z 2011 roku i tak stały się częścią jego legendy: ekscentryka, skandalisty, dla jednych twórcy szalenie tajemniczego, dla innych specjalisty od autopromocji: cwaniaka i cynika sprytnie kreującego swój wizerunek.
„Porwanie Michela Houellebecqa” jest kapitalną grą z owym wizerunkiem, nie pierwszą zresztą, w końcu Francuz obsadził się w roli jednego z bohaterów własnej powieści, „Mapa i terytorium”, gdzie pisarz Michel Houellebecq koniec końców zostaje zamordowany, a po śmierci z chirurgiczną precyzją rozczłonkowany. U Nicloux do żadnych krwawych jatek nie dochodzi, a jedyna filmowa bójka prowokuje salwy śmiechu, a nie skok adrenaliny. Oto porywacze uczą pisarza krav magi, pojedynek toczy się na dywanie, zdyszany Houellebecq zaciska chude nogi na szyi potężnego Roma, tamten wierzgając próbuje wyrwać się z uścisku.
Absurdalny, surrealistyczny humor jest zdecydowanie jedną z najmocniejszych stron „Porwania…”. Artysta-celebryta do spółki z reżyserem błyskotliwie grają naszymi oczekiwaniami: w leniwym slalomie pomiędzy kolejnymi banalnymi zdarzeniami Houellebecq to zbliża się do swojej legendy, to zupełnie od niej oddala. To z nią polemizuje, to ją podtrzymuje. Łagodnie, z cierpliwością znosi stan uwięzienia, sprytnie zarazem manipulując Mathieu (Mathieu Nicourt), Maksem (Maxime Lefrançois), by poszerzyć pole swojej swobody.
I już za chwilę były ochroniarz Lagerfelda i jego kompani zdejmują porwanemu kajdanki, dają zapalniczkę, kupują piżamę, donoszą z supermarketu ulubione wino, robią urodzinową kolację, oferują pornosy, zamawiają mu młodziutką prostytutkę. Opresja staje się niemal przyjemnością, wakacjami, podczas których w jakimś gombrowiczowskim geście Michelowi Houellbecqowi udaje się uciec od pisarza. W domu rodziców jednego z porywaczy, Ginette i Dédé (Ginette i André Suchotzky) jego sława, twórczość i pozycja nie mają żadnego – poza finansowym, wszak chodzi o okup – znaczenia. Nie jest to jednak rzecz o nieznośnym brzemieniu popularności, obliczona na wywołanie współczucia.
Bohaterowi zupełnie nie zależy na naszej sympatii (i zapewne właśnie dlatego natychmiast ją zyskuje), kaprysi, okazuje słabostki. Obserwowany przez kamerę, której nie kusi estetyzowanie rzeczywistości, upija się, kopie ze złością Bogu ducha winną lalkę, szydzi ze szkolnej twórczości jednego z porywaczy, bierze udział w pijackich sporach – na przykład o „Władcę Pierścieni” i poduszkę Lovecrafta, jak również o… Polskę. To zresztą zabawne, bo w jednej ze scen to właśnie nasz rodak, robotnik ani w ząb nie mówiący po francusku, w tak bardzo polskim wolnościowym odruchu, chce Houellebecqowi ściągnąć kajdanki. I może dlatego pisarz dobrze czuje się w domu, w którym na półkach zamiast książek królują koszmarne figurki, bo nie budzi tu niezdrowego zainteresowania, lecz troskę. Nie jest pisarzem wśród czytelników, celebrytą wśród fanów, intelektualistą pośród polemistów, lecz Michelem, kimś w rodzaju dalekiego kuzyna, którego dziwactwa traktuje się pobłażliwie, a jego samego przyjmuje serdecznie.
