„ZNIEWOLONY” 07.04.2014 godz. 19.00
„TAJEMNICA FILOMENY” 14.04.2014 godz. 19.00
„NAJLEPSZE NAJGORSZE WAKACJE” 28.04.2013 godz. 19.00
„ZNIEWOLONY”
„Zniewolony” to najnowszy film Steve’a McQueena – reżysera, który zasłynął takimi obrazami, jak „Głód” (2008), czy „Wstyd” (2011). Film powstał na podstawie wstrząsających wspomnień Solomona Northupa (w tej roli Chiwetel Ejiofor), wolnego, wykształconego czarnego człowieka z północy stanu Nowy Jork, który podstępem został porwany i sprzedany handlarzom niewolników. Tak rozpoczęła się trwająca 12 lat dramatyczna i niezwykła odyseja człowieka, który w obliczu okrucieństwa (przedstawionego w osobie brutalnego właściciela niewolników, którego gra Michael Fassbender) walczy nie tylko o życie, ale i o zachowanie godności. Wbrew otaczającej rzeczywistości Northup próbuje przetrwać i nie stracić nadziei na wolność. W dwunastym roku jego uprowadzenia, przypadkowe spotkanie Solomona z kanadyjskim abolicjonistą (w tej roli Brad Pitt) na zawsze zmienia jego życie.
Spośród wszystkich reżyserów współczesnych Brytyjczyk Steve McQueen żywi bodaj najgłębszą fascynację zjawiskiem fizycznej udręki, widzianej przezeń jako część procesu historycznego. W czasach, kiedy kino popularne – od „Piły” do „Igrzysk śmierci” – czyni z kaźni fajerwerk, McQueen skupia się na bolejących ludzkich ciałach z odwagą i uporem średniowiecznych dziejopisów, jednocześnie posługując się całkowicie współczesną perspektywą: wyczuloną na kwestie rasy, kolonializmu i płci. Jego najnowszy film, „Zniewolony”, jest zarazem pierwszym, do którego nie napisał sobie scenariusza – co nie przeszkodziło mu uczynić go dziełem stuprocentowo własnym.(…)
Niewolnictwo nie jest wynalazkiem Amerykanów, tylko Europejczyków, którzy z chęcią zapominają o własnym dziedzictwie kolonialnym. Zważywszy jednak na kluczową rolę zniewolenia Czarnych w rozwoju gospodarczym USA, jak i głęboką traumę, jaką instytucja ta pozostawiła w amerykańskiej psyche, kino hollywoodzkie zaskakująco rzadko sięgało po ów temat w sposób dojrzały. Kochane bezrefleksyjnie „Przeminęło z wiatrem” skutecznie zaszczepiło całym pokoleniom myślenie, zgodnie z którym czarni niewolnicy na południowych plantacjach byli przede wszystkim prostodusznymi przyjaciółmi swych białych panów – i ta mitologia „starego Południa” nadal kładzie się cieniem na popularne wyobrażenie ery niewolnictwa. Niedawny wysyp amerykańskich filmów na tematy związane z historią czarnoskórej populacji tego kraju – „Django”, „Kamerdyner”, „42 – Prawdziwa historia amerykańskiej legendy”, „Lincoln” – daje nadzieję na zmianę tego stanu rzeczy, a „Zniewolony. 12 Years a Slave” jest najdoskonalszym artystycznie filmem tego nurtu.
McQueen, którego dwa poprzednie filmy, wybitny „Głód” i katastrofalny „Wstyd”, dotyczyły przemocy wywieranej na ciele – odpowiednio przez aparat państwowy i przez kulturę przenikniętą pornografią – dokonuje w „Zniewolonym” zdumiewającej fuzji kina popularnego i autorskiego. Opowieść o straszliwym upodleniu Northupa budowana jest na przekór konwencjom kina epickiego jako układanka mikro-scen i zapadających w pamięć obrazów, które – bardziej od upływu tytułowych dwunastu lat – akcentują fizyczny koszmar, jaki staje się udziałem bohatera.
