O FILMIE
Sandra, młoda samotna matka, regularnie odwiedza swojego chorego ojca. Razem z rodziną walczy, by zapewnić mu odpowiednią opiekę. W tym samym czasie ponownie nawiązuje kontakt z Clémentem, dawno nie widzianym przyjacielem. Choć mężczyzna nie jest wolny, zaczynają namiętny romans…
W swoim podejściu do kina obyczajowego Mia Hansen-Løve jest bliższa twórcom azjatyckim niż europejskim. Nie szuka silnych emocji i nie stosuje wyrazistej symboliki. Ze spokojem śledzi codzienne sytuacje. Za nimi zaś wysnuwa egzystencjalne myśli o delikatnej fakturze i czułej przenikliwości. „Piękny poranek” doskonale to obrazuje, z banału tworząc ulotną refleksję.
Krótki opis fabuły nastawia na bardzo konkretny rodzaj kina. Sandra zajmuje się coraz mniej samodzielnym ojcem i rozpoczyna romans z żonatym mężczyzną. Oczywiste wydają się zatem silne emocje. Gorący romans zderzony z ponurą wizją starości powinien prowadzić do krzyków i łez. W dodatku główną rolę gra Léa Seydoux, która na ogół wybiera filmy mocne, odważne, intensywne.
Tyle że Hansen-Løve nie lubi ostrości. Nie portretuje dorosłych ludzi niczym zagubionych i rozedrganych nastolatków. Podchodzi do życiowych problemów rzeczowo, choć nie bezdusznie. Prowadzi widza przez zwarte, treściwe sceny, pozwalając zobaczyć różne aspekty życia bohaterki. Bez oceniania i afektacji prezentuje jej wybory i zmagania: są tym, czym są, pewną naturalną koleją życia, a nie treścią moralitetu czy melodramatem. Jest w tym podejściu ujmująca zwyczajność i prosty, instynktowny, w pewnym sensie antyartystyczny, humanizm.
Jednocześnie „Piękny poranek” nie stanowi suchej kroniki, ani fabularyzowanego cinéma vérité. Urokliwe zdjęcia rozsłonecznionego Paryża i okazjonalne, melancholijnie-tkliwe wejścia muzyki tworzą kojącą otoczkę wokół opowieści. Mają poetycki potencjał, ale reżyserka nie stara się go przesadnie eksploatować. Poezja tkwi raczej w interakcjach między bohaterami i prostych odruchach. Większą wagę mają więc kreacje aktorskie niż wizualno-dźwiękowa otulina.
Ma ona o tyle znaczenie, że podkreśla uchwycony w tytule główny motyw dzieła. Reżyserka stara się wniknąć w naturę piękna chwil. Sytuacja ojca bohaterki, który stopniowo traci własną tożsamość, nadaje im perspektywę, znaczenie, wartość. Również inne osoby z otoczenia Sandry poprzez nieuświadomione próby wzbudzenia zainteresowania bliskich czy poszukiwanie nowej roli w życiu uzmysławiają ogromne znaczenie jednej chwili – pozbawionej oczekiwań, wspomnień i potrzeb.
Natura romansu skupia tę kwestię w soczewce. Miłość między dwojgiem dorosłych ludzi z ich życiowym bagażem, dziećmi i, oczywiście, małżeństwem mężczyzny powoduje chwile szczęścia. Jest ono dyskusyjne, sprzężone z bólem, zawiłe, ale w kapitalnie wartościowych momentach pełne i nieograniczone. W kinie Hansen-Løve nie ma ono wartości moralnej, po prostu istnieje. I trzeba nim się cieszyć, póki trwa.
Jan Bliźniak – Całe życie w kinie