„Sukces jest jak wnętrze Audi A6” – zanotował niegdyś Houellebecq, co nie znaczy, że nie ma się czasem ochoty wysiąść nawet z najbardziej luksusowego auta, by zaczerpnąć świeżego, zamiast klimatyzowanego, powietrza. W liście do Bernarda Henriego Levy’ego Michel napisał więc, że marzy „o kącie na wsi, gdzie będzie mógł oddawać się w całości swoim drobnym wykroczeniom”. Film Nicloux spełnia na ekranie fantazję pisarza, zaspokajając zarazem naszą, widzów, potrzebę podglądactwa. Jeśli jednak wydaje się wam, że oto wreszcie zobaczyliście prawdziwą twarz twórcy „Cząstek elementarnych”, pamiętajcie o innych jego słowach: „Jeśli ktoś sądzi, że mnie zna, to dlatego, że brak mu informacji”.
Małgorzata Sadowska, Porwanie Michela Houellebecqa, „Kino” 2014, nr 09, s. 86
„BÓG NIE UMARŁ”
Reżyseria Harold Cronk
Josh rozpoczyna studia na jednej z amerykańskich uczelni. W pierwszym semestrze trafia na zajęcia z filozofii prowadzone przez fanatycznego ateistę profesora Radissona. Wykładowca już na pierwszych zajęciach każe studentom napisać na kartce słynne zdanie Friedricha Nietzschego: „Bóg umarł”, i złożyć pod nim podpis. Ci, którzy tego nie zrobią mogą zrezygnować z zajęć lub… udowodnić, że Nietzsche się mylił. Z całej grupy pierwszorocznych studentów wyzwanie podejmuje tylko Josh. Ma czas do końca semestru, by przekonać słynnego wykładowcę i resztę studentów, że Bóg jednak istnieje. Rozpoczyna się pasjonujący spór, który elektryzuje całą uczelnianą społeczność i sprawia, że odmienia się życie wielu osób…
„Bóg nie umarł” to najgłośniejszy film religijny ostatnich lat. Kilka miesięcy temu był wielkim przebojem kinowym w USA.
Zaogniający się konflikt między ateistami i wierzącymi z for internetowych przeniósł się na salę amerykańskiego uniwersytetu, a także sale kinowe. Film Harolda Cronka nie uspokaja tych nastrojów, będąc oskarżanym o tendencyjność i katolicką sztampowość, na której miał być zbudowany.
Głównym bohaterem jest student pierwszego roku, grany przez Shane Harpera, który staje do konfrontacji z wykładowcą filozofii na temat możności dowiedzenia istnienia Boga. Równolegle do tej historii poznajemy losy innych bohaterów – młodej muzułmanki po kryjomu poznającej wiarę katolicką, pastora goszczącego czarnoskórego misjonarza i zagorzałej lewicowej publicystki, która dowiaduje się, że ma raka. Bohaterowie poboczni szukają w Panu ukojenia i wsparcia.
Brzmi sztampowo. Uważam jednak, że z tego schematu zostajemy wyłamani wraz z wkroczeniem do sali wykładowej profesora Radissona (przyzwoity Kevin Sorbo). Główna postać przeciwstawia się swojemu nauczycielowi, zagorzałemu ateiście. Nie zamierza on jednak przekonać swoich kolegów – pełniących rolę ławy przysięgłych w tym sporze – wyznaniami wiary lub relacjami cudów, że nie da się dowieść nieistnienia Boga. Mamy do czynienia z rzeczową dyskusją, czerpiącą argumenty z prac naukowych i teorii uznanych naukowców. Jedyny mankament mogą stanowić zbyt profesjonalne prezentacje, którymi się posługuje uczeń – nadaje to tym sceną pewną sztuczność. Nie upatrywałbym się jednak w nich religijnej propagandy, tak samo jak w tezie, której broni student. Twierdzi, że nie można stwierdzić, że Boga nie ma.
Nie mamy więc do czynienia z zaborczą walką o wiarę innych. Josh chce, by jego religia była szanowana, a nie otwarcie wyśmiewana. Szczególnie w towarzystwie mocno zlaicyzowanym, które w wielu przypadkach nigdy nawet nie było w Kościele. Ci bardziej butni mogliby nawet powiedzieć, że spotykamy się tu z obroną typowo lewicowego światopoglądu, mówiącego o szacunku i zrozumieniu.