Rezygnacja z epickości jest tu radykalna do tego stopnia, że chwilami dochodzi do (wybaczalnego) rozdźwięku między wyrafinowanym konceptem McQueena a wysiłkami jego obsady, która wydaje się grać w filmie ciut bardziej konwencjonalnym od zamierzonego przez twórcę. Wątki, które zrazu, dzięki sile aktorów, wydają się kluczowe, znikają z filmu bezpowrotnie, zostawiając nas sam na sam z Solomonem. Plejada wykonawców zarówno znanych (m.in. Alfre Woodard, Paul Dano, Brad Pitt, Benedict Cumberbatch czy Michael Fassbender), jak i początkujących (olśniewająca Lupita Nyong’o, pamiętna z filmu „Pariah” Adepero Oduye) przewija się przez film i obmywa Solomona niczym ludzka fala, by nigdy nie wrócić. Zabieg ten jest uzasadniony, gdyż służy absolutnej subiektywizacji opowieści (mamy widzieć i czuć jak Solomon), a także wysunięciu na plan pierwszy roli Chiwetela Ejiofora, którą bez żadnej przesady można uznać za jedną z najwybitniejszych kreacji w historii kina. W filmie, w którym dialog jest tyleż mocno stylizowany, co nieobecny przez długie minuty skupione wyłącznie na obrazie, oczy Ejiofora otwierają głębiny cierpienia tak przepastnego, że koniec końców to ich smutek, a nie liczne sceny przemocy fizycznej, zapadają w pamięć najmocniej. Aktor nie pozwala nam zapomnieć o intelektualnym wyrafinowaniu bohatera, które czyni jego degradację tym bardziej dotkliwą (nawet jeśli dostarcza mu ono zarazem duchowej zbroi, pozwalającej nie postradać zmysłów). Scena ostatnia, w której Solomon wraca do żony i dzieci, wypowiadając nonsensowne i rozdzierające zarazem „przepraszam”, ma nieprawdopodobną siłę.
McQueen od zawsze interesował się trwaniem. Długie ujęcia w jego filmach skupiają się na choreografii przemocy w sposób, który jednocześnie uwodzi i odstręcza. Kiedy tylko Northup zostaje wytrącony ze swej wygodnej nowojorskiej egzystencji, McQueen natychmiast funduje nam dwa długie ujęcia stanowiące test odbiorczej wytrzymałości. Solomon wpierw szarpie się w odkrytych po przebudzeniu łańcuchach, a następnie zostaje brutalnie wybatożony, podczas gdy kamera przygląda mu się z żabiej perspektywy przypominającej pamiętną scenę gwałtu z „Nieodwracalnego”.
Solomon napotyka na swej dalszej drodze rasizm miękki i twardy – pierwszy wcielony przez „miłościwego pana” Benedicta Cumberbatcha, drugi przez psychopatycznego Michaela Fassbendera – ale McQueen ani przez moment nie pozwala nam zapomnieć, że byt jego bohatera jest całkowicie określony przez wolę właścicieli, rozporządzających nim wedle potrzeby i kaprysu. (…) Całość pomyślana jest jako akt oddania sprawiedliwości milionom ofiar, dla których niewolnictwo nie było dwunastoletnim interludium, lecz jedynym stanem, jakiego dane im było doświadczyć. Zapytany o swą siłę przetrwania, bohater odpowiada: „Nie chcę przetrwać, chcę żyć”. Różnica może wydawać się pozorna dopóty, dopóki wolność nie stanie się dla nas kategorią absolutnie nadrzędną wobec wszystkich innych.