Obraz niestety nie utrzymuje swojego poziomu, gdy przychodzi nam się poznać z pozostałymi historiami, które stanowią bardzo znaczącą część filmu. Pozostałe historie nie zachowały oryginalności i dowodzą nam, że na podstawie prostych obrazów, że z Bogiem jest lepiej. Po prostu. Słabość tych fragmentów dodatkowo uwypukla bardzo kiepską muzykę i nieporadność w pracy kamery.
Film z pewnością znajduje większe uznanie u osób wierzących, które doceniają heroiczną postawę bohatera w trwaniu w swojej wierze. Myślę, że jednak przy braku uprzedzeń może być to film, w którym dostrzeże się dobry pomysł, jednak tylko częściowo w taki sposób zrealizowany.
„CUDA”
Reżyseria Alice Rohrwacher
„Cuda” młodej reżyserki Alice Rohrwacher opowiadają prawdziwą historię jej dorastania w ekscentrycznej rodzinie, mieszkającej w wielkim, starym domu w Toskanii.
Kiedy lato dobiegnie końca nic już nie będzie takie samo w życiu Gelsominy i jej trzech młodszych sióstr. Dziewczyna mieszka z dala od cywilizacji, w ukrytym zakątku na włoskiej prowincji, gdzie trudno jeszcze spotkać turystów. To właśnie tutaj przenieśli się jej rodzice, dawni członkowie hippisowskiej komuny, by żyć blisko natury i chronić swoje dzieci przed „upadkiem świata”. Tego lata, jak co roku, większość dni będzie upływała rodzinie na tradycyjnej produkcji miodu, z której z trudem udaje im się związać koniec z końcem. Jednak po raz pierwszy surowe reguły narzucone przez ojca ulegną rozluźnieniu. Gelsomina marzy bowiem, by uratować rodzinę przed bankructwem i zdobyć wielką nagrodę w telewizyjnym teleturnieju prowadzonym przez tajemniczą Milly Catenę (Monica Bellucci). Choć stoi to w całkowitej sprzeczności z poglądami i wartościami, które do tej pory wpajał w nią ojciec, dziewczyna za wszelką cenę będzie starała się przekonać go do tego pomysł
„Tu kiedyś był dom”. To jedne z pierwszych słów, jakie padają w filmie Alice Rohrwacher, kluczowe dla zrozumienia tytułowych „Cudów”. Otulonej realizmem magicznym opowieści o raju, który stworzyła dla siebie włosko-niemiecka rodzina. Na włoskiej prowincji stał kiedyś ich dom – zwykły, odrobinę zaniedbany, średnio wyposażony, czterema odrapanymi ścianami ochraniający czułość, bliskość, swojskość i codzienność.
Mieszkająca w nim rodzina żyła zgodnie z rytmem natury. Matka zajmowała się ogrodem, dzieci pomagały jej latem zbierać dojrzałe maliny. Ojciec był pszczelarzem, starsze córki pracowały w domowej pasiece. Nie byli bogaci. Wydawali się szczęśliwi. W słoneczne dni dziewczynki pluskały się w jeziorze nieopodal domu, krzycząc wniebogłosy z radości. Kiedy padał deszcz, skakały po kałużach. Topiły patyki w deszczówce zebranej w starej wannie na podwórku lub grzebały nimi w ziemi. Nieopodal pasł się wielbłąd. Ojciec kupił go córkom za ostatni grosz. Wszystkim zdarzało się sypiać na wielkim rodzinnym materacu pod gołym niebem. Bez telefonu, telewizora, komputera; bez rzeczywistości nastawionej na konsumpcję i technologiczne gadżety.
Rohrwacher udało się uchwycić naturalność, autentyzm i niewinność świata, któremu obce wszystko, co nowoczesne. Włoska reżyserka opowiada o boskim ogrodzie, w którym władzę sprawuje starotestamentowy ojciec. Kochający, ale groźny Wolfgang (Sam Louwyck) przeczuwa nadchodzące niebezpieczeństwo i reaguje agresją na myśl, że ich azylowi może coś zagrozić. Cudowna rodzina jest rodziną patriarchalną. Judaszowa zdrada rodzi się nie tyle ze zwątpienia i lęku, co z pragnienia odczuwanego przez najstarszą córkę. Gelsomina (Maria Alexandra Lungu) jest ciekawa pięknej kobiety, którą spotyka w lesie. Dziewczynce imponują jej długie włosy, białe jak morskie fale. Nie widzi, że są sztuczne. Fascynacja jest zresztą obustronna. Telewizyjną prezenterkę Milly Catenę (Monica Bellucci) urzeka naturalność czterech sióstr, które plączą się pod nogami ekipie nagrywającej spot promocyjny do programu o cudach gospodarki rolnej.
Rohrwacher stoi po stronie Wolfganga. Telewizja jej się nie podoba, więc zdjęcia Hélene Louvart („Pina”!) są piękne w swojej skromności. Ruchy i ustawienia kamery wydają się inspirowane poetyką kina dokumentalnego. Kamera nie ingeruje w świat bohaterów, którzy poruszają się swobodnie, jakby ich gestom nie była narzucona żadna inscenizacja, a uchwycenie domowego chaosu w ramy kadrów nie wymagało ani odrobiny reżyserii. Jest w tym realizmie jakiś niepowtarzalny urok. W spojrzeniu na swoją niedoskonałą filmową rodzinę Rohrwacher zaklęła wspomnienia dzieciństwa idealnego – zabaw, w czasie których można się ubrudzić; domowych wpadek, z których można się wytłumaczyć; odczuwania lęku przed złością ojca i jednoczesnego oddawania się radości płynącej ze świadomości tego, że tata dla rodziny zrobiłby przecież wszystko.
Taki świat nie ma dziś prawa przetrwać. Zwiastunem pęknięcia jest pojawienie się w rodzinie Wolfganga drugiego mężczyzny. Nastoletni Martin (Luis Huilca) ma za sobą pierwsze starcia z policją, kariera kryminalna rzekomo stoi przed nim otworem. W swojej dżinsowej kurtce i koszuli chłopak przypomina jednak tylko małoletniego punka, którego nowy ojciec silną ręką będzie musiał ustawić do pionu. Temu samemu ojcu nie uda się jednak opanować córki. Zauroczona przez Milly, Gelsomina zgłosi rodzinną pasiekę do telewizyjnego reality show prowadzonego przez białowłosą prezenterkę i tym samym naruszy zasady panujące w patriarchalnym raju. Sprzeda autentyzm i prawdę za garść srebrników.
Twórcy, którzy opowiadają o telewizji i wpływie show-biznesu na codzienne ludzkie życie, zwykle oba te elementy stawiają na pierwszym planie swoich historii („Truman Show” czy „Birdman”). Rohrwacher udaje się jednak pokazać, że reality show może pozostać w życiu uczestników sprawą zupełnie marginalną. Rajska rodzina dotknęła realiów świata, w którym nie chce żyć, ale może to wzmocniło jej miłość do starego, wspaniałego świata? Dla Gelsominy spotkanie z rzeczywistością po drugiej stronie tęczy było rodzajem inicjacji. Nie na tyle jednak groźnej, by mit dziecięcych lat pękł jak bańka mydlana. Rohrwacher udaje się ten mit podtrzymać; zbudować na ekranie niepowtarzalną atmosferę, w której niedopowiedzenia mieszają się ze wspomnieniami, powidokami, zapachami i cudami – ale tylko takimi, jakie niesie codzienność.
Anna Bielak, Cuda, „Kino” 2015, nr 01, s. 78
„MELASA”
Reżyseria Carlosa Lechugi
Moniki i Aldo są młodym małżeństwem mieszkającym wraz z ośmioletnia córką Moniki i jej sparaliżowaną matką. Ujmująca historia miłosna, w której walka o godność i uczucie odbywa się w scenerii ubogiej kubańskiej wioski. Film jest komentarzem do sytuacji, w jakiej znalazła się ojczyzna reżysera, a także hymnem na cześć człowieka, który pomimo wszędobylskiej beznadziei, nie traci nadziei i walczy o lepsze jutro.
Opustoszałe sklepy, nieczynne fabryki, puste drogi, byle jak sklecone domy. Z najsłodszej stacji radiowej płynie pogodny głos spikerki: trwa koncert życzeń. Dni mijają powoli, wszyscy czekają na deszcz.