Michał Oleszczyk, Zniewolony. 12 Years a Slave, „Kino” 2014, nr 01, s. 75-76
„TAJEMNICA FILOMENY”
Rewelacja festiwalu w Wenecji. Oparty na prawdziwej historii, wzruszający i zabawny film Stephena Frearsa („Niebezpieczne związki”, „Królowa”), który zderza ze sobą skrajnie różnych bohaterów, wykorzystując talenty aktorskie odtwórców głównych ról: Judi Dench i Steve’a Coogana. Filomena Lee (Judi Dench) jest prostą, religijną Irlandką zaczytującą się w tanich romansidłach, Martin Sixsmith (Steve Coogan) – błyskotliwym dziennikarzem śledczym tropiącym polityczne skandale. Tych dwoje wszystko dzieli, łączy jedynie poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, które dręczy Filomenę od lat. Ich wspólna podróż zaczyna się w Opactwie Roscrea, do którego pięćdziesiąt lat wcześniej odesłano Filomenę, by odpokutowała hańbę, jaką okryła siebie i rodzinę.
W niedawnym odcinku satyrycznego programu „The Daily Show” prowadzący Jon Stewart powiedział Steve’owi Cooganowi, że chwilami nie mógł wytrzymać jego poważnego wyrazu twarzy w „Tajemnicy Filomeny” i miał ochotę krzyknąć: „Opowiedz żart o penisie!”. Rzeczywiście, Coogan – współscenarzysta filmu i wykonawca jednej z dwóch głównych ról – jest przede wszystkim znakomitym komikiem, który wyspecjalizował się w rolach – jak sam mówi – „brytyjskich dupków”. W zeszłym roku wystąpił jednak w filmie Michaela Winterbottoma „Prawdziwa historia króla skandali”, a „Tajemnica Filomeny” to w dużej mierze jego projekt – Coogan przeczytał artykuł w „The Guardian” i postanowił zaadaptować autentyczną historię na film.
W latach 50. XX wieku nastoletnia Irlandka Filomena Lee zaszła w ciążę. Rodzina zesłała „zhańbioną dziewczynę” do klasztoru, gdzie urodziła synka. Zakonnice oddały go do adopcji. Ponieważ Kościół katolicki nigdy nie należał do organizacji transparentnych, Filomena nie dowiedziała się, jakie były dalsze koleje losu jej potomka. Do czasu, kiedy – będąc już starszą panią – spotkała byłego dziennikarza Martina Sixsmitha. Razem rozpoczęli poszukiwania, które Sixsmith opisał w artykule i książce.
Scenariusz Coogana i Jeffa Pope’a skupia się na dynamice relacji między nietypowymi towarzyszami, z naciskiem na dzielącą ich przepaść klasową. Sixsmith to wykształcony snob, który pracował również jako rzecznik rządu, ale teraz jego kariera znalazła się w impasie i tylko błyskotliwe, erudycyjne żarty pomagają mu na chwilę zapomnieć o trudnej sytuacji. Filomena jest z kolei bogobojną kobietą z prowincji, odznacza się prostolinijnością i pogodnym usposobieniem.
Nieco arogancki wykształciuch i prosta kobieta – „Tajemnica Filomeny” z pewnością nie przełamuje popularnych stereotypów klasowych i może być uznana za naiwną historyjkę o przyjaźni ponad podziałami. Inaczej jednak niż w „Nietykalnych” Oliviera Takache’a i Erica Toledano – filmie pozornie egalitarnym, a w istocie powielającym rasistowskie klisze – żadna z postaci nie jest tutaj potraktowana z wyższością, żadna nie służy też do zabawiania innych bohaterów i widzów. Zgodnie z tym, co mówił Coogan w programie Stewarta („dobrze otworzyć ludzi na poważny temat za pomocą śmiechu”), klasowa dystynkcja bohaterów jest obiektem równomiernie rozłożonych żartów. Przedmiotem śmiechu są tutaj idiosynkrazje Martina i Filomeny, nigdy jednak oni sami. Możemy żartować z tików i nawyków, ale nie jesteśmy zmuszani, aby kogokolwiek wyśmiewać.