Kubańczyk Carlos Lechuga na bohaterów filmu wybiera Monikę i jej rodzinę. Cała czwórka gnieździ się w jednym pokoju, a nieprzychylna wobec Aldo, nowego partnera córki, jest zarówno jej sparaliżowana matka, jak i pyskata córeczka z poprzedniego związku. Mimo trudności, bliscy okazują sobie troskę, a między Aldem a Monicą wciąż jest uczucie i namiętność – udaje im się znaleźć jakieś ustronne miejsce, podarować sobie trochę romantyzmu. W pracy oboje starają się jak najlepiej wykonywać obowiązki. Może Monika otrzyma tytuł najlepszego pracownika? Zwłaszcza że w zamkniętym od roku młynie trzciny cukrowej oprócz niej nikogo już nie ma. Aldo natomiast uczy dzieci w podstawówce i dba, by lekcje odbywały się regularnie – nie ma wody w basenie? Nic to, czy do pływania potrzebna jest woda?
Pieniędzy jednak wciąż brakuje – jak inni mieszkańcy Melasy, Monika z Aldo muszą imać się dodatkowych, często ryzykownych zajęć. Za nielegalne podnajmowanie mieszkania dostają wysoki mandat. Jeśli go nie spłacą, dom zostanie skonfiskowany.
„Melasa” jest debiutem fabularnym Carlosa Lechugi. Reżysera – przedstawiciela grupy niezależnych, krytycznie nastawionych do systemu twórców – krytyka chwaliła m.in. za śmiałe zajęcie stanowiska wobec komunizmu. Entuzjastycznie przyjęła film również kubańska publiczność. Jednocześnie – choć historia niepozbawiona jest, jak się domyślam, niuansów, które wychwycą tylko lokalni widzowie – sposób jej przedstawienia, prawda płynąca z obserwacji i fakt, że akcja toczy się w fikcyjnej wsi, a więc wszędzie i nigdzie, czyni tę opowieść uniwersalną.
Dramat bohaterów, relacje między nimi i absurd codzienności Lechuga wydobywa w wymownych mikroscenkach. Często zabarwione są one humorem i ironią, innym razem pobrzmiewa w nich smutek. Dzięki temu film, choć akcja toczy się niespiesznie, nie gubi rytmu ani dynamiki. Niewiele pada tu słów – reżyser używa ich zwykle po to, by wyostrzyć kontrast dzielący dwa światy. Ten pierwszy to świat zbudowany z patriotycznych haseł, podniosłych przemówień, w których „ojczyzna spogląda z dumą na gotowych za nią chwalebnie umierać”. Co ciekawe, te wielkie słowa nigdy nie padają z ust konkretnej osoby, ale z megafonu czy spoza kadru – tak, jakby rzeczywiście dobiegały z daleka, z wysoka – skądś, gdzie nikt nie ma pojęcia, jak się żyje w tym drugim świecie, w którym nie łopoczą sztandary. Jest za to codzienność – są obowiązki, zmartwienia, drobne, potajemnie uszczknięte przyjemności. Wydaje się, że zanim cokolwiek się zmieni, jeśli się zmieni… zanim ruszą fabryki, a ludzie wrócą do pracy, sklepy wypełnią się towarami – minie dużo czasu.
Niektórzy mieszkańcy wsi już się z tym pogodzili – z braku nadziei czy ze znudzenia wpadli w marazm, inni ciągle szukają sposobów, by przetrwać – łamią prawo, kradną, upokarzają się. Na polach trzciny cukrowej zalegają zrzucane z samolotów gazety, na placach gromadzą się partyjne wiece, do których dołączają raczej ciekawscy niż zaangażowani. Tragedie rozgrywają się w ciszy, podpatrzone są dosłownie przypadkiem, z daleka albo pozostają niezauważone. Każdy będzie musiał się z nimi zmierzyć sam, przemilczeć je, zapomnieć. I liczyć, że „wszystko się ułoży, jeśli Bóg tak zechce”. I myśleć, że mimo wszystko nie jest tak źle, bo pieniądze się w końcu znalazły. Bo udało się coś ocalić. Miłość?
Dominika Bierczyńska, Melasa, „Kino” 2014, nr 12