Dzieje się tak również dlatego, że Coogan i Pope obdarzyli bohaterów światopoglądowym kręgosłupem, który logicznie tłumaczy ich zachowanie. Sixsmith jest sceptycznym ateistą, zaś Filomena przyjmuje religię za dobrą monetę i niezachwianie wierzy w ludzi. Kiedy prawda o praktykach irlandzkiego Kościoła wychodzi na jaw, nikt nie jest w stanie jej zaprzeczyć, nie podlega ona w ogóle dyskusji. Poznajemy po prostu dwie różne reakcje – oburzenie wynikające ze świeckiej etyki i głęboki ból osoby zdradzonej przez swoją religijną instytucję. Ani Filomena, ani Sixsmith nie przejdą magicznej przemiany. Każde z nich zachowuje jednak prawo do własnych poglądów i stylu życia.
To oczywiście także zasługa Stephena Frearsa – starego wyjadacza, który doskonale rozpoznał główną siłę projektu, czyli świetnie napisanych bohaterów i fenomenalny duet aktorski. Mądra, nienachalna reżyseria podporządkowuje kompozycję filmu twarzom Judi Dench i Steve’a Coogana, nadając historii elegancki sznyt, równoważony jednak nieustannie humorem. Inscenizacja Frearsa oparta jest na balansie, dbałości o to, żeby żadna z postaci nie górowała nad drugą, nie zdobyła wielkiej przewagi, nie zdominowała opowieści – tak wizualnie, jak i światopoglądowo. Dzięki wyważonemu, ale wrażliwemu na niuanse podejściu Frearsa, „Tajemnica Filomeny” przypomina nienagannie skrojony garnitur, nie zaś ciasny gorset, który dławi spontaniczność i znosi różnice na rzecz poprawnej unifikacji.
Błażej Hrapkowicz, Tajemnica Filomeny, „Kino” 2014, nr 02, s. 78
„NAJLEPSZE NAJGORSZE WAKACJE”
Pokazywana w konkursie głównym Festiwalu Filmowego w Sundance 2013 komedia nagrodzonych Oscarem scenarzystów „Spadkobierców” oraz producentów „Juno” i „Małej Miss”. Wzruszająca jak „Był sobie chłopiec” i zabawna jak kultowy serial „Cudowne lata”. Jak piszą krytycy filmowi „będziecie płakać” (Mary Pols, „Time”), „bawić, jak na zjeżdżalni w parku wodnym” (Nicki Newton-Plater, „Moviecritical.Net”) i „pokochacie każdą minutę tego filmu” (Peter Travers, „Rolling Stone”).
(…) Na jego twarzy malują się: smutek, przygnębienie i złość. Grający Jacka Liam James może się pochwalić twarzą wręcz stworzoną do wyrażania podobnych emocji – jego mimika zupełnie naturalnie układa się w grymas zniechęcenia, podkreślany dodatkowo melancholijnym spojrzeniem.
Tę aktorską predyspozycję Jamesa musieli dostrzec Nat Faxon i Jim Rash, kiedy kompletowali obsadę „Najlepszych najgorszych wakacji”. Młody aktor wciela się w rolę dojrzewającego Duncana, który wyjeżdża na wakacje ze swoją matką, Pam (Toni Collette) i jej nowym partnerem, Trentem (Steve Carell). Duncan wolałby przebywać z ojcem, ale ten najwyraźniej nie pali się do tego pomysłu, więc przed chłopakiem całe lato w obcym, a częściowo nawet wrogim środowisku. Trent bowiem, jak orientujemy się już w pierwszej scenie, jest dla Duncana surowy i nieprzyjemny, uzasadniając swoje zachowanie miałkimi argumentami prorodzinnymi. Matka z kolei próbuje ułożyć sobie życie i nie potrafi wyczuć zagubienia chłopaka, mimo najszczerszych chęci i miłości. Punktem wyjścia filmu jest zatem kryzys rodziny, a przede wszystkim Duncana – granego znakomicie przez Jamesa, którego aparycja stłamszonego szczeniaka ma tutaj walory tyleż dramatyczne, co komediowe.
Zwrot akcji następuje, gdy Duncan poznaje Owena (Sam Rockwell) – pracownika lokalnego parku wodnego. Ponieważ nawiązana w międzyczasie relacja z córką sąsiadki-alkoholiczki jest dopiero w powijakach, to właśnie park wodny staje się dla chłopaka wakacyjnym rajem. W kilku świetnie napisanych scenach Faxon i Rash pokazują, od czego właściwie Duncan ucieka – fałsz „nowej rodziny”, o której ciągle mówi Trent, polega na hipokryzji. Zanim ujawni się ona w pełnej krasie, obserwujemy jej drobne, codzienne przejawy – np. narzucanie Duncanowi obowiązków, z których dorośli sami się nie wywiązują. Chłopak nieustannie słyszy, że musi odnieść swój talerz do kuchni albo informować, gdzie się obecnie znajduje. Tymczasem Trent, który bryluje w moralizowaniu, ani myśli stosować się do głoszonych przez siebie zasad.
Owen jest dla Duncana dużo atrakcyjniejszym towarzyszem, bo nie prawi kazań i preferuje raczej wyluzowany tryb życia. W filmach dziecięcych i młodzieżowych dorośli są albo nieprzystępnymi figurami władzy, albo ludźmi tonącymi we własnych problemach (jak matka Duncana właśnie). Owen zaś jest dużym dzieckiem, którego mentalność dowcipnego licealisty prowadzi co najwyżej do chwilowej kłótni z przełożoną (Maya Rudolph), ale przede wszystkim dostarcza najlepszych gagów w całym filmie. Duża w tym zasługa Rockwella, który wyrzuca z siebie błyskotliwe frazy z imponującą lekkością i zawadiackim urokiem. Humor w filmie Faxona i Rasha jest zresztą najwyższej próby i pochodzi z różnych źródeł: mimiki Jamesa, pomysłowego wykorzystania rekwizytu czy też kapitalnie zrytmizowanego dialogu, pełnego znakomitych kwestii.
„Najlepsze najgorsze wakacje” wpisują się w konwencję amerykańskiej tragikomedii, w której każde tragiczne wydarzenie może się przerodzić w żart i odwrotnie. Zgodnie z filozofią gatunku, ludzka egzystencja jawi się tutaj jako słodko-gorzki koktajl o posmaku wyraźnie afirmatywnym – nie ma takiego dramatu, którego nie dałoby się przetrwać i takiej samotności, której nie można odegnać. A ponieważ film należy do nurtu indiemovies, którego forpocztą jest festiwal w Sundance, posiada również cechy kojarzone z dziełami triumfującymi na imprezie Roberta Redforda – większą sympatią twórcy darzą nietypowych, dziwnych, pokiereszowanych outsiderów niż nudnych, poukładanych i ostatecznie niezbyt sympatycznych mieszczan.
Dowcip bywa tutaj ostry i niepoprawny, narracja jest wartka i zwarta, a bohaterowie różnorodni i wyraziści. Rdzeniem historii jest oczywiście proces dojrzewania, w którym najważniejsze jest przepracowanie odczuwanego braku. Owen staje się dla Duncana figurą ojca – empatycznego i przyjacielskiego, szanującego odrębność chłopaka i dostrzegającego jego wyjątkowość. Wakacyjna przyjaźń musi oczywiście dobiec końca, ale narracyjna klamra – gdzie to, co najważniejsze, rozgrywa się między słowami – dowodzi, że letnia przygoda może być pierwszym krokiem do upragnionej harmonii.
Błażej Hrapkowicz, Najlepsze najgorsze wakacje, „Kino” 2013, nr 10, s. 73